Mateusz Grudziński

Mateusz Grudziński: Skupiam się na piłce, a nie na głupotach

Redaktor Maciej Ziółkowski

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

21.02.2020 13:00

(akt. 21.02.2020 13:11)

Mateusz Grudziński jesienią regularnie grał w rezerwach Legii i wyróżniał się walecznością. Nic dziwnego, skoro jego droga do piłki nożnej wiodła przez karate i boks. Czy wiosną będzie chciał się pokazać sztabowi szkoleniowemu pierwszego zespołu w III lidze czy może pójdzie na wypożyczenie do zespołu z wyższej klasy rozgrywkowej? Zapraszamy do lektury rozmowy z piłkarzem trenera Piotra Kobiereckiego.

Przygody ze sportem wcale nie zacząłeś od treningów piłkarskich, ale od zajęć karate? Podobało ci się?

- W dzieciństwie, przed startem szkoły podstawowej postanowiłem zapisać się na zajęcia karate. Ćwiczyłem przez całą podstawówkę oraz początek gimnazjum. Łącznie uzbierałoby się zatem siedem-osiem lat regularnych treningów. Na początku trenowałem dwa-trzy razy w tygodniu. Uważam, że karate pomogło mi pod względem przygotowania motorycznego. Mnóstwo rozciągania, walki w kontakcie... Dzięki temu zyskałem sporo podstaw pod to, nad czym obecnie pracuję. 

Trenując tyle lat na pewno brałeś udział w różnych zawodach. Miałeś jakieś osiągnięcia?

- Jeździłem na zawody, które nie były wysokiej rangi. Na ogół rywalizowałem w turniejach wojewódzkich. Pojawiały się też zawody ogólnopolskie, które przybierały charakter nieoficjalny. Przywoziłem medale, czasami wygrywałem. Mam w domu sporo pamiątek ze starych czasów. Zdawałem także egzaminy na kolejne pasy. Udało się wywalczyć żółty. Teraz poświęciłem się piłce, nie oznacza to jednak, że całkowicie chcę skończyć przygodę z karate. Chciałbym w wolnej chwili wrócić do treningów, jeżeli będę miał oczywiście taką możliwość. W kontrakcie piłkarskim mam zapis zabraniający uprawiania sportów ekstremalnych. Mogę sobie pozwolić na drobne rozciąganie czy rozruszanie się w przerwach zimowych i letnich. Czasami zawitam do klubu, w którym uczyłem się karate. Znam się ze wszystkimi, więc mogę zawsze wpaść i trochę poćwiczyć.

Poza karate ciągnęło cię jeszcze do innych dyscyplin sportowych?

- Z tego co pamiętam, w każdej chwili wybierałem się na boisko. Karate trenowałem wieczorami, w momencie gdy na dworze panował zmrok. Paręnaście lat temu nie było tyle frajdy z komputera czy telefonu. Preferowałem podwórko, gdzie spędzałem czas z kolegami. Później zacząłem trenować jeszcze boks. Pewnie łączyłbym treningu w obu sportach walki, ale sprawy pokrzyżowała martwica kości, którą wykryto u mnie na przełomie „podstawówki” i gimnazjum. Jest to choroba dotykająca wiele osób w okresie dorastania. Gdy zacząłem grać w piłkę, nie chciałem obciążać za bardzo nóg, ryzykować ewentualnych urazów na zajęciach z karate i przerzuciłem się na boks. Uczęszczałem do klubu naprzeciwko domu, który miał niezapomniany klimat. Wchodzisz do piwnicy, ciasnego pomieszczenia, w środku którego znajdował się ring i trzy worki. Trenowałem tam nieco ponad rok. Uprawianie od dziecka sportów walki spowodowało, że trudno było się od tego odzwyczaić. To takie pozytywne uzależnienie. Cały czas chciało się obijać worek albo ćwiczyć z innymi uczestnikami. Większą satysfakcję sprawiało mi karate, może przez sentyment. Przygotowałem się w młodości do wykonywania różnych sportów. Mam przyzwyczajone mięśnie do pracy. W takim wieku organizm najbardziej się rozwija.

Jak rozpocząłeś na dobre przygodę z futbolem?

- Od samego początku byłem zafiksowany na punkcie piłki nożnej. W młodzieńczych latach grałem z kolegami w wolnym czasie. W pewnym momencie stwierdziłem, że warto coś z tym zrobić. Pierwsze kroki stawiałem w Mewie Mińsk Mazowiecki. Grałem tam chwilę, lecz mierzyłem się z dużo starszymi zawodnikami od siebie, co nie za bardzo mi się podobało. Zapisałem się do lokalnego MOSiR-u. Do klubu nie miałem daleko. Wystarczyło przejść przez ulicę (śmiech). Treningi odbywały się przy szkole podstawowej. Chciałem spróbować swoich sił. Przeszedłem do klubu, który wówczas widniał pod szyldem Dąbrówka. Nazwa została zaczerpnięta od szkoły, w której były prowadzone zajęcia. W drużynie miałem znajomych z podstawówki, paru kolegów z tej samej klasy. Mieszkaliśmy blisko siebie i praktycznie wszystko wykonywaliśmy wspólnie. 

Na jakiej pozycji zaczynałeś?

- Przez rok grałem na bramce, typowe śmieszne początki piłkarskiej przygody. Fajnie było się trochę porzucać, aczkolwiek tata zawsze odciągał mnie od tej pozycji. Wolał, żebym dał coś z siebie i pobiegał na zajęciach, a nie stał z tyłu. Szybko przeszedłem do pola, gdzie zostałem do dziś. W każdym wieku widziano mnie na obronie, lecz nie zawsze byłem z tego zadowolony. Sprzeczałem się z trenerami, przez co udawało mi się wywalczyć miejsce w środku pola czy na pozycji skrzydłowego. Lubiłem strzelać gole. Ale trenerzy woleli mnie jednak na obronie. Pewnie dlatego, że od zawsze wyróżniały mnie warunki fizyczne, wzrost, solidna budowa ciała. W młodzieńczych latach byłem troszkę grubszy. Szkoleniowcy stwierdzili, że występowanie w linii defensywnej będzie dla mnie najlepszym możliwym wyborem. Szukano typowych „przecinaków” (śmiech).

Wspólnie z kilkoma zawodnikami z MOSiR-u zajęliście później drugie miejsce w Coca-Cola Cup w 2015 roku.

- Przegraliśmy w finale po rzutach karnych. Niestety, nie wykorzystałem „jedenastki” w swoje urodziny, przez co nie mogliśmy polecieć do Madrytu. Wspaniała przygoda. Zaszliśmy niezwykle daleko. Stworzyliśmy świetną ekipę. Wszystko zaczęło się od eliminacji, na które zapisali nas trenerzy. Powiedzieli, że szykuje się ciekawy turniej. Zaczęliśmy od rywalizacji na lokalnym orliku. Później walczyliśmy na szczeblu województwa mazowieckiego. Graliśmy na boiskach Agrykoli, gdzie poradziliśmy sobie ze szkołami z Warszawy, Radomia. Wygraliśmy ten etap i pojechaliśmy na zawody ogólnopolskie. Szesnaście zespołów, po jednej z każdego województwa, w tym my. Dwa-trzy lata wcześniej odbył się turniej podobnego kalibru. Rozgrywki międzyszkolne, bodajże piąta albo szósta klasa podstawówki. Wówczas poznałem Michała Mydlarza oraz Mateusza Szweda, który obecnie występuje w Zagłębiu Sosnowiec. Potem spotkaliśmy się już przy Łazienkowskiej. Trochę szkoda, że nie zgarnęliśmy głównej nagrody. Mimo wszystko, do dzisiaj wspominam turniej z uśmiechem na twarzy.

Potem był etap Mazovii.

- MOSiR to juniorska drużyna Mazovii, przez co nie musiałem podpisywać żadnego kontraktu. Przeszedłem po prostu szczebelek wyżej. Chciałem grać w seniorach i dostałem możliwość awansu. Taką formę nagrody otrzymali ci, którzy wyróżniali się w juniorach. Do tego grona należało kilka osób mających szansę na występy w czwartej lidze. Trenowałem tam przez pół roku, grałem w sparingach, a na spotkania ligowe „schodziłem” do ekipy z młodszej kategorii. Nie zdążyłem zadebiutować w barwach Mazovii, ponieważ związałem się z Legią.

Opowiedz o przenosinach na Łazienkowską.

- O zainteresowaniu usłyszałem pod koniec gimnazjum, na wiosnę. Gdy trenowałem z Mazovią, przygotowywałem się do gry w czwartej lidze. W tym czasie jeździłem jeszcze na mecze kadry Mazowsza, na które zostałem powoływany. W pewnym momencie działacze z Łazienkowskiej się do mnie odezwali, a ja złożyłem dokumenty do liceum w Mińsku Mazowieckim… Miałem znaleźć się w klasie o profilu matematyczno-fizycznym. W czerwcu Legia się ze mną skontaktowała. Zaproszono mnie na spotkanie, na którym pokazano struktury klubu i otoczkę. Później przyszła pora na załatwianie wszystkich spraw.Z początku miałem zostać wypożyczony na rok. Kilka razy trenowałem z ekipą z Centralnej Ligi Juniorów, potem wróciłem do swojego rocznika. W kategorii do lat 17 wystąpiłem w grach kontrolnych i po nich zmienił się pomysł na moją osobę. Definitywnie przeszedłem do stołecznej drużyny w wakacje. Przez to albo dzięki temu nie udało mi się zadebiutować w czwartej lidze w Mazovii (śmiech).

Miałeś inne propozycje?

- Rok-dwa lata wcześniej rywalizowaliśmy z MOSiR-em w warszawskiej lidze. Otrzymywałem zaproszenia na treningi od SEMP-a czy Polonii, aby pokazać swoje możliwości. Wówczas nie miałem ochoty na przeprowadzkę, nie chciałem nigdzie się ruszać. Odpowiadało mi reprezentowanie klubu z Mińska Mazowieckiego. W końcu zainteresował się mną klub, na który trzeba było się zgodzić. Nie byłem w stu procentach zdecydowany na transfer do Legii, ponieważ spodobała mi się koncepcja występów w czwartej lidze w klubie ze swojego miasta. Wiedziałem, że jak trafię do Warszawy będę musiał przechodzić etapy w akademii, a mierzenie się z seniorami zostanie trochę odłożone w czasie. Mimo wszystko, podjąłem decyzję o przejściu do stolicy. Trener, który prowadził mnie w Mińsku, powiedział, iż Legii się nie odmawia.

Po podpisaniu umowy z Legią przeprowadziłeś się do bursy?                                               

- Najpierw mieszkałem w akademiku należącym do Akademii Wychowania Fizycznego. Krótki pobyt, zakończony po dwóch tygodniach. Później dojeżdżałem do klubu bezpośrednio z Mińska Mazowieckiego. W momencie rozpoczęcia roku szkolnego musiałem trafić do bursy, z której wyprowadziłem się po dwóch dniach.

Dlaczego?

- Miałem dwa wybory: pozostać w internacie i mieć blisko na stadion albo dojeżdżać z rodzinnego miasta. Zdecydowałem się na drugą opcję. Podróże należą do męczących, lecz wiele osób w taki sposób przyjeżdża do pracy, mieszkając na obrzeżach stolicy. Na początku przygody w Legii trenowaliśmy bardzo rano, śniadanie jedliśmy już o 6:30. Noce były dla mnie krótkie, a dni przeciągnięte. Po zajęciach w klubie udawałem się jeszcze do szkoły na Bielanach, którą przeważnie kończyłem o 17. Na ogół wychodziłem z domu po piątej, a wracałem pod wieczór i powoli myślałem o położeniu się do łóżka. Były też inne powody. Zawsze pielęgnowałem aspekt odżywiania. Posiłki, przyrządzane w bursie, nie wystarczały na moje potrzeby, przez co dożywiałem się jeszcze sam. Poza tym, trudno skupić się na nauce dzieląc pokój z czterema chłopakami. Każdy robi co innego… Nie jest to łatwe. Straciłem trochę życia w pociągach, ale pilnowałem się przez to z edukacją i odpowiednim jedzeniem.

Czułeś, że możesz sobie nie dać sobie przez to rady w klubie?

- Trudne chwile się zdarzają. Przez pół roku pojawiłem się na boisku ze trzy razy. Większość spotkań oglądałem z ławki rezerwowych. Musiałem mocno się zawziąć, żeby codziennie wstawać rano, wracać późno i cały czas pracować nad sobą, aby „wyskoczyć” z szatni. Zależało mi na pokazaniu swojej wartości na treningach. Po tym czasie, starałem się o przejście na wypożyczenie do Mazovii. Nie udało się, lecz zimą zdołałem wywalczyć miejsce w składzie po przepracowaniu dobrej rundy. W drugiej części sezonu regularnie znajdywałem się w wyjściowej „jedenastce”. Nastawienie diametralnie się zmieniło. Czujesz w podświadomości, że funkcjonujesz swobodniej. 

Pod koniec sezonu 2016/17 miała miejsce ciekawa sytuacja. Niektórzy zawodnicy z U-17 wyjechali na urlopy, a do rozegrania został mecz trzeciej ligi, który nie miał aż tak dużej rangi. Na to spotkanie, łącznie ze mną, zostało powołanych ośmiu juniorów młodszych. Udało mi się zadebiutować na tym szczeblu i strzelić gola. Miłe zaskoczenie i przeżycie. Wówczas rezerwy prowadził trener Krzysztof Dębek, z którym mogłem jeszcze później współpracować. Piękna chwila zwłaszcza, że wtedy „dwójka” wydawała się dla mnie bardzo odległa.

Mateusz Grudziński

Na półmetku kolejnych rozgrywek (2018/19 – red.) udałeś się na wypożyczenie do Victorii Sulejówek. Otrzymałeś możliwość regularnych występów w seniorach.

- Tymczasowe przejście do klubu z Sulejówka okazało się dla mnie bardzo istotne. Poziom trzecioligowy, a więc ten sam, na którym rywalizuje drugi zespół „Wojskowych”. Mogłem tam otrzymywać cenne minuty pod skrzydłami Krzysztofa Dębka, którego poznałem już wcześniej. Współpraca z nim układała się bardzo dobrze. Walczyliśmy o utrzymanie razem z Michałem Mydlarzem, który również przebywał na wypożyczeniu z Legii. „Mydli” był w szatni trochę dłużej, przez co było mi łatwiej zaaklimatyzować się w drużynie. Spotkałem się tam m.in. z braćmi Zawistowskimi, którzy w przeszłości występowali przy Łazienkowskiej. Każdy okazywał wsparcie, chciał pomóc.

Zagrałem we wszystkich spotkaniach w rundzie wiosennej oraz w sparingach przed startem drugiej rundy. Nabrałem pewności siebie, z każdym tygodniem podnosiłem umiejętności. Czułem odpowiedzialność, która w kontekście utrzymania w pewnym stopniu spoczywała na moich barkach. Klub dał mi dużo, miałem możliwość gry i ciągłego rozwoju. Wartościowy czas. Co więcej, zakończyłem liceum, zdałem maturę i z czystą głową mogłem zająć się futbolem. Spędziłem wspaniałe miesiące w Sulejówku, lecz Victoria spadła o poziom rozgrywkowy niżej. Każdy starał się zrobić wszystko, aby pozostać w trzeciej lidze. Na zakończenie sezonu dostaliśmy potężny cios, który bardzo nas bolał. Walczyliśmy, ale czegoś zabrakło. Latem rozstawaliśmy się w smutku.

Słyszałem, że miałeś plan udania się na studia informatyczne i zostania grafikiem.

- Podoba mi się ten kierunek. Pasja zrodziła się w momencie, gdy zacząłem grać z kolegami w gry komputerowe. Spotęgowało to u mnie zainteresowanie programami związanymi z dziedziną informatyczną. Jeżeli miałbym możliwość pogodzenia edukacji ze sportem, chciałbym pójść na uczelnię. Nie warto robić czegoś na „pół gwizdka”. Skończyłem szkołę, zdałem egzamin dojrzałości, więc w dowolnej chwili mogę zapisać się na studia. Aktualnie skupiam się jednak na futbolu. Treningi i mecze odbywają się przeważnie w takich porach, które raczej przekreślają studiowanie zarówno dziennie jak i zaocznie. Ale marzy mi się dalsze kształcenie, jeśli będę miał taką okazję lub po prostu nie przebiję się w piłce, to pójdę na studia. Zależy mi na tym. Choćby dla samego siebie, ale też dla zabezpieczenia przyszłości poza futbolem.

Mówisz o informatyce, a najlepiej wspominasz ponoć język polski. Razem z Michałem Mydlarzem na lekcjach nie mogliście się nudzić.

- Siedziałem w jednej ławce z „Mydlim” w drugiej i trzeciej klasie. Często było tak, że po porannym treningu jechaliśmy do szkoły. Na ogół byliśmy głodni z racji na intensywność zajęć w klubie. W drodze do liceum kupowaliśmy jedzenie, które spożywaliśmy na języku polskim siedząc w ostatnich ławkach. Podjadaliśmy po cichu, aby nie zakłócać przebiegu lekcji. Można powiedzieć, że otworzyliśmy małą stołówkę na zajęciach (śmiech). Michał był jednym z pierwszych kolegów w Legii, z którym najszybciej się zaprzyjaźniłem. Potrafiliśmy urozmaicać czas na lekcjach. Po szkole przeważnie odczuwaliśmy zmęczenie całym dniem, dlatego różne pomysły odkładaliśmy na bok. Koncentrowaliśmy się na odpoczynku. Zdarzało się, iż urządzaliśmy wyprawy rowerowe po centrum Warszawy. Im korek na drodze bym większy, tym bawiliśmy się lepiej. Poruszaliśmy się po ulicach w grupie pięciu-sześciu osób.

Aż po jeździe na rowerze przyszedł czas na jazdę samochodem.

- Uzbierałem pieniądze na auto, które kupiłem po maturze. Stwierdziłem, że wezmę je z autoryzowanego salonu samochodów używanych. Sprawdzone miejsce, nic złego nie powinno się wydarzyć. Dwa-trzy dni później, auto się zepsuło... Nie dało rady nigdzie pojechać, poza stumetrowym wypadem do sklepu po bułki, w trosce o bezpieczeństwo (śmiech). Samochód był oczywiście objęty gwarancją. Został zabrany, wrócił do mnie po ponad miesiącu. Pojazd uszkodził się do tego stopnia, że wymieniono w nim cały silnik. Udałem się na przegląd do niezależnej firmy. Stwierdzono, że samochód nie jest zbyt dobrze zreperowany i istnieje ryzyko kolejnej awarii. Znowu oddałem auto, na które tym razem czekałem dwa tygodnie. Problemy nie ustąpiły. Przegląd wykazał, że trzeba wymienić jedną część. Nie wpływa to już na komfort jazdy, aczkolwiek historia wydłużyła się w czasie. Kupiłem auto, z którym miałem pod górkę przez pół roku. Trzeba uważać i zwracać uwagę na wszystko, lecz niektórych rzeczy nie przewidzisz.

Mateusz Grudziński

Wrócmy do piłki nożnej. Mimo niezłych warunków fizycznych, cały czas pracujesz nad tym aspektem.

 

- W trakcie sezonu wystarczają mi zajęcia w klubie. Treningi są optymalne, nie potrzebuję dodatkowo szlifować mięśni. Chcę być świeży podczas meczów, dlatego ufam w stu procentach trenerowi Cesarowi Sanjuanowi-Szklarzowi. Gdy następuje przerwa zimowa oraz letnia od gry, uczęszczam na siłownię. Pracuję wówczas w swoim tempie i wykorzystuję czas, który mam. Nie skupiam się na tym, aby „rosnąć” i mieć większe bicepsy. Koncentruję się na rozwijaniu mięśni głębokich, stabilizacji, rozciąganiu. Wykonuję ogólnosprawnościowe ćwiczenia, żeby dobrze się czuć. W piłce nie chodzi o to, żeby być jak największym (śmiech).

 

Co jeszcze jest dla ciebie ważne?

- Odpowiednie przygotowanie oraz prowadzenie się po opuszczeniu budynku klubowego. Dbam o odżywianie, pracuję nad sobą, dzięki czemu mogę czynić postępy z każdym kolejnym spotkaniem. Nie tracę czasu na leczenie urazów, ponieważ z ostatnią kontuzją zmagałem się półtora roku temu. Do tej pory nie byłem wykluczony z gry na dłuższy okres. Grając non stop, idę systematycznie do przodu, polepszam zarówno mocniejsze jak i słabsze strony. Jeżeli chodzi o wady, najbardziej chciałbym poprawić operowanie piłki prawą nogą.

O miejsce w składzie rywalizujesz z Patrykiem Konikiem. Trudny rywal?

- Dobry zawodnik, strzela piękne gole. Muszę dawać z siebie wszystko za każdym razem, aby trzymać miejsce w podstawowym składzie. „Koniu” jest ode mnie o rok młodszy, aczkolwiek obaj mamy czas na szlifowanie mankamentów. Zdrowa rywalizacja jest potrzebna, daje możliwość rozwoju.

Czego spodziewasz się wiosną w kontekście występów w rezerwach Legii?

- Nadchodzi czas różnych decyzji. Dalej pragnę regularnie pojawiać się na placu i kroczyć naprzód. Mam ważną umowę z Legią przez prawie dwa lata. Być może odejdę na wypożyczenie do wyższej klasy rozgrywkowej, żeby nabrać doświadczenia, albo będę walczył z rezerwami o awans do drugiej ligi. Mam głos w tej sprawie, lecz ostateczna decyzja należy do klubu. Może tymczasowo opuszczę Łazienkowską, ale nie będzie to forma definitywnego transferu.

Trenowałeś z ekipą Aleksandara Vukovicia. Myślisz, że w przyszłości możesz tam trafić na stałe?

- Każdy chciałby tam dołączyć. Miałem możliwość trenowania z piłkarzami „jedynki”. Świetna sprawa, która motywuje do cięższej pracy i rozwoju. Mam świadomość, że moją obecną drużyną są rezerwy. Pierwszy zespół znajduje się dużo wyżej. Aktualnie Legia nie broni co prawda tytułu mistrzowskiego, ale jest najlepsza w kraju. Trzeba prezentować wysoki poziom i znacząco się wybijać, żeby się tam znaleźć.

Mateusz Grudziński

Jesteś też kibicem Legii czy to tylko miejsce pracy?

- Pochodzę spod Warszawy. Legia jest moim klubem od zawsze. Kibicuję jej od najmłodszych lat. To drugi dom. Przyjeżdżałem do niego o szóstej rano, jadłem śniadanie, a następnie spałem na kanapach przed treningiem i w szatni. Z drugiej strony, poza występami w ekipach z Mińska Mazowieckiego, nie grałem nigdzie indziej, oprócz legijnego Sulejówka na zasadzie wypożyczenia. Mam to szczęście, że w Polsce trudno o znalezienie lepszej drużyny niż stołeczna ekipa. Pragnę grać w stolicy jak najdłużej i jak najwyżej się da. Staram się doceniać to, co mam w Legii. Dobrze się tutaj czuję. Jestem zdeterminowany, aby pokonywać kolejne bariery i schodki. Skupiam się na piłce, a nie na głupotach.

Polecamy

Komentarze (9)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.