Domyślne zdjęcie Legia.Net

Forma na czas – czas na formę!

Michał Bronowicki

Źródło: Legia.Net

11.03.2009 07:40

(akt. 18.12.2018 02:31)

Paradygmat o nieumiejętności przygotowania zespołu na czas przez obecnego szkoleniowca Legii powielany jest niczym „bibuła” w stanie wojennym – szybko, często i w zasadzie sensownie. Kolportaż tej teorii również nie szwankuje, a wielu kibiców może się pod nią podpisać „rękami i nogami”, jak mawiał klasyk podziemnej walki z systemem. Pytanie tylko, czy aby na pewno cała ta hipoteza ma rację bytu i jak właściwie ocenić start Legii w obecnej rundzie?
Poprzednio dwa razy Urbanowi się nie powiodło. Wiosną i późnym latem 2008 roku Legia rozpoczęła ligowe rozgrywki w sposób daleki od oczekiwań fanów. Od razu jednak dodać należy, że bez względu na racjonalne analizy dotyczące wzmocnień kadry zespołu lub wyraźnego braku takich wzmocnień w danym momencie, bo to zdarzało się częściej, a także bez wnikliwszego rozpatrywania z kim mierzą się w początkowych grach „Wojskowi”, oczekiwania kibiców są proste niczym osobowość prezesa PZPN – Legia musi wygrywać. Rok temu inauguracja ligowej wiosny dla podopiecznych Jana Urbana oznaczała porażkę z Dyskobolią, zwycięstwo z ŁKS-em oraz kompromitującą przegraną z Zagłębiem Sosnowiec. Na początku obecnego sezonu – remis z Polonią, dojmującą porażkę z Odrą i wygraną z Jagiellonią. Za każdym razem nie więcej niż cztery punkty w trzech meczach otwarcia rundy. Ale przecież to drużyna pod wodzą Urbana rozpoczęła rozgrywki 2007/08 od wyrównania klubowego rekordu kolejnych zwycięstw, w tym z Dyskobolią przy Łazienkowskiej i ówczesnym mistrzem – Zagłębiem Lubin na wyjeździe. To jednak szybko poszło w niepamięć, wcale zresztą nie dlatego że łaska kibiców na pstrym koniu jeździ. Legia zakończyła poprzedni sezon z olbrzymią stratą punktową do Wisły Kraków i doprawdy trudno jakoś szczególnie doceniać z takiej perspektywy imponujący początek ligowych zmagań, wszak to tylko etap w drodze do realizacji celu, który pozostał w sferze marzeń. Jest jeszcze jeden aspekt, który wpływa niekorzystnie na wrażenia inauguracji rozgrywek przez „Wojskowych” – kompletny, powtarzający się falstart w meczach na arenie międzynarodowej, tym bardziej bolesny w odbiorze kibiców, że ma miejsce na wschodzie Europy, i to bynajmniej nie w ośrodkach, gdzie wszechwładni oligarchowie, trochę dla zabawy, a trochę dla zysku z oczyszczenia swojej fortuny, budują lokalne potęgi piłkarskie. Niedobrego wrażenia nie rekompensują – bo nie mogą – zwycięstwa Legii w początkowych spotkaniach o Puchar Ligi, Puchar Polski, czy nawet o Superpuchar, jak ostatnio z „Białą Gwiazdą”. Ergo – statystyki przemawiają na niekorzyść Urbana, mimo że w każdym z okresów inauguracyjnych Legia rywalizowała z porównywalnym zestawem przeciwników tj. z drużyną z czołówki, drużyną przeciętną i z ligowym outsiderem. Nie inaczej jest obecnie. Wyjazdowy remis z Polonią, wyrozumiale pozostawiwszy na chwilę kwestię stylu, nie należy do rezultatów, które koniecznie trzeba uznać za falstart, zwłaszcza jeśli przyjąć, że przy Konwiktorskiej gra w zasadzie Dyskobolia, czyli przeciwnik dość wymagający jak na polskie warunki, i bądź co bądź ekipa z szansami na tytuł. Owszem, w obozie „Wojskowych” słyszało się przed meczem zapowiedzi bezdyskusyjnego zwycięstwa, które w zestawieniu z podobnymi głosami polonistów wybrzmiewały niczym tragikomiczne deklaracje amerykańskich pięściarzy zawodowych na konferencjach przed walką – co też jeden drugiemu nie zrobi, co ten drugi temu pierwszemu nie skopie, a czego ten pierwszy temu drugiemu nie wybije z głowy (np. mistrzostwa), ale to dość naturalna konsekwencja emocji, jakie wzbudzają pojedynki derbowe. Zresztą trudno oczekiwać, że piłkarze lub szkoleniowcy przed spotkaniem zechcą dzielić się wyłącznie swoimi obawami, albo wykażą przesadną kurtuazję wobec przeciwnika. W sporcie wygrywają przecież nierzadko ci bezczelnie sięgający po triumf jak po swoje, bez względu na rangę zawodów i klasę rywala. Szkoda, gdy szumne zapowiedzi oraz deklaracje o własnej sile bezlitośnie obnaża sam mecz, a fani mają uzasadnione prawo do dojmującego poczucia wykiwania przez graczy, którzy wykiwać nie potrafili przeciwnika, jednak zdecydowana większość kibiców na świecie – pomijając blisko dwieście tysięcy socios, cules i sympatyków Los Blancos, zasiadających na Camp Nou oraz Santiago Bernabeu – rozlicza zespół i trenerów głównie z wyniku. Spotkanie z Odrą pokazało jednak, że z Legią wcale nie jest tak źle, by przyklaskiwać głosom pomstującym na Urbana i przypominającym ciągle o jego kłopotach z przygotowaniem drużyny na czas. Niektórzy wprawdzie tylko czekają na potknięcie trenera, ale tym razem szkoleniowiec „Wojskowych” szybko wytrącił swoim przeciwnikom argumenty. Po pierwsze wyciągnął wnioski z pierwszego meczu i dokonał w składzie nie tylko zmian wymuszonych, ale również tych, których zrobić nie potrzebował, choćby rezygnując przytomnie z wystawienia w wyjściowym składzie defensywnego pomocnika. Po drugie w pomeczowych wypowiedziach podkreślał, że postawa zespołu ciągle go nie satysfakcjonuje i wie nad czym drużyna musi pracować. A po trzecie wreszcie jest realna szansa na to, by Legia zainaugurowała rundę dobrze. Żeby nie rozpocząć po raz trzeci z rzędu źle i przełamać niekorzystne prawo serii, zamieniając je w urzeczywistnienie powiedzenia: do trzech razy sztuka, wystarczy wygrać z Jagiellonią. Tylko czy to wystarczy do pozytywnej oceny kibiców, którzy zwycięstw oczekują od Legii i na początku rundy, i w środku, i na końcu? Bezlitośnie, za każdym razem, zawsze… Klucz do odpowiedzi na powyższe pytanie leży być może w… Poznaniu. To dlatego, że w ligowych zmaganiach wyniki ulubionej drużyny mogą być postrzegane przez pryzmat rezultatów najgroźniejszych rywali. Nawet bardzo dobry start Legii nigdy nie będzie dla fanów z Łazienkowskiej powodem radości, jeśli główny przeciwnik w walce o mistrzostwo Polski wystartuje lepiej, idealnie. W tym sezonie, wyjątkowo, najpoważniejszym rywalem „Wojskowych” wydaje się być Lech, który zainaugurował wiosnę dwiema wygranymi. Wprawdzie nie jest jedyną ekipą, która zdobyła na początku komplet punktów, ale dziwacznie byłoby odnosić się tutaj do wyników ŁKS-u. W obozie Legii słychać: nie oglądamy się na przeciwników, gramy swoje. Zgoda, niech się podopieczni Urbana nie oglądają; ale niech się nie oglądają za siebie, niech nie patrzą czy wzrasta ich przewaga nad Wisłą lub Polonią. Jednak niech zwracają uwagę, że na starcie rundy nie tyle wywalczyli już cztery punkty, nie tyle potwierdzili, że mają skuteczną obronę, i że zdobyli już cztery bramki, z których każda jest autorstwa pomocnika, co warto podkreślić, lecz że dotychczas stracili jednocześnie dystans do lidera, więc w Białymstoku warto wywalczyć trzy punkty. Zresztą jak zawsze, bo na finiszu każde „oczko” będzie być może na miarę zdobycia wyższej pozycji, co przy alternatywie zajęcia lokaty 1. lub 2. w istocie rozstrzygać będzie o mistrzostwie, o ile przyjąć że faktycznie Legia nie da się już nikomu wyprzedzić. Do treningów przy Łazienkowskiej powrócili już Szałachowski, Chinyama i Choto, forma drużyny – zgodnie z oczekiwaniami – lekko zwyżkuje, wysokie zwycięstwo z Odrą zapewniło Legii dobre morale. Jest skuteczność, jest wiara w sukces. I jest o co grać. To wszystko daje nadzieję, że mecz z Jagiellonią nie przyniesie rozczarowania, i że Urban przełamie wreszcie koszmar słabej inauguracji kolejnych ligowych rund, przyjmując że składają się na nią trzy pierwsze spotkania. Chyba nikt nie wierzy, że na drodze po sukces w Białymstoku stanie kalendarzowe fatum – piątek trzynastego?

Polecamy

Komentarze (11)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.