News: Wspomnienia Ignacego Ordona

Wspomnienia Ignacego Ordona

Marcin Szymczyk

Źródło: Polska Zbrojna

28.02.2017 16:34

(akt. 07.12.2018 10:53)

W poniedziałek Legia Warszawa za pośrednictwem strony internetowej poinformowała o śmierci byłego trenera naszego klubu, Ignacego Ordona. W zeszłym roku na łamach "Polski Zbrojnej" ukazał się ciekawy wywiad z Ordonem, który wspominał swoje początki w Warszawie oraz ówczesną Legię.

- W 1958 roku skończyłem kierunek piłkarski na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie i zaraz potem zacząłem pracować jako nauczyciel WF-u. Jednocześnie miałem etat trenerski w klubie Skra. Przyszłość zdecydowanie wiązałem z Warszawą. Do przejścia do Legii namawiał mnie Longin Janeczek, ceniony szkoleniowiec, który wtedy pracował z juniorami i szykował się do przejęcia pierwszego zespołu na Łazienkowskiej. „Jako żołnierz zawodowy dostaniesz dwa razy więcej niż w Skrze. A dodatkowo będziesz miał wszystkie przywileje wojskowe”, kusił. W końcu się zgodziłem. Dali mi stopień podporucznika i etat. Płacili 2500 zł miesięcznie. W Skrze miałem tysiąc.


Kogo miał Pan w tej drugiej drużynie?


- Wtedy, na początku swojej pracy, bramkarza Władka Grotyńskiego, stoperów Andrzeja Zygmunta i Felka Niedziółkę, a także napastnika Władysława Stachurskiego, który dopiero po jakimś czasie przekwalifikował się na obrońcę. Awansowałem z tym zespołem do trzeciej ligi. W nagrodę pojechaliśmy na turniej do Rijeki. Zapamiętałem ten wyjazd, bo boisko było tak usytuowane, że piłka po mocniejszym kopnięciu wpadała do Adriatyku.


A kto prowadził wtedy pierwszą drużynę Legii?


- Jugosłowianin urodzony w Rumunii Virgil Popescu, który przyszedł do klubu w 1964 roku. Zdobył tylko Puchar Polski. Tylko, bo ambicje w Legii zawsze były olbrzymie i miejsce poniżej pierwszego w lidze uważano za porażkę. Wtedy właśnie zaproponowano mi pracę z pierwszym zespołem. Odmówiłem. Miałem przecież dopiero 30 lat, uważałem, że brakuje mi doświadczenia. Powiedziałem przełożonym, żeby dali mi jeszcze rok. …I trenerem został Longin Janeczek. Ten sam, dzięki któremu znalazłem się w Legii.


Janeczka zastąpił Jaroslav Vejvoda. To już pamiętam.


- Charyzmatyczny pułkownik czechosłowackiej armii. Znakomity trener.


Na czym polegała jego wielkość?


- Na autorytecie. Był stanowczy nawet wobec gwiazd. Kiedyś odesłał do rezerw Kazimierza Deynę, bo ten coś przeskrobał podczas zgrupowania w Szklarskiej Porębie. Chyba wyszedł do miasta i spóźnił się kilka godzin. Kazio trafił więc na jakiś czas do mojej drugiej drużyny i strzelił nawet dwa gole w meczu z Okęciem. Stracił na tym, bo Legia nie płaciła premii za grę w rezerwach. Wracając do Vejvody… Zawodnicy słuchali go nabożnie i wykonywali bez szemrania wszystkie jego polecenia. Ja przy nim awansowałem na głównego szpiega. Zgłosiłem się do niego i zaproponowałem, że będę podglądał rywali. Kluczowe były dla mnie dwie informacje: kto jest najlepszym strzelcem drużyny i kto najsłabszym obrońcą? Robiłem też statystyki. To było mniej więcej to samo, co dziś pokazują w ramkach podczas transmisji telewizyjnych. Liczba strzałów celnych i niecelnych, fauli, rzutów rożnych…


To się nazywało bank informacji.


- Ja to zacząłem robić w latach sześćdziesiątych. Nazwa pojawiła się znacznie później i była kojarzona z Jackiem Gmochem.


Czy to prawda, że każdy piłkarz w Polsce chciał grać w Legii?


- Nie wiem, czy każdy chciał grać w Legii, ale wiem, że Legia mogła mieć każdego.


Gerarda Cieślika nie dostała. Włodzimierza Lubańskiego też nie.


- Cieślika w latach pięćdziesiątych uratował dla Ruchu Chorzów przodownik pracy Wiktor Markiewka – 577% normy. Przyjechał do Warszawy i pogadał z premierem Józefem Cyrankiewiczem. Nie wiem, kto interweniował w sprawie Lubańskiego. Ale to były wyjątki. Większość czołowych polskich graczy przewinęła się jednak przez Legię. Ernest Pohl, Edward Szymkowiak, Henryk Kempny i wielu innych.


I za to właśnie ludzie w całym kraju nienawidzili Legii. Uczucie to zresztą przetrwało do dziś, choć Legia już od dawna nie ma nic wspólnego z wojskiem. Jak wyglądał wtedy ten wojskowy pobór?


- W tamtych czasach PZPN organizował raz w roku zgrupowanie najlepszych polskich juniorów. Jechałem tam i obserwowałem, kto się wyróżnia. Potem prosiłem każdego utalentowanego chłopaka o dane: adres, datę urodzenia, imię ojca. No i odpowiednia notatka szła z Legii do MON-u, a stamtąd oficjalne pismo do komisji poborowej.


Do Kazimierza Deyny pismo, o ile pamiętam, nie doszło?


- Doszło. Komisja poborowa wysłała Deynie zawiadomienie, ale on go nie odebrał. Ktoś z Legii pojechał więc do domu Deynów do Starogardu Gdańskiego, żeby sprawdzić, co się z chłopakiem dzieje, i usłyszał, że Kazio zniknął. Minęło trochę czasu i odnalazł się w składzie ŁKS-u w jakimś meczu ligowym. Szefostwo Legii się wściekło. Do Łodzi zostali wysłani chłopcy z WSW [Wojskowej Służby Wewnętrznej] i przywieźli Deynę do Warszawy.


Na co liczyli działacze z Łodzi?


- Na to, że jakoś to sobie załatwią. Trenerem ŁKS-u był Longin Janeczek, który jako oficer miał dobre koneksje w MON-ie. Tylko że tu chodziło o najzdolniejszego piłkarza w Polsce, a nie o jakiegoś tam juniora. Podobna sprawa była z Henrykiem Kasperczakiem, którego cwaniaki ze Stali Mielec ukryli w jakiejś małej jednostce. O Robercie Gadosze przypomniał sobie sam Vejvoda. „Igore – tak się do mnie zwracał – kto tam prziszel do vojaczki?”, zapytał. Ja mu na to: „Deyna już jest na Szwoleżerów, Kasperczak też”. „A Gadocha?”… No i zaczęły się poszukiwania Roberta, który już dawno powinien być w Warszawie. Odnalazł się w końcu w koszarach KBW [Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego] w Kielcach. Pewnego dnia wezwali mnie do jednostki na Szwoleżerów. Z Łazienkowskiej to dwa kroki. Poszedłem tam i zobaczyłem chłopaka w mundurze, z plecakiem. „Obywatelu poruczniku, melduje się szer. Gadocha”, usłyszałem. W tym momencie wiedziałem, że mamy ich wszystkich: Deynę, Kasperczaka i Gadochę.


Doczekał się Pan w końcu pracy z pierwszym zespołem.


- Przejąłem drużynę w trakcie rundy jesiennej w 1980 roku po Lucjanie Brychczym, który w pierwszych dziewięciu kolejkach przegrał trzy mecze. Wtedy właśnie zwrócili się do mnie, a ja tym razem już nie odmówiłem. Wiosną zakończyliśmy rozgrywki na piątym miejscu. No i dorzuciliśmy do tego wspomniany Puchar Polski. W finale pokonaliśmy Pogoń Szczecin w Kaliszu. Zwycięskiego gola zdobył Adam Topolski w ostatniej minucie dogrywki.


Zapis całej rozmowy ze ś.p. Ignacym Ordonem można znaleźć w tym miejscu.

Polecamy

Komentarze (2)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.