News: Legia.Net z wizytą u Adama Topolskiego

Legia.Net z wizytą u Adama Topolskiego

Piotr Stosio, Marcin Szymczyk

Źródło: Legia.Net

18.09.2012 12:00

(akt. 14.12.2018 11:50)

Kontynuujemy cykl rozmów z byłymi, czasem zapomnianymi piłkarzami Legii. Tym razem poszliśmy krok dalej i odwiedziliśmy w Słupcy Adama Topolskiego, który w Legii występował w latach 1973-82. Było warto, były piłkarz Legii okazał się ciekawym rozmówcą, zaś legijnych pamiątek w domu ma tyle, że wiele z nich byłoby ozdobą klubowego muzeum.

Do 61-letniego obecnie trenera zadzwoniliśmy w poprzednim tygodniu. Defensor, który przed laty słynął z twardej ręki, zajmuje 11 miejsce pod względem występów w historii klubu. Z chęcią zgodził się na wywiad i zrobienie kilku zdjęć. – Przyjeżdżajcie, mam wam wiele do powiedzenia. A że żonę mam nadal atrakcyjną, więc kilka fotek też możecie pstryknąć – zagaił ze śmiechem.


Słupca (województwo wielkopolskie) niewielkie miasteczko, w którym mieszka Topolski, liczy sobie 13 tysięcy osób. Z Warszawy można do niej dojechać relatywnie szybko pociągiem, w niecałe 3 godziny, po drodze mijając Łowicz i Kutno. Umawiamy się na dworcu, który nie sprawia dobrego wrażenia. Mały, opuszczony, jakich wiele w mniejszych miejscowościach. Szkoleniowiec trenujący jeszcze w poprzednim sezonie Bałtyk Gdynia podjeżdża mercedesem. Najpierw jedziemy obejrzeć stadion miejscowej Pogoni. Mały, kameralny, obok stoi orlik. W Słupcy wszyscy się znają, a były piłkarz Legii z pewnością jest jedną z najlepiej kojarzonych postaci. Topolski pochodzi jednak z położonego 20 kilometrów dalej Witkowa. – Do Słupcy przyjechaliśmy kiedyś na obóz. Wtedy też poznałem moją żonę. I powiem wam szczerze, o ile w ciągu sezonu trzeba trzymać formę i pilnować się, to w trakcie zgrupowań zawsze zdarzają się wypady. Trener nigdy nie ma szans, żeby upilnować zawodników – mówi bez skrępowania nasz rozmówca.


FUTBOLOWA FAMILIA


Co ciekawe, jego szwagrem jest inny były piłkarz Legii – Piotr Mowlik. Obaj panowie razem grali również w amerykańskim Pittsburgh Spirit. Wielokrotnie stawali też po obu stronach barykady, gdy Mowlik trafił do Lecha Poznań. Rodziny powiązane wspólnymi genami są więc niezwykle usportowione, bo synowie obu panów również zostali piłkarzami, a nawet swego czasu wspólnie pojawiali się w reprezentacji młodzieżowej. Mariusz Mowlik zaczynał w Lechu, a obecnie łączy posadę dyrektora sportowego z graniem w Miedzi Legnica. David Topolski, urodzony w Stanach Zjednoczonych, też kiedyś reprezentował ekipę Kolejorza. Dzisiaj, po wielu ciężkich kontuzjach, gra już tylko hobbistycznie w niższych ligach. Prowadzi za to kantor, biznes rodzinny, przejęty po niedawno zmarłym dziadku. – Tylko nie róbcie zdjęć w środku, bo za dużo jest tu moich fotek w barwach Lecha – uśmiecha się, gdy rozmawiamy z jego rodzicami. Starszy syn państwa Topolskich – Sebastian, grał w piłkę tylko w latach wczesnej młodości, obecnie jest trenerem bramkarzy w jednym z lokalnych zespołów. To właśnie jego dom jest miejscem, w którym robimy zdjęcia całej rodzinie. – Pamiętam, gdy występował w jednej z amerykańskich drużyn młodzików. Wszyscy mieli jednakowe koszulki, a Sebastian stojący na bramce, nosił bluzę z Elką w środku – śmieje się pani Urszula. W domu Topolskich bez wątpienia króluje piłka nożna. Rozmawia się o niej często. Gdy dyskutujemy z byłym piłkarzem Legii, jego żona przysiada się i dorzuca drugą garść anegdot ze starych, dobrych czasów. – Gdy mąż był piłkarzem, chodziłam ze starszym synem na wszystkie mecze przy Łazienkowskiej, dopóki nie wyjechaliśmy do USA. Sebastian, którego na Legii wszyscy znali, liczył sobie 10 wiosen w czasie wyjazdu. Gdy po latach pojawił się na stadionie, nikt nie mógł go poznać – dodaje.



W Słupcy wszyscy kibicują Lechowi, ale senior rodu Topolskich nie ukrywa, że dla niego ważniejsza jest Legia. – Nie boję się tego powiedzieć. Ze stołecznym klubem i Warszawą związane są najpiękniejsze lata mojego życia. Zawsze byłem ambitny, nigdy nie odpuszczałem, więc kibice Legii polubili mnie od razu. Pamiętam, gdy po latach wróciłem na Łazienkowską jako trener Lecha. Po stadionie niosło się głośne „Adam Topolski – najlepszy obrońca Polski”. Bosman przekazał mi nawet szalik, który zawiesiłem na ramieniu. Nie mogłem go jednak założyć na szyję ze względu na szacunek dla kibiców Lecha. Z pochodzenia jestem wielkopolaninem, ale związałem się z Legią. Zresztą, muszę przyznać, że we wszystkich klubach, które prowadziłem, kibice mnie lubili. Zawsze miałem do nich szczere podejście, chętnie rozmawiałem – zauważa Topolski, który przez lata należał do ulubieńców fanów z Łazienkowskiej. A sympatii nie przekreśliło nawet przejęcie Lecha w roli trenera. I to dwukrotne.



PRAWIE JAK NA JACKOWIE


To jak było w tej Legii? – pytamy. – Spotykaliśmy się często całymi rodzinami – wspominają wspólnie. – Między innymi z Mariolą i Kazikiem Deynami, z którymi zaprzyjaźniliśmy się zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. Do dzisiaj mamy nagraną polską Wigilię, na której bawiliśmy się też z Mowlikami i Sobieskimi.


Przenosimy się do domu państwa Topolskich. Kantor zamykany jest o 17:00, Sebastian śpieszy się na zajęcia w klubie, wyjeżdża też David, więc szybko robimy małą sesję fotograficzną. Obaj synowie nie mieszkają już z rodzicami. Przy wejściu wita nas mała suczka. Dom sprawia świetne wrażenie. Znajduje się w nim między innymi salka, gdzie na honorowym miejscach wiszą najważniejsze pamiątki piłkarskie z lat gry w Legii, Pittsburghu, Los Angeles Lazers oraz pracy chociażby w Lechu, Zawiszy Bydgoszcz i Turze Turek. Są podziękowania od kibiców, nagrody, medale, patery, puchary, wiele niezapomnianych pamiątek, z których każda związana jest z jakimś ważnym wydarzeniem. Do dyspozycji jest też niewielka siłownia, a nawet sauna. W garażu stoi motorówka.



Takiego domowego muzeum mógłby pozazdrościć Topolskiemu nie jeden zawodnik, a i zarządcy tego przy Łazienkowskiej mieliby chrapkę na wiele eksponatów. Za chwilę na stole pojawiają się wydruki z różnorakich gazet. Oprócz dobrze nam znanych Przeglądu Sportowego i Piłki Nożnej oglądamy przedruki z przeróżnych zagranicznych czasopism. Od amerykańskich gazet po… katarskie. Z czasów gry w Legii, Pittsburgu i Lazersach. Pani Urszula przynosi też prywatne zdjęcia. Są na nich i Mowlikowe, i Deynowie, i cała rzesza dobrze znanych postaci. Wiele pamiątek Topolscy przywieźli z USA. Tam najpierw mieszkali w Pittsburghu, potem w Los Angeles. Na stole dumnie stoi duży złoty zegar z dedykacją, który Topolski otrzymał na pamiątkę od kolegów z Lazers, gdy odchodził z klubu. – W Pittsburghu mieszkało się świetnie, ale w Los Angeles problemem stały się trzesięnia ziemi. Dlatego też wróciliśmy do Polski, chociaż dzisiaj czasami żałujemy. Sebastian chciał wówczas zostać, bo zadomowił się zagranicą – mówią. W Pittsburgh Spirit utworzyła się swoista polska kolonia. Przez klub przewijali się Zdzisław Kapka, Stanisław Terlecki, Janusz Sybis, Piotr Mowlik i Krzysztof Sobieski. – W mieście była mała polska dzielnica, ale my w niej nie mieszkaliśmy. Za to właśnie w naszym domu spotykali się wszyscy na małych posiadówkach. Często z San Diego przylatywał też Kaziu Deyna.



TO ILE TYCH GIER?


– Pamiętajcie, żeby dokładnie sprawdzić liczbę moich występów w Legii. Często czytam, że zagrałem w około 280, Wy też tak macie w dziale historii. Tymczasem jestem przekonany, że uzbierało się ze trzy setki z nakładem – mówi Topolski. Oglądamy kolejne zdjęcia, czasami trafiają się takie, które mówią wiele. Na jednym pojawia się na przykład niedawny selekcjoner reprezentacji Polski – Franciszek Smuda. Młody, z modnymi wówczas długimi włosami. W latach 1975-77 rozegrał 33 ligowe mecze w Legii. – Często przychodził do nas na zupę. Byłem kapitanem Legii, pomagałem więc wszystkim zawodnikom, jak tylko mogłem – wspomina słupczanin.



Pytamy, czy nie chciałby wrócić do zawodu. – Moim niespełnionym marzeniem jest praca w Legii. Chociaż po udzieleniu tego wywiadu może się to zmieni – uśmiecha się Topolski. – Nawet nie chodzi o pierwszą drużynę, chętnie popracowałbym z zespołem grającym w Młodej Ekstraklasie. Dwukrotnie już miałem propozycje z Legii. Raz, gdy trenerem był Władysław Stachurski. Bardzo chcieli mnie kibice, ale stołeczni działacze zaproponowali dwa razy mniejsze pieniądze niż w biednym wówczas Lechu Poznań, w którym pracowałem. Pieniądze nie są najważniejsze na świecie, ale trzeba się szanować. Drugi raz, już za dyrektorowania Mirosława Trzeciaka, pojawiła się opcja współpracy z Młodą Legią. Niestety, znowu nie wyszło. Gdybym dostał ofertę z Legii, to wrzuciłbym żonę do samochodu i od razu pojechał do Warszawy.


Potencjalna praca Adama Topolskiego w Legii to pomysł co najmniej ciekawy. Jego ostatnim sukcesem było wprowadzenie w nieprawdopodobnych okolicznościach Zawiszy Bydgoszcz do pierwszej ligi w 2011 roku. Topolski z drużyną przejętą przez Macieja Murawskiego wygrał 8 spotkań, 3 zremisował i nie doznał żadnej porażki. - Szkoda tylko, że mieliśmy inne priorytety z nowym właścicielem klubu Radosławem Osuchem. Zresztą, to że dzisiaj nie trenuję żadnego zespołu w ekstraklasie, wynika również z faktu, że nie współpracuję z żadnym menadżerem. Nie obchodzą mnie układy, nie potrzebuję dodatkowych dochodów - mówi. 61-latek zapowiada jednak, że nie zamierza kończyć kariery trenerskiej i nadal może jeszcze wiele osiągnąć. Pomysł współpracy z Legią jest tym bardziej ciekawy, że Topolski wychował wielu młodych piłkarzy. To z jego ręki w Poznaniu wyszli Piotr Reiss, Maciej Żurawski, Bartosz Bosacki i Arkadiusz Głowacki. W KSZO Ostrowiec Mariusz Jop, w Sokole Pniewy Tomasz Rząsa, Krzysztof Nowak i Norman Mapeza, w Gorzowie wypromował chociażby Mahamadou Traore. – Potem kluby sprzedawały ich za dużą kasę. Pamiętam zwłaszcza Mapezę. Był czarny, nie nadawał się do gry w środku pola. Ale nie dlatego, że brakowało mu umiejętności. Po prostu koledzy z drużyny nie chcieli mu podawać. Takie były czasy. Przesunąłem go do obrony, gdzie stopował najlepszych napastników, a po odbiorze mógł sam rozgrywać. Potem zrobił karierę w tureckim Galatasaray. W innych klubach wystarczyło pozmieniać niektórych chłopakom pozycje i poświęcić im trochę czasu. Tak było chociażby z Żurawskim, który dopiero u mnie zaczął grać w ataku, bo wcześniej był prawym pomocnikiem.


Po kilku godzinach żegnamy się. – Ja o piłce nożnej mogę rozmawiać całą noc! Urodziłem się sportowcem i nim umrę - kończy ze śmiechem.


Fragmenty rozmowy z Adamem Topolskim:


– Popularność w Warszawie szybko przyszła?


– W Legii trzeba sobie na nią zasłużyć. Na początku nie miałem wielkich umiejętności, za to serce do gry zawsze było wielkie. Wypełniałem wszystkie zadania nakazane przez trenera. Grałem twardo, a czasem specjalnie, żeby spodobać się kibicom, robiłem wślizg za wślizgiem. Oni doceniali poświęcenie na boisku.


– Na ulicy zauważali?


– Nawet bardzo, bo pierwszy raz zetknąłem się z podpisywaniem autografów. Byłem otwartym człowiekiem, chętnie z nimi rozmawiałem, cieszyłem się, gdy do mnie podchodzili. Od dawna nie gram w piłkę, ale nadal uważam, że kibica trzeba szanować. Bo to on robi z piłkarza gwiazdę.


[…]


– Coś szczególnego pamięta pan z życia drużyny?


– Było wiele śmiesznych sytuacji, można je opowiadać godzinami. W drużynie było kilku pięknych chłopców, którzy wyrywali najlepsze dziewczyny na zabawie, ale gdy się kończyła, wychodzili z najbrzydszymi, bo już za dobrze nie widzieli (śmiech). Szczególnie zakończenia rundy były wesołe. Co do anegdot, pamiętam trening strzelecki, jeden z moich pierwszych w Legii. Dostałem piłkę od trenera Brychczego, zeszła mi i trafiłem go w głowę. Naśmiewano się ze mnie strasznie, a ja myślałem, że mój czas w Legii już się skończył. Tymczasem Brychczy podszedł do mnie, powiedział, żeby się nie martwić, bo widział, że nieczysto uderzyłem futbolówkę. Mam dla niego wiele szacunku. To są takie małe rzeczy, niuanse, które mają ogromny wpływ na rozwój piłkarza. Potem, gdy byłem już kapitanem drużyny, często robiliśmy psikusy. Standardem było zawiązywanie sobie nawzajem skarpet. Kiedyś wypuściłem też młodego zawodnika, żeby poszedł do działaczy, bo przygotowali specjalne premie. Pojawił się więc po pieniądze u kierownika, a ten mu zaczął krzyczeć: „K..., jeszcze meczu nie zagrałeś, a już chcesz premię?!”.


[…]


– A jaka była pozycja Deyny w szatni?


– Wiodąca. Wszystkie oczy w szatni były na niego zwrócone. Gdy uznano go trzecim piłkarzem na świecie, Legia wyjeżdżała zagranicę dzięki niemu. Cieszył się wielkim autorytetem, miał posłuch w drużynie. Gdy wracaliśmy z meczu i powiedział, że idziemy do knajpy na Solcu, to szli wszyscy. Niektórzy po prostu bali się mu odmówić. Zamawiany był więc obiad, albo kolacja, jakiś drink do tego. Każdy musiał swoje zapłacić, to zgrywało kolektyw. Nawet Krzysiu Sobieski, który był kompletnym abstynentem. Nie wypił, ale musiał się dołożyć.


[…]


– W jednym z wywiadów mówił pan, że dzisiaj każdy twierdzi, że był wielkim przyjacielem Deyny. To drażni?


– Każdy mówi o nim tylko dobrze, nawet najwięksi wrogowie sprzed lat opowiadają o nim różne historie. Wiadomo, że był kochany w Warszawie i w Legii. Ale aż żal było patrzeć na niego po meczu z Portugalią, gdy strzelił gola i został wygwizdany na Stadionie Śląskim. Bardzo to przeżywał. Dziwię się, że nikt nigdy mnie o Deynę nie spytał. Żaden dziennikarz do mnie nie zadzwonił. Wy jesteście pierwsi. Tymczasem wiele osób wypowiada się na jego temat. Strasznie nie podoba mi się szkalowanie Kazia, mówienie jaki to był biedny przed meczem w Danii. Prawda jest taka, że chciał zamieszkać w Polsce. Wróciliśmy do kraju z żoną pół roku przed jego śmiercią. Kazik chciał żeby rozejrzeć się za domem dla niego. Przyjeżdżał do mnie na treningi w Los Angeles, chodziliśmy na piwo czy na obiad do mnie. Mogę powiedzieć wiele na temat jego ostatnich lat życia. Natomiast dodać chcę jedno, niektóre osoby nie powinny się na jego temat wypowiadać. Bo tak zaszły mu za skórę za życia. Pierwszy cios związany z Deyną dostałem, gdy po jego śmierci chciałem zorganizować mecz na jego cześć. Powstały dzisiaj szeroko znane Orły Górskiego przed meczem z Holandią. To właśnie ja, za własne pieniądze, założyłem ten zespół. Miałem bardzo dobry kontakt z Ruudem Krolem i Willym Van Kerhofem. Chciałem ściągnąć Holendrów i zorganizować mecz z Orłami Górskiego pod warunkiem, że stadion w Koninie zostanie nazwany imieniem Kazimierza Deyny. Jeden z radnych wychylił się, że to niemożliwe, bo Kazik rozbił się, jadąc po pijanemu. To mnie najbardziej uderzyło. Ostatecznie wybrano Kazimierza Górskiego za patrona. Trenera, któremu po Brychczym i Vejvodzie, najwięcej zawdzięczam.


[…]


– Nie musimy pytać: Legia czy Lech?


– Nie ulega wątpliwości, że wszystko osiągnąłem dzięki Legii. Więc pytanie jest nie na miejscu. Mieszkam w Wielkopolsce, ale moje upodobania są znane. Nikt mi krzywdy za to jednak nie chce zrobić. Czasami trudno mi dojechać do Warszawy, szkoda. Może ktoś się opamięta i otrzymam propozycję z Legii, choćby z drużyny Młodej Ekstraklasy (śmiech). Jeszcze nie złożyłem broni! Jestem w dobrej formie, na chodzie, jak to się mówi. Przez lata kluby zarabiały kokosy na graczach, których wyszkoliłem. Choćby takim Mahamadou Traore, który dzisiaj nieźle radzi sobie w Pogoni Szczecin. Spójrzcie na salkę z moimi trofeami, życzę takiej każdemu piłkarzowi. Urodziłem się sportowcem i nim umrę. Zawsze z humorem (śmiech). Dla mnie piłka nożna jest prosta: kibice budują nazwiska piłkarzy, a piłkarze trenerów. Warto o tym pamiętać.


CAŁY WYWIAD Z ADAMEM TOPOLSKIM W ŚRODĘ 19 WRZEŚNIA

Polecamy

Komentarze (22)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.