Dawid Wach: Futsal mnie ukształtował

Redaktor Maciej Ziółkowski

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

01.02.2019 21:00

(akt. 01.02.2019 22:25)

- Słyszałem, że w stolicy są same gwiazdeczki i nie ma tutaj po co przychodzić. Jestem typem człowieka, który lubi iść na przekór i udowadniać swoje racje. Miałem kopa motywacyjnego, nie zniechęcało mnie to, co ludzie gadali za plecami. Rzeczywiście, większość mówiła jednak, że szybko przepadnę w Legii. Czy przepadłem? Nie wydaje mi się – mówi w rozmowie z nami Dawid Wach, zawodnik Legii Warszawa w Centralnej Lidze Juniorów. Zapraszamy do lektury rozmowy z wychowankiem Gryfu Kamienia Pomorskiego.

fot. Tomasz Drankowski 

Życie bez Naruto byłoby dla ciebie trudniejsze?

- Trudno powiedzieć. Oglądam go regularnie już trzy-cztery lata, ciągle wychodzą nowe odcinki. Naruto skradł moje serce i w jakiś sposób pomógł mi w tym, żeby odnaleźć się w świecie. Gdy byłem w drodze do Ruchu Chorzów, nie mogłem oderwać się od wspomnianego anime. Wartości, które wpaja były dla mnie niezwykle pomocne.

Jakie to wartości?

- Przyjaźń oraz ciężka praca, dzięki której można coś osiągnąć. Naruto jest postacią, która wszystko zawdzięcza najbliższym i na szczyt doszedł właśnie swoją zawziętością i stopniowym doskonaleniem siebie. Początkowo był najgorszy w całej akademii, ale postanowił to zmienić. Obrał inny kurs, walczył ze swoimi słabościami i stał się najlepszym ninją. To pokazuje, że można być nikim, a później da się wspiąć na górę i pokonać każdego.

Można powiedzieć, że praktykowałeś podobną drogę do Naruto?

- Do Ruchu Chorzów przechodziłem z małego klubu – Vinety Wolin, który prezentował jednak nieco niższy poziom. Gdy trafiałem do ekipy „Niebieskich” mogłem czuć się malutki i nieznany. Nie wiedziałem jak się tam odnajdę. Tak jak mówiłem wcześniej – Naruto najpierw był najsłabszy, a następnie ludzie zaczęli go podziwiać. Ja też na starcie  okazałem się nikim, a ciężką pracą udowodniłem, że można zajść wysoko – w tym wypadku do Legii Warszawa. Staram się być pewny swoich umiejętności i wartości.

Archiwum prywatne zawodnika

Archiwum prywatne zawodnika.

W czasie wolnym preferujesz także gry komputerowe.

- Teraz jest tego zdecydowanie mniej. Pół roku temu faktycznie mógłbym się z tym zgodzić. Wówczas umawiałem się z kolegami i wspólnie spędzaliśmy czas przy komputerze. Na ten moment skupiam się na rozmaitych serialach na Netflixie bądź czytam książki, w których zawarte są pewne mądrości. Jako przykład podam „Erystykę” napisaną przez Arthura Schopenhauera. Jeżeli znajdzie się jakaś ciekawa publikacja, wówczas ona jest dla mnie priorytetem w wolnych chwilach.

W młodzieńczych latach zdarzało się pograć w futsal.

- Klasyczna śpiewka – mój tata grał w piłkę i często zabierał mnie, jak byłem małym bajtlem, na seniorskie rozgrywki futsalu. Zdarzało się, że trener wpuszczał mnie na boisko. Gdy pojawiałem się na parkiecie na końcowe pięć minut z sześćdziesięciu, byłem przeszczęśliwym dzieciakiem. Wówczas miałem ustawiony cały tydzień. Niby amatorska liga, ale dla mnie był to pełen profesjonalizm (śmiech).Tak się to właśnie zaczęło. Futsal uprawiałem razem z kolegami do momentu podpisania przez mnie kontraktu.

W jakimś finale futsalu udało ci się strzelić gola lewą nogą z rzutu wolnego.

- Tak. Minęło już ze dwa lata od tej pamiętnej bramki. Zobaczyłem, że piłka znalazła się w idealnym położeniu do strzału z lewej nogi. Początkowo szukałem wariantu rozegrania, ale zobaczyłem jak mur krzywo się ustawił. Pomyślałem sobie: dlaczego by nie spróbować? W sumie nikt nie spodziewał się, że uderzę słabszą nogą. Sam do końca nie byłem zresztą tego pewny. Posłałem futbolówkę do siatki, a po meczu koledzy pisali do mnie: jak to zrobiłeś i czemu akurat lewą nogą? Szok i niedowierzanie. Pamiętam śmieszną sytuację. Po przejściu na wypożyczenie do Warty Poznań nikt nie mógł uwierzyć, że moją wiodącą nogą jest prawa, a nie lewa.

Niektóre elementy stricte futsalowe pomagają ci teraz w grze w piłkę?

- Oczywiście. Tam liczy się dynamika i technika, co poniekąd mnie ukształtowało. Obecnie czuję się znacznie lepiej na murawie, dzięki temu, że obyłem się ze wspomnianą dyscypliną. W futsalu jest mniejsze pole, mniej miejsca na wszystko. Każdy ułamek sekundy jest na wagę złota. Gdybym w przeszłości nie trenował futsalu, moja motoryka i kilka innych cech byłoby mocno zaniedbanych i znacznie słabszych.

W wakacje lubisz z kolei siatkówkę.

- Powiem tak – lubię wszystkie sporty, aktywności fizyczne. U mnie na wsi są organizowane zawody i mecze, przez co często gram siatkówkę. Ciepło jest, można w miłej atmosferze rywalizować o pierwsze miejsce. Gdy wracam do domu, mam kilkanaście dni wolnego, wówczas nie odmawiam takiego turnieju.

Kto zaprowadził cię na pierwszy trening Gryfu?

- Pamiętam jak w pierwszej klasie podstawówki przyjechałem po szkole do domu i mama powiedziała, że zapisała mnie i mojego brata do klubu. Nigdy nie byłem taki szczęśliwy jak wtedy. Świetnie wspominam czas w tej drużynie. Stawiałem swoje pierwsze piłkarskie kroki i wtedy zaczęła się moja przygoda. Miałem tam wielu wspaniałych kolegów, z którymi utrzymuję kontakt do dzisiaj – między innymi z Adrianem Benedyczakiem, który obecnie występuje w barwach Pogoni Szczecin. W Gryfie grałem z nim przez sześć lat. W ostatnim roku wspólnych występów pożegnaliśmy się na Mistrzostwach Polski Ludowych Klubów Sportowych. Fajnie, bo udało się zwyciężyć, co było wielkim osiągnięciem dla Kamienia Pomorskiego.

Z Gryfem mam mnóstwo pozytywnych wspomnień. Prowadził mnie dobry trener, który zawsze pomagał nam w każdej sytuacji. Później przyszła kolej na następny krok – Vinetę Wolin.

Jak to się stało, że tam trafiłeś?

- W Wolinie powstała klasa sportowa o profilu piłkarskim. Vineta zawiązała w ten sposób współpracę z Pogonią Szczecin. Pełen nadziei myślałem, że otworzy mi pewną drogę… Zaryzykowałem i poszedłem do tego klubu. W Vinecie szybko się zaaklimatyzowałem. Codziennie trenowaliśmy po dwa razy, w szkole odbywały się także wf-y normalnie z naszym szkoleniowcem. Wieczorami nie czuliśmy już chęci do nauki, chcieliśmy odczuć się od innych spraw. Byliśmy jednak młodsi, energia biła od nas na kilometr, więc nie mieliśmy z tym większych problemów. W tej drużynie czyniłem solidne postępy. Po dwóch latach przeszedłem do trzecioligowych seniorów, gdzie udało mi się dość wcześnie zadebiutować. 

Dawid z kolegami po jednym z turniejów. Siedzi w środku dolnego rzędu

Turniejowe zdjęcie. Dawid znajduje się w samym środku dolnego rzędu. Archiwum prywatne zawodnika. 

Opowiedz jak wyglądał twój proces przejścia do Ruchu.

- Mój trener z Vinety dobrze znał się z szefem skautingu „Niebieskich”. Z racji tego, iż nieźle radziłem sobie w seniorach, szkoleniowiec postanowił wysłać mnie na testy do Chorzowa. Ruch przebywał w tym czasie na zgrupowaniu w Rewalu. Miałem tam pojechać, poznać otoczkę i później wrócić do Wolina. Trener powiedział, żebym nigdzie nie odchodził. Udałem się zatem na trzy dni, strzeliłem kilka goli w dwóch sparingach i spotkałem się ze szkoleniowcami chorzowian oraz koordynatorem skautingu. Usłyszałem od nich, że są zainteresowani i chcieliby mnie zobaczyć w klubie. Rodzice, którzy byli obecni na tej rozmowie, mieli mieszane odczucia zwłaszcza jeśli chodzi o odległość do domu. Kontaktowaliśmy się z różnymi osobami, ale mój menadżer Tomasz Drankowski zasugerował, iż taka szansa może się już nie przydarzyć. Dzięki jego namowom zdecydowałem się na transfer. Tydzień później znalazłem się już w akademiku.  

Jak zareagował trener?

- Gdy byłem rozmowie z Ruchem, szkoleniowiec dalej podkreślał, że przyjechałem tam na chwilę i zaraz wracam. Mówił: chcę cię u siebie, gwarantuje ci, że w trzeciej lidze się rozwiniesz. Ciągle to powtarzał, ale zdecydowałem się odejść ze względu na szybszy rozwój, większą liczbę treningów oraz ich jakość. Jak oficjalnie związałem się z „Niebieskimi”, trener powiedział, że podjąłem bardzo dobrą decyzję i super, że tak się stało.

W Ruchu chyba zaliczyłeś największy postęp i wówczas mówiło się o tobie najwięcej.

- Myślę, że rzeczywiście był to dobry moment dla mnie. Zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski juniorów młodszych, mimo iż praktycznie nikt na nas nie stawiał. Były drużyny, które wyglądały lepiej od nas, lecz ambicjami i kolektywem udało się najpierw wygrać grupę, a później dojść do finału. Niestety nie zdołaliśmy zwyciężyć z Lechem. Brakowało jednej bramki, którą co prawda zdobyłem, ale znalazłem się na pozycji spalonej (śmiech).

Jak to sam trener powiedział, byłem jednym z filarów drużyny. Strzeliłem wtedy siedemnaście goli. Drugie miejsce jest zasługą całej drużyny, ja dołożyłem swoją cegiełkę w postaci bramek, bo taka była moja rola. Gdybym grał na skrzydle, oczekiwałoby się ode mnie głównie asyst. Starałem się robić swoją robotę.

Chciałeś zostać na dłużej na Śląsku? Chętnych na pozyskanie ciebie nie brakowało.

- Propozycje z innych klubów zaczęły się, gdy byłem już jedną nogą w Chorzowie. Rozmawiałem z menadżerem i – pół serio, pól żartem – rzuciłem tekstem: Ruch to tylko przystanek. Za pół roku zgłoszą się po mnie Lech i Legia. Bodajże powiedziałem tak w lutym, a trzy-cztery miesiące później sieci na mnie zarzucił stołeczny zespół. Po wspomnianym finale z „Kolejorzem”, poznaniacy także chcieli mnie w swoich szeregach. To co przewidziałem, stało się w czerwcu. Tak sobie postanowiliśmy i prędzej czy później będę chciał przenieść się do lepszej ekipy. Dodatkowo, „Niebieskim” przytrafiły się także problemy finansowe i było dużo ryzyko, gdybym tam został. Zdecydowałem się na Legię, bo uważałem, że będzie to dobry krok. Na razie jestem z tego zadowolony.

Nie chciałeś przejść do Lecha?

- Przed rozmową z Legią, spotkałem się także z działaczami „Kolejorza”. Co ciekawe, wszystko odbyło się tego samego dnia. Byłem zauroczony Poznaniem, stadionem i otoczką. Los tak chciał, że kilka godzin później obrałem kurs na Warszawę. Obejrzałem obiekt „Wojskowych”, pan Radosław Kucharski przedstawił mi wizję klubu, przez co Legia do mnie bardziej przemówiła.

Były głosy, że przyszedłeś tutaj tylko dlatego, że Legia chciała znowu utrzeć nosa Lechowi.

- Faktycznie, ktoś podesłał mi jakiegoś tweeta w mniej więcej podobnym tonie. Sądzę, iż to tak nie wyglądało. Legia kupiła mnie dlatego, że mnie chciała. Rozmowy trwały już przed wyjazdem na pierwszą konsultację kadry Polski. Poznaniacy zgłosili się później, tak jak zresztą wcześniej powiedziałem.

Jak wyglądały początki przy Łazienkowskiej?

- Początki były trudne. Kilka razy źle wsiadałem w komunikację miejską, gubiłem się i toczyłem błędne koło. Pochodzę z małych miasteczek. W Kamieniu Pomorskim mieszka dziesięć tysięcy mieszkańców, Chorzów też nie należy do jakiejś metropolii. Miałem problem, żeby odnaleźć się w mieście, zwłaszcza samemu. Zamieszkałem z Kacprem Wełniakiem i Michałem Królem, którzy bardzo dobrze mnie wprowadzili. Szybko się zaaklimatyzowałem, jeśli chodzi o atmosferę. Przyjęło się, że w Legii są gwiazdeczki i przez to opornie wchodzi się do zespołu. Tak jednak nie było. Czułem się znakomicie, każdy serdecznie mnie przyjął. Na pewno jest to zasługa „Wełny” czy „Króliego”, bo złapałem kontakt z resztą ekipy.

Pod względem piłkarskim – widziałem różnicę między chłopakami, a sobą. Technicznie odstawałem, ale trener Piotr Kobierecki mówił, że nadrabiam wszystko motoryką. Technikę staram się jednak cały czas poprawiać. Ciężko pracuję nad nią już ponad rok. Na każdym kroku próbuję ją doskonalić. Gdy wracam do domu, razem z bratem ćwiczymy z kolei żonglerkę. Przyjmujemy zakłady i komu więcej raz piłka spadnie na ziemie, musi drugiej osobie sprezentować drobną rzecz. W Warszawie zarówno treningi w klubie, jak i szkoła pochłaniają mnóstwo czasu. Dodatkowo, znajduję się obecnie w klasie maturalnej, a to nie są już przelewki. Jeżeli weekend spędzam w stolicy, w miarę możliwości wychodzę na boisko sobie pokopać. Potrenować, a nie pokopać – to złe określenie. Kopać to można rowy (śmiech).

Bałeś się transferu do stołecznej drużyny?

- Wiele osób z różnych środowisk mówiło, żebym nie szedł do Legii, bo tutaj marnuje się dużo talentów, przepada wielu zawodników. Słyszałem, że w stolicy są same gwiazdeczki i nie ma tutaj po co przychodzić. Jestem typem człowieka, który lubi iść na przekór i udowadniać swoje racje. Miałem kopa motywacyjnego, nie zniechęcało mnie to, co ludzie gadali za plecami. Rzeczywiście, większość mówiła jednak, że szybko przepadnę w Legii.

Przepadłeś?

- Nie wydaje mi się.

Twoja pierwsza runda z „eLką” na piersi do najprzyjemniejszych nie należała.

- W Legii gra się inaczej niż w innych klubach. Gdy grasz przeciwko warszawiakom, każda drużyna jest zmobilizowana do granic możliwości. Siłą rzeczy stołeczna ekipa musi grać atakiem pozycyjnym. Do czasu przenosin na Łazienkowską, w dużej mierze występowałem w drużynach, które bazowały na kontrach. Odbyłem dużo rozmów z trenerami Kobiereckim i Kamudą. Sam po sobie czułem, że mam braki techniczne i taktyczne. Mimo tego, iż ciężko pracowałem i wydawało mi się, że zasługuję na szansę, rozumiałem decyzję sztabu szkoleniowego. W zespole znajduje się dwudziestu zawodników. Gdy ktoś jest na takim poziomie motorycznym, co ja, ale ma przewagę w wyszkoleniu technicznym to lepiej, żeby on pojawił się na boisku. Wówczas rywalizowałem z „Wełną” i Łukaszem Zjawińskim, którzy wielokrotnie bywali na kadrach młodzieżowych. O ile w tygodniu byliśmy mniej więcej na równi, wspomniana dwójka wygrywała ze mną większym doświadczeniem i ograniem. Uważałem ten czas za przejściowy. Wiedziałem, że będzie tylko lepiej.

fot. Tomasz Drankowski

fot. Tomasz Drankowski

Wypożyczenie do Warty Poznań chyba wiele ci dało.

- Jak najbardziej. Grałem non stop, przez co znowu wpadłem w rytm. Poznałem tam dużo ciekawych osób, sporo myśli treningowych różnych szkoleniowców. Co cztery tygodnie przechodziliśmy testy wytrzymałościowe, co było fajnym przeżyciem. Mogłem się przez to stopniowo sprawdzać. W Warcie rozwinąłem się pod względem i piłkarskim, i życiowym. W Poznaniu walczyliśmy bowiem o życie. Brakowało nam jednego spotkania, jednego punktu do utrzymania. Wcześniej klub miał dziesięć „oczek” straty do miejsca gwarantującego bezpieczny byt. Gdy przyszedłem ja i Sebastian Jarosz, udało się doprowadzić do stanu, w którym utrzymanie zależało od nas. Niestety, mecz z Podbeskidziem nam nie wyszedł, przez co zanotowaliśmy spadek.

Gdyby Warta się utrzymała, myślałbyś o pozostaniu w tej drużynie?

- Byłem skupiony na tym, żeby wrócić do Legii i właśnie tam kontynuować początek kariery z piłką. Z tego co słyszałem, Warta chciała mnie wprowadzić do „jedynki”, ale nie składali żadnej propozycji, bo wiedzieli, że zależy mi na powrocie na Łazienkowską.

Chciałeś tutaj wracać?

- Po rundzie jesiennej miałem mieszane myśli. Im zbliżało się lato, chciałem z powrotem zawitać do Warszawy. Gdy przygotowywałem się do nowego sezonu, do Legii dotarło oficjalne pismo od Górnika Zabrze, który chciał mnie w sprawdzić w drugiej drużynie. Po rozmowach z trenerem Saganowskim doszedłem do wniosku, iż chcę się szkolić u jego boku.

Za tobą druga jesień w Legii – zupełnie inna niż ta pierwsza.

- Zdecydowanie. Szkoda, że przytrafiła mi się niefortunna operacja. Tak na dobrą sprawę, od początku w stu procentach nie wiedziałem, co tak naprawdę mi dolega. Najpierw lekarze wykryli przepuklinę pępkową, a podczas operacji okazało się, że jest to ropień. Przewidywano, że przepuklina wyeliminuje mnie z gry na trzy miesiące. Odkładałem to na później, nie chciałem tracić sezonu, ale w końcu musiałem zrobić przerwę. Zostałem wysłany do szpitala. Chirurg mnie obejrzał i już następnego dnia miałem zabieg. Gdy wykryto wspomniany ropień czekała mnie tylko trzytygodniowa pauza.

Czułeś złość?

- Tak. Liczyłem na to, że doktorowi uda się szybciej załatwić tę sprawę. Niestety, czekałem na różne decyzje bardzo długo, nie mogłem grać i nie znałem kompletnie żadnych konkretów. Stresowałem się tym. Gdy dowiedziałem się o operacji, poczułem małą ulgę, że w końcu będę miał to za sobą.

Po tej rundzie stałeś się jednym z ważniejszych piłkarzy w zespole?

- Myślę, że tak. Chciałbym zostać liderem Legii i prowadzić ją do zwycięstw. Najlepsi gracze od nas zostali nagrodzeni w postaci awansu do rezerw. Mowa o Maćku Rosołku i Bartłomieju Ciepieli, którzy ciągnęli wózek w CLJ i trafili pod skrzydła trenera Kobiereckiego. Przez najbliższe pół roku pragnę udowodnić swoją wartość i pokazać, że ja też zasługuję na to miejsce. Będę do tego dążył.

Podobno zawsze masz rację.

- Jak wbije sobie coś do głowy to trudno później walczyć ze mną na argumenty. Jest to spowodowane tym, że gdy z kimś rozmawiam, dana osoba upiera się przy swoim zanim dąży do wspólnej prawdy. Wyciągam wnioski z tego, co mówi rozmówca i próbuję doprowadzić do tego, żeby jemu pasowała moja racja. Wychodzi zatem tak, że mam rację (śmiech). Często spotyka się to z krytyką, ale taki już jestem.

Słyszałem, że lubisz też oszukiwać. Zwłaszcza podczas gry w tysiąca.

- Nie oszukuję! Zawsze gram honorowo. Nie podmieniam kart, po prostu umiem je liczyć i przetasować. Mam chyba wrodzony dar po tacie, bo normalnie rozdaję karty. Jak przypadają mi takie asy, że trudno później ze mną wygrać, to raczej nie zalicza się tego do oszustwa (śmiech).

Matematyka to podobny twój konik.

 - Nie mam z nią większych problemów. Jestem w klasie jedną z nielicznych osób, która rozumie ten przedmiot. Gdy muszę zmierzyć się ze skomplikowanym zadaniem wymagającym zastanowienia, zajmuje mi to trochę czasu. Jeżeli mam „gołe” liczby i muszę coś policzyć na ich podstawie, robię to na zawołanie. Siedemnaście razy siedemnaście? Chwila moment i potrafię obliczyć to w głowie, natomiast reszta musi korzystać z kalkulatora.

Spryt zarówno do kart jak i przedmiotów ścisłych poniekąd pomaga ci na boisku?

- Żeby dobrze przetasować karty musisz błyskawicznie wszystko przejrzeć, ruszać palcami i patrzeć na innych graczy, żeby przypadkiem nie widzieli tego, co majstrujesz (śmiech). Porusza to moje szare komórki to szybszego działania, myślenia, co na murawie jest niezwykle potrzebne.

Nad jakim aspektem piłkarskim chciałbyś najmocniej popracować?

- Wszystkie elementy trzeba w sobie doskonalić. Poprawiam technikę. Nie traktuję jej jako wady, ale jest to element do modyfikacji. Chciałbym z większą łatwością zwodzić rywali. Balans ciałem czy pojedynki szybkościowe są w porządku, ale chodzi o typowe dryblowanie, przekładanki, które w Vinecie Wolin śmiesznie nazywano „okularnikami”.

Do moich mankamentów należy uderzenie piłki na bramkę z powietrza. Wciąż mam problem ze skorygowaniem toru lotu futbolówki, ułożeniem stopy, aby napsuć golkiperowi więcej krwi. W poprzedniej rundzie trener Mozyrko podczas treningów indywidualnych rozdawał kartki, na których wpisywaliśmy swoje cele, wady oraz zalety. Pamiętam, że w tamtym czasie chciałem lepiej dośrodkowywać.

Wyszło ci to raczej na dobre, bo zostałeś przekwalifikowany z pozycji napastnika na skrzydłowego bądź prawego obrońcę.

- Spotyka się to różnymi komentarzami ze strony ludzi (śmiech). Dla mnie priorytetem jest gra i obecność na boisku. Jeżeli trener Saganowski, który był niesamowitym snajperem powiedział, że jestem urodzoną „dwójką” to najwyraźniej tak musi być.

Myślisz, że wiosną będziesz grał właśnie na boku defensywy?

- Tak może być. Wiadomo, to jest decyzja trenera. Zagram tam, gdzie szkoleniowiec będzie chciał. Staram się być zawodnikiem uniwersalnym. Jeżeli Nikodem Niski nie będzie występował na tej pozycji, pewnie ja będę tam wskakiwał. Wiosną będę z nim rywalizował o miejsce tak, żeby to on mnie zastępował, a nie ja jego. Moja pozycja jest ruchoma i na ten moment nie wiem, gdzie będę grał. Może być tak, że będę biegał na boku obrony, a Niski na skrzydle? Trudno powiedzieć.

Czujesz różnicę między grą na skrzydle a na prawej obronie?

- Nie. Na obu pozycjach muszę pracować i w defensywie, i w ofensywie. Gdy gram na „siódemce”, muszę pomagać bocznemu obrońcy, żeby nie był sam. Z kolei w akacjach ofensywnych defensor musi podłączyć się i wesprzeć mnie swoją obecnością. Nie ma to dla mnie większej różnicy. No może na obrazku ją widać, w postaci tego, że ja jestem wyżej, a ktoś niżej bądź odwrotnie.

Masz jakiegoś piłkarskiego idola?

- Staram się wyłapywać z każdego piłkarza to, co ma najlepsze. Nie jest tak, że mam konkretnego sportowca, którego znam na wylot – wiem ile zarabia, ile ma wzrostu, ile ma lat… Jak grałem na szpicy, lubiłem podpatrywać Roberta Lewandowskiego i dowiadywać się jak przygotowuje się i co robi, aby stawać się lepszym. Całe życie byłem jednak fanem Garetha Bale’a. Gdyby nie jego kontuzje, mógłbym częściej na niego patrzeć.

Marek Saganowski to dla ciebie duży autorytet?

- Tak. To, co powie trener uważam za święte. Dojść na taki poziom to wyczyn i zarówno cel dla każdego z nas. Oczywiście, na boisku dochodzi do różnych sytuacji boiskowych, przez co czasami musimy zachowywać się przeciwnie do danej wskazówki.

Częściej słyszycie pochwały czy krytykę?

- Na jesieni było tak, że w pierwszych połowach wychodziliśmy mega zmotywowani, zależało nam na jedności. Chcieliśmy walczyć o wynik. Schodziliśmy do szatni, trener nas chwalił i po zmianie stron była klapa. Po kilku meczach Mateusz Szwed zasugerował szkoleniowcowi, żeby przestał rzucać pochwały w naszym kierunku. Nawet gdy gramy bardzo dobrze, chcemy, aby nas krytykował, gonił do pracy, abyśmy zasuwali tak samo jak wcześniej. Nie wiem jak będzie teraz, ale pod koniec poprzedniej rundy rzeczywiście trener nie chwalił nas w przerwie. Sam preferuję, gdy ktoś mnie szczerze krytykuje. Jak jestem chwalony to co mam poprawiać, jak ciągle mnie chwalą? Jak jestem piętnowany to wiem, że wciąż muszę się doskonalić.

Masz sobie coś indywidualnie do zarzucenia za pierwszą część sezonu?

-  Tak, dlatego kieruję przeprosiny w stronę Gabriela Kobylaka. W meczu z Górnikiem wpadł mi do głowy głupi pomysł. Podałem mu piłkę z autu, żeby ją wybił. Nie widziałem nikogo od nas z przodu i postanowiłem przerzucić niemalże pół boiska, aby nasz bramkarz mógł sobie jakoś poradzić z futbolówką. Efekt był taki, że po serii niefortunnych zdarzeń zabrzanie strzelili nam gola. Spotkanie z tym rywalem, w moim wykonaniu, było dobry, ale przez wspomnianą akcję wszystkie pozytywy zostały zamazane.  

Centralna Liga Juniorów teraz, a rok temu to zupełnie co innego?

- Oczywiście. W bieżących rozgrywkach poziom jest bardzo wysoki po scaleniu dwóch grup w jedną. Niezależnie z kim się mierzysz, masz przed sobą wymagającego przeciwnika i musisz dać z siebie 120 procent, aby zwyciężyć. Cieszę się, że mamy okazję rywalizować z najlepszymi, bo przez to szybciej można się rozwijać.  

Można nazwać cię przecinakiem?

- Raczej tak (śmiech). Na ogół gdy komuś uda się mnie minąć, następuje kasacja. Nie pozwalam wypuścić swojego przeciwnika z zasięgu moich nóg i ciała. Wiem, że jestem wtedy na „cenzurowanym” u arbitra. Jeśli wymaga tego dana sytuacja, mecz to mogę się poświęcić nawet żółtym czy czerwonym kartonikiem. Liczy się dobro zespołu.

Skąd ksywka „Tyfus”?

- Wszyscy wiemy, że tyfus jest dosyć poważną chorobą i to dziecinne, gdy ktoś się z niej śmieje. Mój kolega, Mateusz Szyszkowski został nazwany „Piętaszkiem” przez moją osobę. Nie wiedział jak się odegrać, ponieważ zawsze był gaszony tym pseudonimem. Podejrzewam, że na lekcji biologii mieli temat związany z tyfusem, „Szyszka” to zapamiętał i postanowił nadać mi nową ksywkę. Chłopaki z szatni też już to podłapali. Uważam to za głupie, ale mam do siebie duży dystans.

Stawiacie sobie cel na wiosnę?

- Moim cichym priorytetem jest nieprzegranie żadnego meczu w drugiej części sezonu. Naszym pierwszym celem jest Pogoń Szczecin, którą pragniemy pokonać. Będziemy sobie stawiać cele raczej z tygodnia na tydzień. Każde zadanie będziemy chcieli wykonać.

Martwi was liczba porażek? Złośliwi mogą powiedzieć, że przegraliście tyle razy ile ekipa z Centralnej Lidze Juniorów przez ostatnie trzy sezony.

- Zdecydowanie, dla mnie to niewyobrażalne. Grając w Warcie Poznań, która jest dużo słabszym klubem od Legii, przez jedną rundę przegrałem raptem trzy spotkania. Jest to dla nas spory cios. W trakcie okresu przygotowawczego mocno pracujemy nad defensywą, żeby nie tracić tylu bramek.

Kontuzje poniekąd mogły wpłynąć na negatywne rezultaty.

- Zgadza się. Ciągłe rotacje również nam nie pomogły. Brakowało nam zgrania, jedności, scalenia. Nie mieliśmy podstawowej „jedenastki”, który był cały czas i trzymał zespół w ryzach. W kontekście wiosny skupiamy się na sobie. Jeżeli wygramy wszystko, inne drużyny na pewno się pomylą i zaliczą wpadki.

Z mojej perspektywy jesteśmy lepszą ekipą niż rok temu. Każde podanie staramy się wykonywać po ziemi, nie rzucamy bez sensu piłek przekątnych. Na treningach nam to wychodzi. Jeden walczy za drugiego, co ważne. Na początku różnie z tym bywało. Gramy bardzo dobrze, szybko, płynnie.

Myślicie o mistrzostwie?

- Na pewno podejmiemy walkę. Nie będzie tak, że zostawiamy tytuł na bok i będziemy myśleć w stylu: co będzie to będzie. Chcielibyśmy zdobyć złoty medal na koniec sezonu.

Co możesz obiecać, jeżeli zdobędziecie mistrza?

- Zawsze chciałem ściąć się na łyso, ale na ten moment byłaby to dosyć odważna deklaracja. Mogę się jednak przefarbować i na zakończenie rundy przyjdę w jakimś fajnym kolorze (śmiech). Oczywiście, jeśli zdobędziemy pierwsze miejsce!

Polecamy

Komentarze (14)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.