News: Wywiad na 100 - Rozmowa z Arturem Borucem

Wywiad na 100 - Rozmowa z Arturem Borucem

Piotr Kamieniecki, Marcin Szymczyk

Źródło: Legia.Net

24.10.2016 17:00

(akt. 07.12.2018 12:56)

Do Warszawy trafił w 1999 roku, przy Łazienkowskiej był do 2005 roku. Ale przez ten czas stał się ulubieńcem trybun i symbolem przywiązania piłkarza do barw klubowych. Obecnie ma 36 lat, śledzi mecze Legii i obiecuje, że kiedyś do Warszawy wróci. Jeśli nie jako piłkarz, to kibic. - Mam jeszcze kontrakt z Bournemouth. Jeśli zostaniemy w Premier League i rozegram przynajmniej 25 meczów, to umowa automatycznie przedłuża się o rok. Do Legii na pewno wrócę, bo i cały czas wracam, jako kibic - mówi w rozmowie z Legia.Net Boruc. Zapraszamy do lektury wywiadu lub obejrzenia wersji wideo.

1999 rok. Lato. Artur Boruc trafia do Legii. Trochę czasu już minęło… Jak z tej perspektywy wspominasz teraz transfer na Łazienkowską?


-
Od czasu transferu do Legii zmieniło się bardzo wiele. Zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. Doskonale pamiętam moment podpisania kontraktu ze stołecznym klubem. Ciekawe było dotarcie do Warszawy. Jechałem na Łazienkowską na „pace” Żuka. To był specjalnie przygotowany wóz. Śmiesznie było. Szczęście z powodu zawarcia umowy było jednak takie, że nic mi nie przeszkadzało.


Trafiając w młodym wieku do Legii zdaje się sprawę z tego do jakiego miejsca się trafia czy to przychodzi z czasem?


-
Oczywiście, że trafia. W Siedlcach jest wielu kibiców stołecznego klubu. Już w momencie gdy usłyszałem o zainteresowaniu byłem szczęśliwy, a co dopiero mówić, gdy trafiłem już do Legii. O żadnych ewentualnych konsekwencjach transferu nawet nie myślałem. Byłem na to zbyt młody, a może i naiwny.


Kibicem Legii byłeś już trafiając na Łazienkowską?


- Wcześniej na pewno, ale nie wiem kiedy to dokładnie się stało. W Siedlcach było trochę kibiców klubów, które odnosiły sukcesy: Widzewa, GKS-u Katowice czy Wisły Kraków. Ja z uporem maniaka powtarzałem bratu, że trzeba kibicować Legii Warszawa.


Wejście do szatni Legii było trudne?


-
Otworzyłem gębę i na nich patrzyłem. Na początku trafiłem do drugiego zespołu Legii więc nie miałem wielu spotkań z graczami z pierwszej drużyny. Zdarzało mi się na początku z nimi mijać w starych, ale jakże urokliwych, barakach. Później troszkę to spowszedniało, ale nie byłem ze wszystkim „na ty”. Za młody na to byłem.


Jesteś cierpliwym człowiekiem? Pytamy bo na debiut trochę musiałeś poczekać.


-
Przez całe życie wydawało mi się, że nie. W Legii czekałem 1,5 roku na pierwszy zespół. Z perspektywy patrzy się na to inaczej. Inna sprawa, że wszyscy gracze z rezerw Legii nie czuli wtedy wielkiego ciśnienia, by trafić jak najszybciej do „jedynki”.


Zanim nastąpił debiut w Legii, zostałeś jeszcze wypożyczony do Dolcanu Ząbki. To był przedsionek do seniorskiej piłki?


- Na pewno tak, choć z seniorami zdarzało mi się grać w Siedlcach od 15 czy 16 roku życia. Dolcan był dla mnie fajnym rozdziałem. Przy okazji był to też fajny okres, cieszyłem się z życia. Dodając do tego fakt, że rozwijałem się piłkarsko, wszystko szło w dobrym kierunku.


Debiut w Legii przyszedł niespodziewanie, bo przyszło zastąpić w trakcie meczu z Pogonią w Szczecinie kontuzjowanego Radostina Stanewa. Prowadziliście 2:1, ale ostatecznie zremisowaliście 2:2.


-
Jeśli dobrze pamiętam, puściłem gola z daleka. Byłem młodym chłopakiem i to było wielkie przeżycie, można się było tym chwalić. Radostin miał trochę problemów zdrowotnych i nie cieszyłem się z jego nieszczęścia.


Potem przyszło pięć kolejnych meczów, w których stawałeś między słupkami. Wszyscy mówili, że ten młody Boruc dobrze sobie radzi. Czułeś, że świat należy do ciebie?


-
Chyba nie do końca. Byłem młody i nie czułem wielkiej świadomości, że faktycznie już gram i stoję między słupkami. To była część filmu fantastycznego, w którym występowałem. Z czasem spojrzałem na to inaczej. Było fajnie, ale z czasem „Rado” Stanew wrócił i znowu trzeba było poczekać pół roku.


Po odejściu Stanewa, Legia na ciebie postawiła. Zacząłęś regularnie grać. Kojarzysz moment, w którym stałeś się pewnym symbolem tej Legii?


-
Symbolem? Nie do końca. Z perspektywy lat nie uważam się za kogoś takiego, a wtedy tym bardziej nie mogłem tego czuć. Zżyłem się z kibicami i klubem, któremu kibicowałem przed transferem, a co dopiero po nim… Było mi chyba trochę łatwiej.


Trener Krzysztof Dowhań to ciebie ktoś szczególny?


-
Na pewno, choć wiele zawdzięczam też trenerowi Kazimierskiemu. Dużo mnie nauczył. A Krzysztof Dowhań nie dość, że miał fajny warsztat szkoleniowy, to jeszcze świetnie do mnie trafiał. Nie byłem łatwym dzieckiem, a on potrafił ze mną rozmawiać. Nie wiem dlaczego miał do mnie takie podejście, ale po dziś dzień jestem mu bardzo wdzięczny. Swoją pracą w Legii pokazuje jak niesamowitym jest trenerem.


Do Artura Boruca było trudno trafić? Dyrektor twojej byłej szkoły mówił kiedyś w telewizji, że „Artur był bardzo grzecznym i spokojnym dzieckiem, choć na boisku wstępowała w niego wielka siła”.


-
Nie wiem skąd tak dobrze mnie pamięta. Nawet teraz tak jest, że jestem w miarę spokojnym człowiekiem. Choć na boisku pozwalam emocjom wziąć górę. Czasem za bardzo.


Ale bramkarz ponoć musi być delikatnie szalony.


-
To wyświechtane. Wszystko powszednieje, szaleństwa z czasem jest coraz mniej. Myślę, że bramkarze, którzy teraz biorą sprawy w swoje ręce, są inaczej poukładani. Wszystko jest robione bardziej z głową.


Wyjątkowym wspomnieniem jest mistrzowska feta z 2002 roku?


- Oczywiście. Wyjeżdżaliśmy wtedy na miasto otwartym autobusem. Przy wyjeździe ze stadionu było wtedy dosyć duże drzewo. Osoby z przodu złapały zwisającą gałąź czy się schylały. Ja miałem taką pamiątkę, że dostałem nią w twarz. Ale sama feta była fajnym i lekko zakrapianym wydarzeniem. Późniejsze after party jest już nieistotne. Święto było i trochę trwało. Mogłoby się okazać, że to przypominało góralskie wesele. Ale było po prostu pięknie…


Masz swój ulubiony mecz w barwach Legii? Spotkanie z Polonią, kiedy udało się obronić „jedenastkę”? Może konfrontacja z Widzewem i strzelony gol z karnego? 


- Nigdy nie doceniałem tego, co robię. Mam tak do dzisiaj i może będzie to wyglądało w taki sposób aż do zakończenia kariery. Moją pracą jest stanąć w bramce i obronić chociażby rzut karny. Wyjątkowe jest jednak strzelanie, bo to coś innego. Cieszę się z trafienia w meczu z Widzewem, tym bardziej, że nie był to sparing, a normalna ligowa konfrontacja. Dla mnie ta sytuacja była spontaniczna. Nie wiem czy trener był wtedy zadowolony, ale tak zdecydowaliśmy na boisku i dzięki Bogu się udało.


Są zawodnicy, których wyjątkowo miło wspominasz z Łazienkowskiej?


-
Nawet jak z nim grałem, to już patrzyłem na niego jak na kogoś z innej planety. Mówię o Jacku Zielińskim, który dla mnie był jednym z najlepszych obrońców na świecie. Zaskoczeniem było dla mnie, że nie zrobił jeszcze większej kariery. Jacek miał swoje przemyślenia i pewnie dlatego nie wyjechał z kraju. Z drugiej strony jest jeszcze Czarek Kucharski, który był osobą pompującą lokalne środowisko. Ja byłem z Siedlec, on z Łukowa i z pewnością wyznaczał poziom. Fajnie wspominam spotkania z nim.


Wyjątkowo miłe jest, gdy kibice Legii skandują imię innego kibica Legii?


-
Jak mówiłem wcześniej, nie czuję się żadną ikoną. Kiedy ktoś skanduje twoje imię i nazwisko, jest to bardzo fajne i przyjemne uczucie. A to tym bardziej niesamowite, kiedy dzieje się na Legii. To dla mnie wielka nobilitacja.


Pojawienie się Boruca na sektorze Legii w trakcie wyjazdowego meczu w Płocku wywołało istny szał…


-
Sam wtedy zaszalałem. Nie wiem skąd miałem odwagę. W moje poczynania wdarł się spontan, jak często moim w życiu. Wylądowałem na płocie i zostało z tego fajne przeżycie. Jak widzę to czasem w internecie, to cały czas mam ciarki.


Wrócisz kiedyś na gniazdo i poprowadzisz doping?


-
Może nie na płockim płocie, ale… W Legii są osoby, które robią to naprawdę dobrze. Z czasem, jak wspominam swoje niektóre zachowania, to nie wiem skąd brały się pewne rzeczy. Może emocje?


Kiedy był moment, w którym Legia stała się delikatnie zbyt ciasna dla twojego potencjału
?


- Legia nigdy nie była dla mnie zbyt ciasna. Przez lata kiedy grałem w Legii, każdy piłkarz myślał o następnym kroku, o innym kraju. W Polsce żaden inny klub poza stołecznym nie wchodził w rachubę. Celtic i jego oferta były jednak poważnymi kwestiami. Uznałem, że trzeba propozycję rozpatrzyć i ostatecznie tam wylądowałem. Patrzyłem na ekipę z Glasgow i było łatwiej odchodzić. Głównie dlatego, że odchodziłem do znanego klubu. Nie miało być różowo, bo początkowo miałem zostać od razu wypożyczony do innej drużyny. Ostatecznie zacząłem jako zmiennik i walczyłem o miejsce w składzie.


Większe nadzieje wiązano z Maciejem Żurawskim, a skończyło się tak, że to o tobie śpiewano piosenki. 

 

- Absolutnie tak było. Maciek był gwiazdą w Polsce - strzelał gole w klubie i w kadrze. Ja byłem troszkę na doczepkę. Miałem robić tło i gadać w naszym języku do „Żurawia”. Ambicja i charakter sprawiły jednak, że nie mogłem siąść na dupie i czekać.


Celtic był najlepszym klubem, który się tobą interesował?


-
Celtic był jednym z niewielu klubów, który złożył ofertę. Skorzystałem z tej opcji, ale w przyszłości przewijało się wiele klubów. Nie wszystko było prawdą, ale niektóre nazwy były naprawdę fajne.


Najlepszy klub, z którego była oferta, to…?


-
Nie pamiętam, naprawdę. A nie chcę mówić „pomidor”.


Kibice Celtiku kochali cię zupełnie jak kibice Legii. Potrafiłeś się przeżegnać przed protestantami z Rangersów, bronić fanki Celtiku… Miałeś kiedyś kłopoty przez to?


-
Przede wszystkim w Glasgow. Tam kibicowanie nie kończy się na trybunach, jak obecnie w Anglii, ale przenosi się poza stadion. Było trochę różnych historii, czasem pojawiały się mniej przyjemne chwile, ale pobyt w Szkocji wspominam bardzo miło. Nasze stosunki może delikatnie popsuła akcja „Let Football Win” po konfrontacjach Legii z Celtikiem. Co by jednak nie mówić, do dzisiaj mam tam dom. Chciałem pojechać na pierwsze od lat „Old Firm Derby”, ale sam grałem mecz w tym czasie.


Nie można też nie wspominać o rozdziale w reprezentacji Polski.


-
Długa przygoda… Nie przywiązuje dużej wagi do poszczególnych meczów, ale cieszyłem się, kiedy coś mi wychodziło. Nie mogę jednak wzdychać i robić sobie obrazków na ścianę. Wiele się tam działo, nawet Franciszka Smudę wspominam, bo to śmieszny facet był. Kadra w jakiś sposób kształtowała mnie tam w życiu. Choćby Michał Żewłakow zapadnie mi w pamięć na długo. Sam trener Nawałka ma teraz taki optymizm, że wręcz rozwiązuje sznurówki. Lepszej osoby na to stanowisko na razie nie będzie. On ma w sobie to „coś”.


W którym klubie spędziłeś najlepsze chwile w życiu?


-
Życiowo świetna była Florencja. Kapitalne miasto, włoskie wino, jedzenie… Liga była jednak nudna, bardzo taktyczna. Chciałem zobaczyć jak to wygląda od środka, ale czegoś mi tam brakowało… Choćby kibiców - były protesty i bojkoty w wielu klubach przez wprowadzanie kart identyfikacyjnych. Po dwóch latach mogłem podpisać nowy kontrakt, ale na gorszych warunkach. Potem bywały dziwne historie, ale koniec końców jestem w Bournemouth. Fajne miejsce, morze blisko. Nie ma na co narzekać.


Po Fiorentinie zaczęło się spełnianie marzeń o Premier League.


-
Ale nie tak od razu. Byłem trochę zachłyśnięty swoją osobą. Myślałem, że po wygaśnięciu kontraktu w Fiorentinie każdy będzie mnie chciał. Zacząłem wybrzydzać i skończyłem biegając w parku pod Poznaniem. Ostatecznie skończyło się dobrze, bo trafiłem do angielskiego Southampton. Chwilę musiałem poczekać na szansę, bo trener miał zaufanie do Kelvina Davisa, ale udało się.


W Premier League co tydzień gra się z fajnymi rywalami, czuć atmosferę, słyszy się doping kibiców. Świetna liga, w której naprawdę dobrze się gra. Czuje się coś wyjątkowego będąc na boisku.


Pytanie, którego nie może zabraknąć… Wrócisz do Legii?


-
Jak mi czas pozwoli… Mam jeszcze kontrakt z Bournemouth. Jeśli zostaniemy w Premier League i rozegram przynajmniej 25 meczów, to umowa automatycznie przedłuża się o rok. Nie wiem jak na to patrzeć, ale jak zdrowie pozwoli, to chcę jeszcze trochę pograć.


Lata lecą i czy siła rzeczy patrzy się w kierunku końca kariery?


-
Czuję lata wstając z łóżka, zabiera mi to coraz więcej czasu. Rzeczywiście „pesela” się nie oszuka.


Zawodowa piłka nożna to nie jest zdrowa rzecz?


-
Przez pryzmat wszystkich lat tak traktowałem swoje życie, że nie zawsze dawałem odpocząć organizmowi tak, jak powinien. Wychodzą momenty, w których cieszyłem się z życia.


Mocno zmienił się futbol - powiedzmy - przez ostatnie piętnaście lat?


-
Powszednieje przede wszystkim. W pewnym czasie zawodnicy nabierają pewnej świadomości. Choćby takiej, że chce się zarobić tyle, by w przyszłości bezpiecznie żyć. Potem nie wystarczy do życia siedzenie przed komputerem czy konsolą. Każdy chce sprawić, by po zakończeniu kariery żyło się na podobnym poziomie. Piłka to pasja i zawód na kilkanaście lat, ale z czasem patrzy się też na to jak na pracę.


Czujesz się piłkarzem spełnionym?


-
Chyba tak… Dziennikarze pytają się mnie przede wszystkim o to, co było w przeszłości. Urodziłem się w 1980 roku, mam 36 lat i dlatego są takie, a nie inne pytania. Inna sprawa, że w sumie musimy zastanowić się nad tym, co oznacza spełnienie. To można odczuwać, gdy dobrze wychowa się dzieci i w życiu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dla mnie piłka to szóstka w totolotka. Z większym i mniejszym powodzeniem wychodziło mi to w życiu. Jestem zadowolony z tego, jaką miałem przygodę i jakie miejsca odwiedziłem.


Gdzie się widzisz za kilka lat?


- Przyszłość to trochę przerażająca rzecz w perspektywie tego, że za jakiś czas… Pfu, za kilka lat skończę grać w piłkę. Poczyniłem pewne kroki, które pozwolą w przyszłości żyć mi normalnie. Tak, by moja stopa życiowa nie zmieniła się gwałtownie. Teraz mogę się jednak bawić w piłkę i nadal chcę to robić.


Jak nie w roli piłkarza, to do Legii będziesz mógł wrócić praktycznie chyba w każdej innej…


-
Nie wiem tylko jak się w tym wszystkim mogę spełnić… Przyznam się, że po zakończeniu kariery będę chciał odpocząć. Zajmę się pewnie gospodarstwem (śmiech). Mam parę spraw, które będę chciał załatwić po zakończeniu futbolowej przygody. Do Legii na pewno wrócę, bo i cały czas wracam, jako kibic.


Jest w ogóle czas, by śledzić wyniki Legii?


-
Oczywiście! Polak potrafi, mam naszą krajową telewizję w domu w Anglii. Wszystkie kanały. Jesteśmy w Lidze Mistrzów i chyba żaden z kibiców nie spodziewał się cudów. Z przyjściem Jacka Magiery będzie lepiej i wierzę, że Legia zacznie być drużyną, na jaką wszyscy zasługujemy. Liczę, że pieniądze z awansu sprawią, że nasz klub będzie na topie w Polsce przez najbliższe lata.


Zapamiętałeś jakoś szczególnie Jacka Magierę ze wspólnej gry?


-
Jacek zawsze chodził swoimi drogami i robił to co chciał. To go wyróżniało. Nie był wyskokowym chłopakiem, ale zawsze miał swoje zasady i swój cel w życiu. Wydaje mi się, że go osiągnął. 

Polecamy

Komentarze (27)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.