Domyślne zdjęcie Legia.Net

Mój najdziwniejszy mecz

Życie

Źródło:

21.02.2004 00:00

(akt. 30.12.2018 15:36)

Wrzesień roku 1996 był dla mnie wyjątkową porą. Właśnie wtedy Legia Warszawa stoczyła chyba jeden z najwspanialszych bojów w historii klubu; bój, który kibice do dziś wspominają z łezką w oku. Chodzi oczywiście o dwumecz z greckim Panathinaikosem w pierwszej rundzie Pucharu UEFA. Na trybunach stadionu w Atenach zasiadło czterdzieści tysięcy, jak zawsze fanatycznie dopingujących, kibiców. Mimo że za sprawą Darka Czykiera pierwsi strzeliliśmy bramkę, ulegliśmy Grekom 2:4. Ja zdobyłem drugiego gola, jednak wynik nie napawał optymizmem, bo zostaliśmy zmuszeni do postawienia wszystkiego na jedna kartę w rewanżu. Na dodatek, straciliśmy Jacka Bednarza, który pod koniec spotkania w Atenach zobaczył czerwoną kartkę. W zespole panowała jednak mobilizacja; każdy był mocno skoncentrowany i nastawiony na walkę do ostatka sił. Nie deprymowało nas to, że rywale byli bardzo pewni siebie; przeciwnie, mogło to tylko pomóc. W podstawowym składzie Panathinaikosu grali wtedy Józef Wandzik i już wówczas żywa legenda Aten - Krzysiek Warzycha. Na pewno zależało im, by pokazać się w Polsce z najlepszej strony. Emocje na stadionie przy Łazienkowskiej sięgały zenitu; dwanaście tysięcy kibiców bez przerwy żywiołowo nas dopingowało; jednym słowem: małe piekiełko. Efekt był taki, że pewność siebie opuściła piłkarzy Panathinaikosu i mieliśmy od początku inicjatywę.Choć mecz był zacięty, czego efektem aż pięć żółtych kartek i sporo pracy bramkarzy - Grzesia Szamotulskiego i Wandzika. W 54 minucie serca kibiców zabiły mocniej, gdy Marcin Mięciel strzelił bramkę na 1:0. Wszyscy wierzyliśmy, że jesteśmy w stanie wyeliminować grecką drużynę. Nadal byliśmy stroną atakującą, przeciwnicy nie mogli uwierzyć, że nie dajemy im dojść do głosu. Nasze akcje jednak ciągle nie przynosiły efektu w postaci drugiej bramki. Wiadomo, jak to jest, gdy się bardzo czegoś chce. Największą przeszkodą była nasza determinacja. Kibice na stadionie byli coraz bardziej zdenerwowani, ja i moi koledzy dwoiliśmy się i troiliśmy, jednak piłkarze Panathinaiksou skutecznie bronili wyniku, który dawał im awans do następnej rundy. Gdy nadeszła dziewięćdziesiąta minuta, każdy w duchu modlił się o jakiś cud. O zmęczeniu nikt nie myślał, wciąż nie dawaliśmy za wygraną. W doliczonym już czasie gry zaskoczyliśmy Panathinaikos i zadaliśmy cios. Po zagraniu Mięciela wyskoczyłem wyżej od greckich obrońców i strzałem głową pokonałem Wandzika. Złoty gol na 2:0! Na stadionie wybuchła euforia, wraz z kolegami padliśmy sobie w ramiona - byliśmy już pewni awansu. Gdy hiszpański sędzia zakończył mecz, zaczęła się prawdziwa fiesta. Piłkarze Panathinaikosu opuszczali murawę, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. To nam czterolistna koniczynka przyniosła szczęście, choć herbem jest... Panathinaikosu.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.