News: Maciej Tabiszewski: Granie co trzy dni nie szkodzi, jeśli jest normą

Maciej Tabiszewski: Granie co trzy dni nie szkodzi, jeśli jest normą

Marcin Szymczyk

Źródło: Legia.Net

25.04.2014 17:00

(akt. 08.12.2018 17:51)

Wkrótce minie rok odkąd w Legii zmienił się sztab medyczny - lekarze, fizjoterapeuci, masażyści i dietetyk. Co zmieniło się przez ten rok? Jakie nowe metody stosowane są przy leczeniu zawodników Legii? Z czego wynikała jesienna plaga urazów przy Łazienkowskiej? Jak wygląda współpraca z rzymską kliniką Villa Stuart w Rzymie? Jakimi pacjentami są piłkarze Legii? O tym w rozmowie z Legia.Net opowiada doktor Maciej Tabiszewski.

- W tej chwili praca w Legii jest komfortowa. Mamy dostęp do najlepszych diagnostów, mamy możliwość szkolenia siebie i naszych fizjoterapeutów – tak w Polsce, jak i zagranicą. Możemy uwzględniać w budżecie sprzęt najnowszej generacji i stosowane w największych klubach świata nowoczesne rozwiązania. Od nas zależy, co uznamy za priorytetowe, a co można zakupić w późniejszym czasie. Oczywiście nie jest tak, że kupujemy wszystko, co jest na świecie do kupienia, ale jeśli coś jest potrzebne to robimy rozeznanie, dyskutujemy i podejmujemy decyzję.


Co do tej pory zakupiliście, jaki jest flagowy sprzęt?


- Ze sprzętów pojawiła się w klubie m.in. wanna z regulowaną temperaturą wody i strumieniami. Zakres temperatur można ustawić od 1 do 40 stopni, piłkarze mogą sobie robić zimne kąpiele i głównie do tego jest to teraz używane – w celach rehabilitacyjnych po urazach oraz w celach regeneracyjnych po treningach. To też jest oczywiście kontrolowane, w zależności od rodzaju treningu dostępne są określone kąpiele. To sprzęt na zamówienie, używany przez najlepsze kluby w Europie takie jak Milan czy Manchester City.


- Innym sprzętem, który się sprawdził i z którego jesteśmy bardzo zadowoleni jest system „Game Ready”. To system chłodzenia z uciskiem sterowany elektronicznie. Jest przenośny, więc możemy go używać bezpośrednio po urazie. Po kilku minutach, w szatni, zawodnik już ma coś takiego założonego. W ten sposób minimalizujemy powstanie obrzęku czy krwiaka i później przez to konieczność dłuższej rehabilitacji czy leczenia. Dzięki temu uzyskaliśmy rewelacyjny wynik w kontroli powikłań pourazowych u Michała Żyry. Graliśmy w Trabzonie, Michał jeszcze na boisku miał założoną gruszkę z lodem, ale już po kilku minutach w szatni nosił system „Game Ready” i miał go na nodze aż do powrotu do Warszawy, a następnie przez kilka dni w domu. Michał miał w dużym stopniu zerwaną głowę przyśrodkową mięśnia brzuchatego łydki, a krwiak był znikomy, gdy zaczęliśmy operację. Zminimalizowanie ryzyka i powikłań po urazie i po operacji jest dla nas bardzo istotne, a ten system daje nam rewelacyjne wyniki.


Innym nowym sprzętem, jaki pojawił się w klubie i jest używany niemal codziennie jest waga japońskiej produkcji, która działa na zasadzie bioimpedancji i informuje nas nie tylko o masie ciała zawodnika ale również o stanie nawodnienia oraz poziomie tkanki tłuszczowej. Sprzęt został zakupiony jeszcze przez Piotra Wiśnika, a obecnie Wojciech Zep każdego dnia monitoruje stan nawodnienia zawodników. Jeśli trening jest rano, to waga jest regułą. Jeśli trening jest popołudniu to ważenie jest raz w tygodniu ponieważ dzienne funkcjonowanie ma wpływ na organizm i jego parametry. Staramy się więc wykonywać wszelkie pomiary jeszcze przed śniadaniem. Co nam to daje? Szeroki pogląd i bazę informacji. Jeśli siadamy i przeprowadzamy rozmowę uświadamiającą z zawodnikiem, u którego zauważamy np. tendencje wzrostowe czy spadkowe tkanki tłuszczowej, wzrostu lub spadku masy ciała, to podpieramy się wynikami i obserwacjami z ostatnich kilku miesięcy. Tych pomiarów jest np. 40 i z tym trudno polemizować, tłumaczenie, że np. były święta i tylko w ostatnich trzech dniach gracz zjadł więcej, nie będą miały w tym przypadku znaczenia. Możemy wyciągać dokładniejsze wnioski i lepiej monitorować przygotowanie i prowadzenie się zawodników.

 

Pierwsze pół roku przy Łazienkowskiej nie było chyba takie, jak sobie zakładaliście. Nie wystraszyliście się trochę dużej ilości różnych urazów?


- Zdziwiła nas bardziej presja, jaka została na nas wywarta, a której nie mogliśmy do końca zrozumieć od strony merytorycznej. Przyjęliśmy to jednak jako część pracy w klubie jakim jest Legia. Oczekiwano, że wszystko zmieni się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a tak to nie działa. Na szczęście mieliśmy ogromne wsparcie zarówno prezesa jak i innych ludzi w klubie. Oni wiedzieli, że nie odpowiadamy za ilość kontuzji, ale za szybki powrót piłkarzy do gry i ewentualne nawroty kontuzji. A tych nie było. Nagonka na nas była duża, ale tak naprawdę nie była słuszna. Doktor Jacek Jaroszewski taką samą sytuację miał w Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski. Zaraz po tym jak zaczął pracować w Groclinie, miał tyle urazów, że trudno było zestawić jedenastkę. Ale trzeba dodać, że Dyskobolia grała wtedy w lidze, Pucharze Polski i europejskich pucharach. Skończyły się mecze rozgrywane co trzy dni, skończyły się i kontuzje. Ja wiem, że zaraz ktoś powie, że na świecie grają, co trzy dni i nic się złego nie dzieje. To prawda, ale pod warunkiem, że nie jest to nic nowego. Jeśli tak terminarz wygląda co roku, a piłkarze od wielu lat grają co trzy dni, to ich organizmy są już do tego przyzwyczajone. Jeśli zaś piłkarze w pięć miesięcy zagrali 35 meczów, czyli więcej niż gracze innych krajowych drużyn przez cały rok, to jest to pewien argument świadczący o tym, że dla zawodników był to pewnego rodzaju szok. Teraz tych urazów w Legii jest nawet nie tylko zdecydowanie mniej, ich liczba jest minimalna. Czyli stało się tak, jak przewidywał doktor Jaroszewski.


Nawrotów urazów, poza przypadkiem Bartka Bereszyńskiego, nie było.


- Sprawa z Bartkiem była świadomym podjęciem ryzyka ze strony zawodnika i sztabu szkoleniowego oraz medycznego. Natomiast takich nawrotów, by zdarzyło się po chwili to samo, chyba nie było. Nie przypominam sobie niczego takiego. Niektóre sprawy się przeciągały, ale nie było takiej sytuacji, ze ktoś wchodzi na boisko po urazie i schodzi za chwilę z taką samą kontuzją.


Piłkarze na zgrupowaniach oraz w Warszawie, po urazie mają zapewnione badania w szybkim terminie. To nie zawsze było regułą – szczególnie podczas obozów przygotowawczych, budżet był bowiem dość skromny.


- Nie jest tak, że każdy zawodnik jest automatycznie wysyłany na badania.  Badania obrazowe są słusznie nazywane badaniami dodatkowymi. Najważniejszy jest wywiad i sam mechanizm urazu, kluczowe jest badanie fizykalne. Jeśli mamy jakieś wątpliwości lub chcemy coś potwierdzić lub wykluczyć, wtedy badanie dodatkowe jest konieczne – w jak najszybszym terminie. Nie mamy żadnych problemów, jeśli chodzi o budżet czy wsparcie ze strony klubu w tej materii. Od nas i od naszej możliwości organizacji wszystko zależy.


Ty i doktor Jacek Jaroszewski jesteście wręcz rozrywani. Pracujecie w zespole mistrza Polski, ty współpracujesz dodatkowo z reprezentacją młodzieżową, zaś Jacek z kadrą narodową Adama Nawałki. Da się to wszystko pogodzić?


- U Jacka kariera rozwijała się stopniowo i cały czas w jednym kierunku. U mnie było trochę skoków. Kiedy Groclin przeniósł się do Warszawy, ja nie podążyłem tą drogą, taka była moja decyzja. Zostałem w szpitalu. Rozwijałem się medycznie, funkcjonowałem też z różnymi reprezentacjami. Kiedy rozpocząłem współpracę z kadrą do lat 21, zostałem tam na stałe. Po drodze była jeszcze Warta Poznań, ale nie zajmowała mi wiele czasu, nie tyle co Legia. Odkąd jestem przy Łazienkowskiej, na brak zajęć nie mogę narzekać. I rzeczywiście jest to dla nas dobry moment. Jacek super sobie radzi w reprezentacji, jest przewodniczącym komisji medycznej. Zdajemy sobie sprawę, ze dużo czasu poświęcamy na wszystko jednocześnie i trzeba to jakoś wypośrodkować. Na szczęście często zgrupowania kadr są w Warszawie, jest wtedy możliwość połączenia jednego i drugiego. W Legii jest świetny zespół fizjoterapeutów, mamy doskonałą komunikację, wszystko czasem można załatwić samą informacją. Podczas treningów czy meczów kontrolnych, podczas trwania zgrupowań, mamy szeroki skład lekarzy w klubie – są przecież specjaliści w drugiej drużynie, którzy w ramach swoich obowiązków, zajmują się też pierwszym zespołem, gdy jest taka konieczność.


A jak oceniasz współpracę z kliniką Villa Stuart w Rzymie?


- Zabiegi w ponad 90 procentach są wykonywane na miejscu. Odkąd jesteśmy w klubie, jedyną operacją wykonaną we Włoszech był zabieg Marka Saganowskiego. Przypadek Michała Efira miał miejsce jeszcze zanim pojawiliśmy się przy Łazienkowskiej. Jeśli chodzi o Marka, to była to wspólna decyzja sytuacyjna – zawodnika i nasza, chodziło o poczucie komfortu i bezpieczeństwa dla piłkarza. W związku z tym, że chodziło o duży uraz kolana, które już wiele w swoim życiu przeszło, wysłaliśmy Marka na dodatkowe konsultacje do Rzymu w celu zasięgnięcia drugiej, zewnętrznej opinii. Na miejscu zaproponowano natychmiastowe wykonanie zabiegu. Nie było sensu na siłę ściągać zawodnika do Polski. Wszystko zostało wiec zorganizowane na miejscu, w Rzymie. Jednakże jakość wykonywanych operacji oraz możliwości ich wykonywania, nie odbiegają u nas od standardów europejskich. Wszystko można zrobić na miejscu, na tym samym poziomie.


Coś zaskoczyło cię odkąd jesteś w Legii, czegoś się nie spodziewałeś? Poza ta presją?


- Z tą presja nie jest tak, ze się jej nie spodziewałem, ale po prostu nie myślałem o tym. Skupiałem się raczej na pracy, na czym będzie ona polegała, ile czasu zajmowała i jakiego zaangażowania wymagała. O presji nie myślałem podejmując decyzję o przyjściu do Warszawy. Na szczęście miałem wokół siebie osoby, które były do tego przyzwyczajone. Bardzo jestem wdzięczny losowi i tym osobom za ich wsparcie. Sztab w osobach trenerów Urbana, Kibu i Magiery był niezastąpioną pomocą w całej tej sytuacji. Stali za nami murem, mówili, że nie ma się czym przejmować. Wierzyli w nas i w to, że wszystkie nasze działania są w porządku. Przy takim podejściu komfort pracy jest zupełnie inny, inaczej się też wtedy podchodzi do presji.

 

Jak duży wpływ na kontuzje mięśniowe ma żywienie? Pytam bo zimą dietetyk się zmienił, a część osób stwierdziło, że był przyczyna wielu urazów.


- W żadnym wypadku nie wyciągalibyśmy tak krótkowzrocznych wniosków. Na pewno stwierdzenie „jesteś tym, co jesz” jest bardzo istotne – szczególnie, jeśli chodzi o piłkarzy. Na pewno baliśmy się także, że tak diametralna zmiana w żywieniu i suplementacji, może mieć wpływ na ich funkcjonowanie. Natomiast w sprawie głosów, że zmienił się dietetyk i nie ma kontuzji, jesteśmy całkowicie przeciwko. Nie można tego wszystkiego wytłumaczyć w tak prosty sposób. Jest tak wiele czynników, które się zmieniły, że nie można ze sobą porównywać tych dwóch okresów. Jest mniej meczów, piłkarze mają za sobą inny okres przygotowawczy, są inne obciążenia, wszystko tak naprawdę jest inne. Natomiast wizja żywienia i suplementacji, jaką prezentuje obecnie Wojtek Zep, jest bliska nam i temu, co wiemy w ograniczonym stopniu na ten temat. Bliższa niż to, co mówił Piotr Wiśnik. Wojtek jest członkiem komisji medycznej PZPN, przygotowuje schematy suplementacyjne dla wszystkich reprezentacji – wszystkich kategorii wiekowych. Na tych schematach opieraliśmy się wcześniej, współpracując z reprezentacjami, poznaliśmy je. Kiedy rozmawialiśmy z Piotrem Wiśnikiem o tym, że chcielibyśmy coś pozmieniać, to również w oparciu o schematy Wojtka Zepa. Stąd wyniknęła cała sytuacja, trener Henning Berg zainteresował się tymi schematami, chciał poznać osobę, która je przygotowała i szybko znalazł z Wojtkiem wspólny język. To z kolei przyspieszyło pewne zmiany.


Jakimi pacjentami są piłkarze?


- Specyficznymi (śmiech). Podejście w ortopedii sportowej czy urazówki sportowej jest zupełnie czymś innym niż leczenie normalnych pacjentów. Jest to kompromis pomiędzy czasem, szybkością, a wynikiem leczenia. Często trzeba podejmować jakieś umiarkowane ryzyko w imię wyników, w przeciwstawieniu korzyści zdrowotnych, które maja być na długie lata. Piłkarz często stwierdza, że zależy mu na tym, aby go szybko doprowadzić do zdrowia, że chce grać w najbliższych czterech miesiącach, a później będzie się martwił co dalej. Natomiast my mamy też wizję całościowego życia człowieka, a nie tylko kwestii najbliższych kilku meczów. To trzeba wypośrodkować, przedstawić zawodnikowi wszystkie możliwości. I razem z nim wybierać najlepsze rozwiązania. Wracając do sedna pytania – to są wymagający pacjenci. Większość graczy ma duże doświadczenie w kontaktach z lekarzami, każdy ma swoich ulubionych i zaufanych lekarzy. Często zawodnicy po wysłuchaniu naszych opinii i propozycji, konsultują je z kimś, komu od lat ufają, komu od dawna powierzają swoje zdrowie. Nigdy nie mamy nic przeciwko takim konsultacjom. Ale to my jesteśmy zatrudnieni przez klub i musimy podejmować odpowiedzialne decyzje. Wobec czego ostateczna decyzja zawsze zależy od nas – o sposobie i miejscu leczenia. Nie możemy zabronić piłkarzowi leczyć się gdzie indziej, ale to my decydujemy czy będzie to leczenie na koszt klubu, czy we własnym zakresie zawodnika. Zależności kontraktowe muszą też na to wszystko wpływać, nie liczy się bowiem tylko dobro zawodnika, ale i dobro klubu.


Odkąd jesteście w klubie piłkarze po tym jak się wyleczą, przejdą rehabilitację, nie wracają do razu do zajęć. Często mają też o to pretensje. – Nic mnie już nie boli, ale lekarz zabronił mi trenować – mówią.


- Pracujemy nad przekonaniem piłkarza, że powierzenie mu dużych obciążeń treningowych, wymaga podejścia stopniowego. Tak trzeba postępować, aby być pewnym, że wszystko idzie w dobrym kierunku i nie ma ryzyka odnowienia urazu. Trzeba to jednak wypośrodkować między tym, co jest potrzebne w danej chwili a tym, co możemy zrobić. Na pewno inaczej możemy teraz prowadzić zawodników, wprowadzanych z powrotem do gry, a zupełnie inaczej wyglądało to jesienią – kiedy mecz był co trzy dni, a liczba zawodników kontuzjowanych była naprawdę spora. Każdy piłkarz był wtedy na wagę złota. Na pewno nigdy nie zdecydujemy się na dopuszczanie do gry chorych zawodników. Natomiast czasami decydujemy się przy obopólnej zgodzie na jakieś forsowanie tempa powrotu. Jeśli zaś chodzi o to, że piłkarze narzekają, że nie mogą trenować, to musimy się opierać na naszej wiedzy i doświadczeniu. Musimy zdobywać też zaufanie zawodników. Bardzo fajnym przykładem jest sytuacja z Ivicą Vrdoljakiem z letniego okresu przygotowawczego. Nie znaliśmy się wtedy, byliśmy razem od dwóch tygodni. Wiedzieliśmy o tym, że wcześniej miał On problemy ze ścięgnem Achillesa, że powtarzały się one wielokrotnie. Ivica był już przyzwyczajony do grania z bólem, do schematu bardziej boli – leczymy, mniej boli – gramy. My powiedzieliśmy mu, że mamy czas, który możemy wykorzystać, mieliśmy kredyt zaufania od trenera po rozmowach na temat leczenia tego schorzenia. Mimo, ze Ivicy w tym momencie nic nie bolało, nie mógł trenować z dużymi obciążeniami, wiedzieliśmy, że leczenie tego typu schorzenia powinno trwać trochę dłużej, niż tylko do ustąpienia pierwszych dolegliwości. Doszło do małego konfliktu, piłkarz był zły i nie mógł zrozumieć, czemu nie pozwalamy mu na trening. Rozumieliśmy presję, wiedzieliśmy, że konkurencja w środku pola była duża, co mogło mieć wpływ na jego zachowanie. Natomiast cały czas próbowaliśmy go przekonać, że to jest właściwa droga. I w jakimś sensie wyszło na nasze (śmiech). Doleczyliśmy to schorzenie do końca i, odpukać, Ivica cały sezon gra bez większych dolegliwości w okolicy ścięgna Achillesa i chyba jest z tego bardzo zadowolony.

Polecamy

Komentarze (3)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.