Domyślne zdjęcie Legia.Net

Legia Cudzoziemska (cz. 1)

Robert Balewski

Źródło:

18.04.2006 22:57

(akt. 26.12.2018 01:30)

Runda wiosenna w Legii należy zdecydowanie do obcokrajowców - gol (czy jak niektórzy uważają udział przy golu) w meczu z GKS Bełchatów Moussy Ouattary, bramki Rogera Guerreiro z Groclinem i Cracovią (w tym drugim meczu bramkę strzelił również Michal Gottwald), gol Vukovicia i asysty Edsona Luiza da Silvy w spotkaniach z Pogonią oraz bramki Ouattary i Edsona z Polonią i Lechem (ten drugi zaliczał też asysty). Gdy dodamy do tego, że obrona, złożona w trzech czwartych z graczy zagranicznych dała sobie wbić tylko dwie bramki w lidze, widać wyraźnie, że obcokrajowcy mają wiosną ogromny, jeśli nie decydujący wpływ na oblicze zespołu. Dwóch Brazylijczyków rządzi po lewej stronie, na środku obrony dwie wieże z Afryki wspomagane niekiedy Serbem są nie do przejścia, a drugi Serb daje kluczowe zmiany w środku pola. Całość uzupełniają Słowacy: napastnik, który nie gra w pierwszym składzie tylko wskutek kontuzji oraz rezerwowy bramkarz. Jednym słowem – Legia cudzoziemcami stoi. Nie zawsze jednak tak było, wręcz przeciwnie – przez wiele lat obcokrajowców w Legii nie było, lub stanowili jedynie tło dla polskich piłkarzy. Warto więc prześledzić historię Legii pod kątem zatrudniania w niej graczy zza granicy. Bramkarz i trenerzy, czyli czasy zamierzchłe Pierwszym piłkarzem zza granicy, który trafił do Legii był jugosłowiański bramkarz Grga Zlatoper, który bronił w niej w latach 1936-37. Pobytu w Legii nie mógł zaliczyć do udanych – choć rozegrał w niej 13 spotkań, to bronił przede wszystkim w niesławnym roku 1936, w którym Legia spadła z pierwszej ligi i puścił między innymi po sześć bramek z Garbarnią i Ruchem oraz pięć z Wartą. Na następnego obcokrajowca biegającego po boisku w barwach Legii czekano ponad 50 lat. Wynikało to z faktu, że w okresie PRL-u nie było potrzeby ściągania graczy z zagranicy – wystarczająco dużo dobrych piłkarzy można było ściągać z polskich klubów. Grając w Legii można było bowiem odsłużyć wojsko, a każdy zdrowo myślący piłkarz polski wolał przez dwa lata biegać w korkach po zielonej murawie przy Łazienkowskiej niż w kamaszach i masce przeciwgazowej po błotnistych poligonach. Zresztą w czasach minionego systemu siermiężne polskie kluby nie były atrakcyjne nawet dla średniej klasy graczy z bratnich krajów demokracji ludowej, o innych już nie mówiąc, stąd obcokrajowców w całej polskiej lidze można było ze świecą szukać. Legia nie stroniła natomiast, podobnie jak wiele polskich klubów, od zatrudniania zagranicznych trenerów. Przynajmniej dwóch z nich wywarło niebagatelny wpływ na historię klubu. W latach 1954-55 Legię prowadził Węgier Janos Steiner, pod którego wodzą stołeczny klub po raz pierwszy sięgnął po mistrzostwo Polski. Warto pamiętać, że Węgry były wówczas potęgą piłkarską, mając jedną z najlepszych reprezentacji na świecie. Steiner udowadniał zresztą swoją klasę i później, zdobywając mistrzostwo z Górnikiem i Ruchem. Drugim z wielkich zagranicznych trenerów w historii Legii był Czechosłowak Jaroslav Vejvoda, który był szkoleniowcem klubu w latach 1966-69, uwieczniając ostatni swój sezon zdobyciem mistrzostwa Polski. Wcześniej, bo w roku 1947 w Legii pracował też jego rodak Frantiszek Dembicky. W czasach realnego socjalizmu Legię trenowali również Jugosłowianie Stiepan Bobek (1959-60) i Virgil Popescu (1964-65) sprowadzeni z jugosłowiańskiego odpowiednika Legii, wojskowego Partizana – nie odnieśli oni jednak z klubem żadnych sukcesów. Czterech cudzoziemców prowadziło też Legię przed wojną: Czechosłowak Jozef Ferenczi (1922-23), Węgier Elemer Kovacs (1928-29) oraz Austriacy Karl Fischer (1927) i Gustav Wieser (1933-34). Testosteron i drwal, czyli zza wschodniej granicy Gdy zmienił się system, a polski rynek (również piłkarski) otworzył się na świat, do polskiej ligi zaczęli trafiać zagraniczni piłkarze. Początkowo byli to najczęściej sąsiedzi zza wschodniej granicy, zazwyczaj o niezbyt wysokich umiejętnościach, za to niskich wymaganiach finansowych. Pierwszym zagranicznym graczem w powojennej Legii był rosyjski pomocnik Aleksandr Kaniszczew, grający wcześniej w szczecińskiej Pogoni, który zagrał jednak tylko trzy spotkania w 1991 roku, po czym podziękowano mu za pracę. Znacznie dłużej w Legii grał jego rodak Siergiej Szestakow, który trafił na Łazienkowską wiosną 1992 roku i przez półtora sezonu występował dość regularnie - czasem jako gracz podstawowy, a czasem jako zmiennik. W sumie rosyjski pomocnik rozegrał w Legii 39 spotkań, był też pierwszym cudzoziemcem, który strzelił dla Legii bramkę – stało się to 30 maja 1992 roku w meczu z Igloopolem Dębica (w następnym sezonie Szestakow trafił również do siatki w meczu z Zagłębiem Lubin). W mistrzowskim roku 1993 w obronie grał również drugi zawodnik zza wschodniej granicy – Ukrainiec Roman Zub, który jednak wyróżnił się przede wszystkim stosowaniem dopingu. Pomimo, że usiłowano przekonywać, że Zub ma naturalnie podwyższony poziom testosteronu, nikt nie miał wątpliwości, że Ukrainiec „jechał na koksie”. Po wpadce dopingowej pożegnano się z nim bez żalu – piłkarz wrócił na Ukrainę i zahaczył się na kilka lat w Karpatach Lwów. Przez następne mistrzowskie lata żaden obcokrajowiec do Legii nie trafił – sukcesy lat 1994-95 odnoszone były w krajowym składzie. Nowi cudzoziemcy pojawili się dopiero w sezonie 1995-96. Pierwszym z nich był Ghanejczyk Annor Aziz ściągnięty z Polonii (pierwszy czarnoskóry gracz nie tylko w Legii, ale w ogóle w całej ekstraklasie), który kariery w Legii jednak nie zrobił (pojawił się na boisku zaledwie 4 razy) i został szybko oddany do poznańskiej Olimpii. Wydawało się to nieco dziwne, gdyż czarnoskóry napastnik posiadał wcale nie najgorsze umiejętności, które prezentował później w Polonii oraz na boiskach drugiej Bundesligi, ale należy pamiętać jak silna była wówczas Legia i jak trudno było się w niej przebić. Jeszcze mniej zrozumiała była decyzja o zakupieniu w drugiej połowie sezonu innego obcokrajowca – Rosjanina Romana Oreszczuka. Potężny napastnik o wyglądzie syberyjskiego drwala prezentował bowiem dość oryginalne umiejętności piłkarskie, które rzeczywiście budziły skojarzenie z wyrębem tajgi. Chyba nigdy w historii klubu fani z Łazienkowskiej nie mieli lepszego kabaretu, tym bardziej, że Oreszczuk przez całą jesień 1996 roku był wystawiany z uporem godnym lepszej sprawy w podstawowym składzie. Gwoli sprawiedliwości należy dodać, że udało mu się w Pucharze UEFA dwukrotnie trafić do bramki rywali (w meczu z drużynami z Luksemburga i Finlandii). W zimie 1997 roku wypożyczono go na jeden sezon z powrotem do Rostelmaszu Rostów. Wrócił do Legii w 1998 roku, jednak na boisku przy Łazienkowskiej już się więcej (na szczęście) nie pojawił i w 1999 roku wyjechał na Cypr. Później grał głównie w drugiej i trzeciej lidze rosyjskiej, strzelając wiele bramek i zbierając – o dziwo – całkiem dobre recenzje. Pierwsza gwiazda, czyli Spoko Spoko W drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych nastała w polskiej lidze moda na piłkarzy z Afryki. Menedżerowie różnej maści przywozili do Polski hurtem po kilku czarnoskórych zawodników usiłując upchnąć ich w jakimkolwiek polskim klubie. W taki sposób na Łazienkowską trafili między innymi w latach 1997-98 nigeryjski obrońca Patrick Ndah (podziękowano mu po jednym meczu, w którym zdobył... Superpuchar Polski), kameruński pomocnik Frankline Mudoh o wyglądzie amerykańskiego gangsta (zagrał 4 mecze w 1998 roku, później rzeczywiście zajął się działalnością niezgodną z prawem, o czym najlepiej pamiętają w Jezioraku Iława) oraz nigeryjski pomocnik Rowland Eresaba, który w pierwszej drużynie zagrał zaledwie trzy razy, a jego poziom umiejętności okazał się odpowiedni dla czwartoligowego Żbika Nasielsk. W tym zalewie marnych kopaczy trafiła się jednak prawdziwa perła. „Nazywam się Kenneth Zeigbo i gram w piłkę spoko” – tak przedstawił się pewien wysoki nigeryjski napastnik, który w sezonie 1997-98 dosłownie zaczarował swoją błyskotliwą techniką publiczność na Łazienkowskiej. Już po pierwszych meczach stał się ulubieńcem kibiców dzięki efektownym dryblingom i rajdom, w których mijał po kilku rywali naraz. W 24 spotkaniach strzelił siedem goli i wydawało się, że polska liga jest dla niego za słaba, a nigeryjski gracz ma przed sobą wspaniałą przyszłość na Zachodzie. Sprzedano go za ogromne pieniądze do włoskiej Venezii, tam jednak nieoczekiwanie kariery nie zrobił. Tułał się potem między trzecią ligą włoską, a klubami z Bliskiego Wschodu, będąc cieniem gwiazdy z Łazienkowskiej. Gdyby w 1998 roku zdecydował się zostać na jeszcze jeden sezon w Legii – kto wie jak potoczyłaby się jego kariera... W następnej części m.in. o sportowych i pozasportowych wyczynach Giuliano i Yahayi oraz o Dragomirze Okuce i jego bałkańskich transferach.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.