Adam Topolski: O Deynie mogę powiedzieć wiele
19.09.2012 13:35
– Pamięta pan swoje piłkarskie początki?
– Zaczynałem w Victorii Witkowo, później przeszedłem do Górnika Konin. Znalazłem się w sześćdziesiątce najlepszych juniorów w kraju i pojechałem na obóz, który odbywał się na Bielanach. Wkrótce przeszedłem do drugoligowej Warty Poznań, a potem na krótko wróciłem do Konina. W Górniku był prezes, który kończył swoją pracę w klubie, akurat otrzymał świetną ofertę z Libii. Jechał do Warszawy i zaproponował, że zawiezie mnie na trening do Legii. Pojechałem pociągiem, żeby się pokazać. Nieżyjący już prezes Pietrow załatwił mi zajęcia w zespole, który trenował Lucjan Brychczy. Wpadłem mu w oko na porannym treningu. Powiedział, żebym został, bo po południu będzie gierka. Udało mi się zdobyć w niej nawet bramkę. Trener stwierdził więc, że widzi mnie w drużynie. Miałem załatwione odroczenie, ale powołano mnie do wojska. Pamiętam do dzisiaj, był 25 kwietnia 1973 roku. Rozpocząłem treningi, a w rundzie wiosennej rozegrałem łącznie 5 spotkań. Zadebiutowałem w meczu o Puchar Zamku Królewskiego z Gwardią Warszawa. Kibice szybko mnie polubili.
– Jakie były pierwsze wrażenia po przyjściu do Legii?
– Zawsze ten klub lubiłem, bo miał twardy zespół, a ja byłem zawodnikiem grającym ostro. To się potwierdziło. Wtedy Legia była na ustach całej Polski, bo grała w europejskich pucharach i walczyła o mistrzostwo. Na początku byłem zszokowany, bo siedziałem w szatni między Gadochą, Deyną i Ćmikiewiczem, którzy rok wcześniej zdobyli złoty medal na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium. Na początku każdemu mówiłem na „pan”. Wydawało mi się, że Legia to sen. Byłem zdumiony tym, co zobaczyłem. Na „pan” mówiłem też chociażby do Piotrka Mowlika, który był moim rówieśnikiem, a później został nawet szwagrem. Po pewnym czasie koledzy kazali zwracać się na „ty”, miałem jednak do nich szacunek. Po pięciu tygodniach treningów wyszedłem w pierwszym składzie w finale Pucharu Polski. Pokonaliśmy Polonię Bytom i zdobyliśmy trofeum.
– A jak wspomina pan Brychczego? Już wtedy był legendą?
– Można było od niego wiele się nauczyć, mam do dzisiaj wielki szacunek do trenera Brychczego. Wówczas był młodym szkoleniowcem, ale brał aktywny udział w zajęciach z resztą zespołu. Warsztat miał świetny, może nie był wygadany, ale wolał więcej robić niż mówić. Dzisiaj wielu szkoleniowców tylko mówić potrafi. Dobrze mi się grało pod jego okiem.
– A Warszawa? Zrobiła wrażenie?
– Na początku zameldowałem się w Ciechanowie, ostrzygli mnie, ubrali w mundur. Na drugi dzień przyjechał po mnie sierżant Gołąb i zabrał do Warszawy. Przysięgę złożyłem w kampanii sportowej przy Łazienkowskiej. Pamiętam, że po zdobyciu Pucharu Polski zostaliśmy zaproszeni do Belwederu przez generała Jaruzelskiego. To był inny świat! Chłopak bez obycia, z małego Witkowa, nagle był goszczony na salonach, zdobył ważne trofeum i dostał się do reprezentacji młodzieżowej!
– Popularność w Warszawie szybko przyszła?
– W Legii trzeba sobie na nią zasłużyć. Na początku nie miałem wielkich umiejętności, za to serce do gry zawsze było wielkie. Wypełniałem wszystkie zadania nakazane przez trenera. Grałem twardo, a czasem specjalnie, żeby spodobać się kibicom, robiłem wślizg za wślizgiem. Oni doceniali poświęcenie na boisku.
– Na ulicy zauważali?
– Nawet bardzo, bo pierwszy raz zetknąłem się z podpisywaniem autografów. Byłem otwartym człowiekiem, chętnie z nimi rozmawiałem, cieszyłem się, gdy do mnie podchodzili. Od dawna nie gram w piłkę, ale nadal uważam, że kibica trzeba szanować. Bo to on robi z ciebie gwiazdę.
– A z kim pan trzymał w szatni?
– Z młodszymi piłkarzami. Starszym chciałem się jednak przypodobać, znałem swoje miejsce w szeregu. Nikt nie musiał mi kazać nosić sprzętu, nie miałem z tym problemu, zawsze byłem pierwszy do pomocy. Chciałem wpaść w oko Deynie, Ćmikiewiczowi, Niedziółce, Gadosze, Pieszce, mógłbym wymienić ich wszystkich. Oni wszyscy pomogli mi wejść do drużyny. Tym bardziej, że zająłem miejsce Władka Stachurskiego, reprezentanta Polski.
– A kto był liderem?
– Wodzirejem w szatni był wtedy Zygmunt, który lubił żartować. Nigdy się nie załamywał, był pierwszy do roboty. Leszek Ćmikiewicz był natomiast przyjacielski dla wszystkich, Gadocha trochę za bardzo dbał o wygląd, ale trenowałem z nim w parze, Jasiu Pieszko chciał wszystkim pomóc, Zygfryd Blaut był śmieszkiem, rozbawiał wszystkich. To byli liderzy.
– Coś szczególnego pamięta pan z życia drużyny?
– Było ich wiele, można je opowiadać godzinami. W drużynie było kilku pięknych chłopców, którzy wyrywali najlepsze dziewczyny na zabawie, ale gdy się kończyła, wychodzili z najbrzydszymi, bo już za dobrze nie widzieli (śmiech). Szczególnie zakończenia rundy były wesołe. Co do anegdot, pamiętam trening strzelecki, jeden z moich pierwszych w Legii. Dostałem piłkę od trenera Brychczego, zeszła mi i trafiłem go w głowę. Naśmiewano się ze mnie strasznie, a ja myślałem, że mój czas w Legii już się skończył. Tymczasem Brychczy podszedł do mnie, powiedział, żeby się nie martwić, bo widział, że nieczysto uderzyłem futbolówkę. Mam do niego wiele szacunku. To są takie małe rzeczy, niuanse, które mają ogromny wpływ na rozwój piłkarza. Potem, gdy byłem już kapitanem drużyny, często robiliśmy psikusy. Standardem było zawiązywanie sobie nawzajem skarpet. Kiedyś wypuściłem też młodego zawodnika, żeby poszedł do działaczy, bo przygotowali specjalne premie. Pojawił się więc po pieniądze u kierownika, a ten mu zaczął krzyczeć: „K..., jeszcze meczu nie zagrałeś, a już chcesz premię?!”.
– A jaka była pozycja Deyny w szatni?
– Wiodąca. Wszystkie oczy w szatni były na niego zwrócone. Gdy uznano go trzecim piłkarzem na świecie, Legia wyjeżdżała na zagraniczne wyjazdy dzięki niemu. Cieszył się wielkim autorytetem, miał posłuch w drużynie. Gdy wracaliśmy z meczu i powiedział, że idziemy do knajpy na Solcu, to szli wszyscy. Niektórzy po prostu bali się mu odmówić. Zamawiany był więc obiad, albo kolacja, jakiś drink do tego. Każdy musiał swoje zapłacić, to zgrywało kolektyw. Nawet Krzysiu Sobieski, który był kompletnym abstynentem. Nie wypił, ale musiał się dołożyć.
– Imprezy często się zdarzały?
– W każdym zespole się odbywały. Starsi mogą opowiedzieć więcej, ja raz się załapałem z Zygmuntem i koszykarzem Żurkiem, gdy chciałem się wkupić. Obaj mieli silne głowy, więc nie wytrzymałem i po 3 godzinach musiałem przystopować. W tamtych czasach wkupne musiało być.
– I to nie były pączki jak dzisiaj.
– Pączki też mogę być, ale gdy mamy do czynienia z silnymi mężczyznami, pojawia się alkohol. Ale wszystko było świetnie zorganizowane. Gdy wchodziliśmy do lokalu, byliśmy obstawiani. Nikt nie mógł nam wejść w drogę. Dobrze żyliśmy z całą kompanią sportową. Kiedy atmosfera robiła się zbyt gorąca, dzwoniliśmy po zapaśników albo bokserów i porządek panował na nowo. Gdy byłem już kapitanem drużyny, też robiliśmy duże zakończenia sezonu lub rundy. To były chwile, gdy można było się zabawić. Jeśli ktoś chciał się upić, to nie było problemu. Kluczyki były jednak oddawane pułkownikowi Olszakowi. Nyska była do dyspozycji, gdy ktoś poczuł się źle, odwożono go do domu. Prosto pod drzwi, żeby żona nie była zła. Gdy byłem kapitanem, organizowałem wyjścia tak, aby każdy był bezpieczny, nikt się nie dowiedział, a gdy następnego dnia był jeszcze trening, to ci, którzy się bawili, musieli być na nim pierwsi.
– Kontakt z przedstawicielami innych dyscyplin w Legii był dobry?
– Tak, miałem wielu znajomych. Wiesiu Rutkowski, Janusz Gortat, Bobrowski, Andrecki, wiele sław. Każdy lubił ze mną iść, bo spełniałem się też poza boiskiem.
– Wracając do Deyny, jak go pan wspomina?
– Mogę o nim powiedzieć wiele, bo często spotykaliśmy się całymi rodzinami. Małżonki też się przyjaźniły. Zbliżyliśmy się zwłaszcza w latach 80., już w Stanach Zjednoczonych. Mój dom był bardzo otwarty, odwiedzali go też Zdzisiu Kapka, Stasiu Terlecki i Piotrek Mowlik. Także Krzysiu Sobieski i Janusz Sybis. Moja żona robiła kolację, a Kaziu często do nas przylatywał z San Diego. Po meczach mogliśmy zjeść dobrą kolację, wypić po drinku i pogadać. Potem z Pittsburgha przenieśliśmy się do Los Angeles, Kaziu natomiast nadal mieszkał w San Diego, więc często robiliśmy wspólnie polskie święta. Przyjeżdżał z żoną i synem Norbertem. My też często bywaliśmy u niego w domu. Znałem Kazia jako elokwentnego faceta, wielu bardzo zaskakiwał. Gdy go poznałem, był nieco małomówny, nie potrafił się za bardzo wypowiadać w mediach – zresztą jak wielu innych piłkarzy, ale potem się zmienił. Potrafił rozbawić całą salę, jak już się rozkręcił. Ludzie zrywali boki ze śmiechu, gdy opowiadał kawały. Jego stałym numerem było wieszanie 5 dolarów na nitce. Gdy ktoś przechodził na lotnisku i chciał podnieść monetę, on ciągnął za nitkę i nabierał przechodnia. Było z nim zabawnie.
– W jednym z wywiadów mówił pan, że dzisiaj każdy twierdzi, że był wielkim przyjacielem Deyny. To drażni?
– Dzisiaj każdy mówi o nim tylko dobrze, nawet najwięksi wrogowie sprzed lat opowiadają o nim różne historie. Wiadomo, że był kochany w Warszawie i w Legii. Ale aż żal było patrzeć na niego po meczu z Portugalią, gdy strzelił gola i został wygwizdany na Stadionie Śląskim. Bardzo to przeżywał. Dziwię się, że nikt nigdy mnie o Deynę nie spytał. Żaden dziennikarz do mnie nie zadzwonił. Wy jesteście pierwsi. Tymczasem wiele osób wypowiada się na jego temat. Strasznie nie podoba mi się szkalowanie Kazia, mówienie jaki to nie był biedny w Stanach Zjednoczonych. Prawda jest taka, że chciał zamieszkać w Polsce. Wróciliśmy do kraju z żoną pół roku przed jego śmiercią. Kazik chciał żeby rozejrzeć się za domem dla niego. Przyjeżdżał do mnie na treningi w Los Angeles, chodziliśmy na piwo czy na obiad do mnie. Mogę powiedzieć wiele na temat jego ostatnich lat życia. Natomiast dodać chcę jedno, niektóre osoby nie powinny się na jego temat wypowiadać. Bo tak zaszły mu za skórę za życia. Pierwszy cios związany z Deyną dostałem, gdy po jego śmierci chciałem zorganizować mecz na jego cześć. Powstały dzisiaj szeroko znane Orły Górskiego przed meczem z Holandią. To właśnie ja, za własne pieniądze, założyłem ten zespół. Miałem bardzo dobry kontakt z Ruudem Krolem i Willym Van Kerhofem. Chciałem ściągnąć Holendrów i zorganizować mecz z Orłami Górskiego pod warunkiem, że stadion w Koninie zostanie nazwany imieniem Kazimierza Deyny. Jeden z radnych wychylił się, że to niemożliwe, bo Kazik rozbił się, jadąc po pijanemu. To mnie najbardziej uderzyło. Ostatecznie wybrano Kazimierza Górskiego za patrona. Trenera, któremu po Brychczym i Vejvodzie, najwięcej zawdzięczam.
– Pamięta pan pogrzeb Deyny?
– Nie było mnie wówczas w Stanach, ale jestem zorientowany, bo opowiadał mi o nim kolega Jasiu Marciniak mieszkający w Nowym Jorku. Znał dobrze Deynę, był jego najbliższym przyjacielem. Często z nim rozmawiam, jest zbulwersowany niektórymi wypowiedziami na jego temat, tym że jego nazwisko jest czasami szargane. Kazia trzeba cenić, zasłużył, żeby go wspominać tylko mile. Nie chcę się głośno wypowiadać, ale niektórzy mówią, jak to blisko z nim nie byli, tymczasem to nieprawda – raczej zwykła obłuda.
– Chyba nie było nikogo z PZPN.
– To jest po prostu tragedia. Dzisiaj wszyscy ze związku pokazują się z jego nazwiskiem, a obecność przedstawicieli związku była obowiązkiem.
– Przejdźmy do Pucharów Polski. To pana największe sukcesy z Legią.
– Zwycięstwo w 1973 roku było największym zaskoczeniem, bo do Legii trafiłem jako stoper lub defensywny pomocnik, tymczasem przestawiono mnie na prawą obronę. Pozycję zmienił mi trener Brychczy, któremu doradzał Jacek Gmoch. Zagrałem na boku, wypadłem bardzo dobrze, a grałem na mojego przyjaciela Romka Chojnackiego. Za premię za zwycięstwo urządziłem wesele i to nie byle jakie bo na 100 osób. No i dostałem się do kadry olimpijskiej. Jak wspominałem, zaproszono mnie do Belwederu. Poszliśmy z Tadkiem Cypką w mundurach. Trafiłem na salony i miałem ogromną tremę, a witając się z Jaruzelskim pomyliłem… swój stopień służbowy. Tak byłem zdenerwowany (śmiech). Drugie zwycięstwo odnieśliśmy w Częstochowie. Przed meczem poszliśmy z moim szwagrem Piotrkiem Mowlikiem, który był wówczas bramkarzem Lecha, na Jasną Górę pomodlić się. No i jak na złość, na głowę… narobił mi gołąb. Powiedziałem: „Piotrek, dzisiaj muszę ci strzelić”. Okazało się, że rozegraliśmy fantastyczny mecz. Lech został zgładzony, rozbiliśmy ich w pył, do przerwy było już 5:0 dla nas. W ogóle działo się wiele. Ludzie się bili, na trybunach latały butelki i kamienie, a pomiędzy kibicami siedzieli moja żona i syn Sebastian. Trzecią bramkę dla nas zdobyłem z rzutu wolnego. W drugiej połowie podbiegł do mnie Piekarczyk i krzyknął, żebyśmy zaczęli grać w piłkę, a nie tylko grali w dziadka. Odpowiedziałem, że jak tak będzie, to skończy się na ośmiu golach. Po wygranej odprawa była świetna. Mirek Okoński jak sobie wypił, zaczął klepać po plecach jednego z generałów i przeszedł z nim na „ty”. Aż to było niesmaczne (śmiech). Polał się alkohol i niektórzy nie wytrzymali (śmiech).
– A trzeci puchar?
– Graliśmy w Kaliszu. Nieco wcześniej, pod koniec 1981 roku miałem wyjeżdżać do USA. Ogłoszono jednak stan wojenny i zostałem. Ostatnie pół roku potraktowałem bardzo ambicjonalnie. W finale naszym rywalem była Pogoń Szczecin, która miała kilku niezłych piłkarzy. To był trudny mecz. W 88 minucie mieliśmy rzut karny. Zanim do jedenastki podszedł Krzysiu Adamczyk, nastąpiła zmiana bramkarza. No i nowy wybronił karnego! Mielibyśmy wygraną na widelcu! W końcówce dogrywki z rożnego zacentrował Okonek, wszedłem na główkę i strzeliłem. Pojawił się wielki szał radości. Po meczu generał z radości założył mi telefon w mieszkaniu jako jedynemu w bloku i wysłał na wczasy do Drawska, które załatwiłem też doktorowi Soroczce.
– Wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Jak do niego doszło?
– Mój ostatni rok był najlepszym w Legii. Kazimierz Górski polecił mnie nawet do kadry, miałem wtedy 29-30 lat. Z NRD jednak dobrze zagrał Stefan Majewski. Ale nie ma tego złego… Dostałem propozycję i zostałem sprzedany za 10 tysięcy dolarów do Pittsburgh Spirit. Po mundialu byłbym 10 razy droższy. Z pewnością zrobiłem dobry krok. W Legii zaproponowano mi stopień podporucznika, a w Stanach? Nie ukrywam, że dorobiłem się. Poza tym, w USA doceniono mnie mocno. Pierwszy kontrakt był słaby, ale drugi już na miarę największych gwiazd ligi.
– Brakuje jednak mistrzostwa Polski.
– I tu jest pies pogrzebany! Także występów w kadrze, bo zasługiwałem na nie. Nawet mam żal do niektórych trenerów. Rozumiem, że mogłem być gorszy od Antoniego Szymanowskiego, ale później, gdy byłem w dobrej formie, powinienem zostać powołany. Wiele razy znajdowałem się w różnych najlepszych jedenastkach rundy i sezonu. A jeżeli chodzi o mistrzostwo, nie spełniło się moje największe marzenie. W 80. i 81. roku mieliśmy najmocniejszy skład w lidze. Zawsze coś jednak nam przeszkadzało. A to Warszawa zaszumiała w głowie, a to po prostu kiepsko graliśmy. Szkoda tym bardziej że z głównymi rywalami radziliśmy sobie dobrze. Na przykład z Widzewem, który miał fighterów jak Włodek Smolarek.
– Były inne oferty oprócz USA?
– Dwie. Z Lichtensteinu, gdzie mogłem być grającym trenerem i Szwajcarii, a konkretnie z Lausanne Sports. Najlepsza przyszła jednak z USA, z pomocą Krzysia Sobieskiego, który wyjechał pierwszy, i Stanisława Terleckiego. Pociągnęli mnie za sobą. Do dzisiaj jestem im za to wdzięczny.
– To był jeden z najpopularniejszych kierunków, w które wyjeżdżali polscy piłkarze.
– Śmiano się, że jakie tam Stany, gdzie my jedziemy… Tymczasem wybór był dobry, dolar wówczas stał wysoko. W dodatku życie w USA było fajne. Wyjechałem z rodziną, do dyspozycji mieliśmy basen. Jednocześnie szkoliłem dzieci w szkółce piłkarskiej. Piłka halowa była popularna, na mecze przychodziło nawet po 20 tysięcy osób. U nas w Pittsburghu po 8, chociaż to i tak więcej niż na spotkania hokeistów. Wtedy grało wielu znanych piłkarzy: Chinaglia, Neskens, Surjak, Zungul, Deyna, po prostu gwiazdy. Kierunek był więc dobry. W Stanach urodziło się też nasze drugie dziecko. Życie było dobre, dostałem zieloną kartę.
– Nie chciał pan zostać na stałe?
– Zawsze tęskniłem za Polską i rodziną w niej mieszkającą. W Pittsburghu można było zostać, ale potem przeprowadziliśmy się do Los Angeles, gdzie grałem w Lazers przez 2 lata. Miałem propozycję – mimo 36 lat – przedłużenia kontraktu o kolejne 2 sezony, ale rozwiązałem umowę wcześniej. Co mnie wygoniło? Trzęsienie ziemi! I to jakie, bo rozstępy były na 10, 15 centymetrów. Po trzęsieniu ziemi żona wpadła w nerwicę, dzieci się przestraszyły. Poszedłem więc do właściciela Jerry’ego Bussa, który do dzisiaj posiada też koszykarski klub Los Angeles Lakers, a więc bardzo bogatego człowieka. Powiedziałem, że chcę skończyć z graniem, bo boli mnie krzyż. Nie mówiłem, że tak naprawdę chodzi o trzęsienia ziemi. Chciałem zrezygnować nawet z należnych mi pieniędzy, ale Buss zaprotestował. Stwierdził, że na nie zasłużyłem i mi je wypłacił. To było coś niesamowitego. To był człowiek z klasą. Za znaczną część tych pieniędzy zrobiłem duże przyjęcie dla całej drużyny. Od kolegów dostałem duży złoty zegar z dedykacją. Szanowali mnie i lubili. Wróciłem więc do Polski, mimo że syn nie chciał, bo zadomowił się już w amerykańskiej szkole.
– Amerykanie potrafili chociaż trochę grać w piłkę?
– Byłem pod wrażeniem ich zaangażowania, podejścia do treningów, mentalności. W siatkonogę ogrywałem jednego z nich regularnie, nawet 15:0. Ale ciągle chciał ze mną grać, nie żeby wygrać, ale zdobyć choćby jeden punkt. Trenował, trenował i radził sobie coraz lepiej. Rozwalałem go dalej, z tym że już nie do zera, ale na przykład do 5, 6. Amerykanie strasznie chcieli się uczyć. Byli niesamowicie zdyscyplinowani. W Stanach trzeba było codziennie udowadniać, że jest się najlepszym. Gdy przekroczyłem Wielką Wodę, grających w piłkę było około 14 milionów, dzisiaj jest już około 30. Dlatego tak dobrze obecnie sobie radzą. Kiedyś śmiano się w Polsce, że przyjechali z prerii. A dzisiaj? Reprezentanci USA zjedzą kilka hamburgerów i nie mają problemów z ograniem Polaków. Beasley, który kiedyś nie umiał grać, strzelił 2 gole w meczu z Polską w Płocku.
– W Niemczech ich system przeniósł Jurgen Klinsmann.
– Zgadza się. Pamiętam jedną z akademii. Wszyscy musieli robić to samo, grali jednymsystemem. I dzisiaj łatwo ich ograć, jeśli ich się rozpracuje, bo grają podobnie cały czas. Z tym że szukają coraz lepszych technicznie graczy. Zdając licencję UEFA Pro pisałem pracę na temat amerykańskiej szkoły futbolu. Bruce Arena wprowadził zasadę, że wszystkie zespoły wyjeżdżały na Florydę, gdzie znajduje się znany ośrodek tenisowy. Obserwowałem ich. Wszyscy trenowali razem, a on przechodził i wybierał najlepszych.
– A jakie było pierwsze wrażenie po wylądowaniu w Stanach?
– Pokazano mi mieszkanie, ale gdy zaczęli mi płacić, załamałem się. Otrzymywałem 25 tysięcy dolarów. Myślałem że do ręki, a okazało się, że trzeba było jeszcze zapłacić podatki i czynsz za mieszkanie. Miałem gorsze warunki niż w Legii, chciałem więc wracać. Szefowie klubu powiedzieli mi, że znany to ja jestem może w Polsce, w Stanach jeszcze jestem nikim i muszę zapracować sobie na lepszy kontrakt. Było mi trochę wstyd, więc zakasałem ręce i trenowałem. Uznano mnie najlepszym obrońcą klubu i podniesiono kontrakt o 100 procent.
– Jakby pan podsumował swoją karierę?
– Minusem jest brak mistrzostwa Polski i fakt, że nigdy nie zagrałem w kadrze. Jedno i drugie było blisko. Gdy patrzę wstecz, na chwilę gdy wsiadłem do pociągu jadącego do Warszawy, nigdy nie wymarzyłem sobie, żeby grać w jednym zespole z wymienionymi wcześniej piłkarzami. Nie myślałem, że będę znany, moje nazwisko pojawiać się będzie w telewizji, że zwiedzę cały świat. Wyspy Kanaryjskie, Australia, Indonezja… W Ameryce były kolejne przygody. Jest nieźle, zwłaszcza że wychowałem się w trudnych warunkach. Ojciec zmarł, gdy miałem rok i dwa miesiące. W domu było nas siedmioro. Z uwagi na to, mogę powiedzieć, że osiągnąłem kosmos.
– Dzieciństwo ukształtowało charakter?
– Zawsze byłem silny psychicznie, zawsze koleżeński. Brałem kolegów w obronę, nigdy nikomu krzywdy nie zrobiłem, chyba że bardzo podpadł. Charakter kształtował się jednak od najmłodszych lat. Jeżeli wypadłbym z piłkarskiej lokomotywy, mógłbym skończyć znacznie gorzej.
– Kariera trenerska. Jak to się zaczęło?
– To był przypadek. Wracając do Polski, myślałem raczej, że będę bawił się z dziećmi. W Słupcy zapisałem syna do zespołu piłkarskiego, grał na bramce. Chłopcy poprosili mnie, żebym ich poprowadził. Szybko awansowaliśmy z A klasy do IV ligi. Po sparingu z Zawiszą Bydgoszcz, złożyli mi propozycję. Najpierw trafiłem jednak do Górnika Konin, którego utrzymałem w lidze. Potem dostałem ofertę od Korbońskiego, który był prezesem Zawiszy, a potem Legii. Tak się zaczęło. Zawisza był w dole, nagle zajęliśmy piąte miejsce. Następnie wprowadziłem Miliarder Pniewy do I ligi, a potem już poszło: Zagłębie Lubin, KSZO Ostrowiec, Lech, ŁKS…
– Prowadził pan wiele klubów, ale brakuje w tym gronie Legii.
– Dostałem propozycję od Władka Stachurskiego. Legia się wówczas rozpadała. Nie była jednak dość konkretna. Mojego powrotu do Warszawy chcieli jednak kibice. W pewnym momencie miałem niezłe osiągnięcia. Zwykle byłem jednak albo ratownikiem, albo pracowałem z klubami, w których trzeba było kogoś wypromować.
– No właśnie, kilku pan wychował.
– Za moich kadencji wielu trafiło do kadr, seniorskiej albo młodzieżowej. W Zawiszy Onyszko, Fiałkowski, Kot, Durda, Pasieka. W Miliarderze Pniewy Krzysiu Nowak, który przyszedł do nas z Ursusa. Zawsze mówił, że jestem dla niego jak ojciec. Był też Tomek Rząsa i Burzawa, który został królem strzelców. W Zagłębiu za mojej kadencji w kadrze zaczął grać Kałużny. W olimpijskiej było pięciu. Do kadry pierwszej drużyny wchodził też 16-letni Mariusz Lewandowski. W KSZO był Mariusz Jop, w Lechu Żurawski, Reiss, Głowacki i Bosacki, w ŁKS Madej i Grzelak.
– Nie żałuje pan, że wypadł z ekstraklasowego obiegu? Od pewnego czasu prowadzi tylko kluby z 2, albo 3 ligi.
– Moim problemem jest fakt, że nie współpracuję z żadnym menadżerem, więc oni mnie nie polecają. Dzisiaj trzeba być operatywnym, trzeba umieć się sprzedać. Z moim charakterem ciężko jest zabiegać o pracę, zawsze czekam aż ktoś się zgłosi. W trzeciej lidze Pogoń Barlinek zaoferowała niezłe warunki, podobnie było w Zawiszy. Wygrałem w drugiej lidze osiem spotkań, zaliczyłem 3 remisy, wywalczyłem awans. Pojawił się jednak specyficzny właściciel, który miał znacznie inny charakter od mojego. Nie mogłem zgodzić się, że będą grali ci, którzy muszą, a nie ci, których sobie wybiorę.
– Awantura z menadżerem Radosławem Osuchem odbiła się szerokim echem.
– Nie było mi po drodze z tym panem. Już w czasie mojej pracy w Gorzowie, próbował wprowadzać do zespołu swoich graczy. A w Zawiszy? Nie mogłem zgodzić się na pozostanie 30 procent drużyny i sprowadzenie jego graczy, za co on wziął i tak odpowiednią prowizję. Wolałem nie przyjąć jego warunków finansowych. To co obecnie dzieje się w Zawiszy, jest złe. Nie boję się tego powiedzieć. Aktywny menadżer działa jako prezes klubu.
– A jak pan ocenia polską myśl szkoleniową? Często jest krytykowana.
– Przyglądałem się niemieckiej, angielskiej i amerykańskiej. Polska jest dobra. Robiąc licencję UEFA Pro, miałem okazję długo rozmawiać z jednym z trenerów w USA, obecnie prowadzącym kadrę – Bobem Bradleyem. Wielu różnic nie ma. Problemem są warunki i mentalność. Trenerzy mogą poprowadzić super trening, ale co z tego? Wiele rzeczy trzeba wypośrodkować. Warunki są znacznie gorsze. Dzisiaj jest też za dużo bałaganu we współpracy zawodników z menadżerami, których celem jest głównie biznes. Tu gdzieś jest problem. Menadżer w Stanach załatwia wszystko od A do Z. Gdy jego zawodnik nie ma klubu, on musi mu płacić. Znajdźcie mi w Polsce takiego. Gdy weźmie prowizję, nie odzywa się. Na to często skarżą się piłkarze. W Polsce jest wielu, którzy po wygaśnięciu kontraktu po prostu zostawiają zawodników. Być może za bardzo trenerzy poszli w rozwiązania taktyczne. Za dużo naoglądali się telewizji. Wszystko powinno polegać na obserwacji treningów pięcio-, sześciolatków. Dzisiaj wchodzą akademie, do których powinno zatrudniać najlepszych trenerów, nie tylko instruktorów za 500 zł.
– Ma pan kontakt z byłymi kolegami z boiska?
– Kiedyś chciałem zorganizować w Słupcy mecz z byłymi kolegami z Legii, z którymi wygrywaliśmy Puchary Polski. Marzę o tym, żebyśmy się kiedyś wspólnie spotkali. Mam ku temu warunki, żeby przyjechali razem z żonami. Propozycja była przed 5 laty. Na jakiś specjalny mecz zasługuje też trener Brychczy. Zresztą, już mu o tym kilka razy mówiłem. Tak jak zrobiłem mecz na cześć Górskiego, pod czym wielu się podpisało. Ja jestem zadowolony, gdy zapraszają mnie na Legię, tak jak wówczas na sparing z Arsenalem. Trafiłem do Galerii Sław, w co nie wierzą moje dzieci, ja sam nie dowierzam, że tak dobrze grałem w piłkę. Muszę… w końcu wyciągnąć z szafy stare mecze, zwłaszcza finał Pucharu Polski z Częstochowy, gdzie zdobyłem piękną bramkę z rzutu wolnego.
– Najlepsza jedenastka kolegów z boiska Adama Topolskiego. Kto się w niej znajdzie?
– Trudne pytanie. Najlepszym piłkarzem był Deyna a trenerem Vejvoda. W pierwszym roku po ślubie zacząłem słabo grać, nie wiem z czego obniżka formy wynikała. On powiedział: „Ty se Adam nie denerwoj, ja ci daję rok”. Po kilku miesiącach wystrzeliłem z formą na nowo. Dla tego człowieka zrobiłbym wszystko. Po ślubie miałem dostać mieszkanie. Nie udało się. Vejvoda stanął za mną twardo w klubie i lokum się znalazło. To był prawdziwy trener. Dzisiaj takich nie ma. Często wystarcza dobry kontrakt. Wracając do jedenastki na bramce wybiorę trzech graczy: Krzysia Sobieskiego, Piotrka Mowlika i Jacka Kazimierskiego. W obronie Zygmunt był nie do przejścia, to historia klubu. Niedoceniany był Tumiński. Nie był gorszy od Janasa i Majewskiego. Od niego często skład się zaczynał. Poza tym, też Trzaskowski, Sobczyński i Milewski. W pomocy Deyna i Ćmikiewicz są nie do wyjęcia. Swoje dołożyli Tadziu Nowak, Baranek, Heniu Miłoszewicz, Waldek Dąbrowski, Adamczyk i Kusto, nieco chimeryczny, ale ze świetnymi umiejętnościami. No i Gadocha, piłkarski fenomen. Także Okoński, który miał lekkość na boisku i poza nim. Co dalej? Pieszko, Brychczy. Można ich wymieniać i wymieniać. A najlepszy był i tak Deyna.
– A druga jedenastka? Najlepszych piłkarzy, których prowadził pan w roli trenera?
– Mógłbym wielu przeoczyć. W bramce Onyszko, Kokoszanek, Płaczkiewicz. W obronie Głowacki, Kałużny, Jop, z lewej Kaczorowski. No i Mapeza, który za mojej kadencji trafił do Turcji. Był pomocnikiem, a ja zrobiłem z niego stopera, bo nie chcieli mu podawać. To był hitowy transfer do Galatasaray. A w pomocy Krzysiu Nowak, Adaś Majewski, Piskuła, Jacek Kot. Z lewej Rząsa. W ataku Burzawa, Żurawski, trochę na pół gwizdka grający, i Reiss.
– Nie musimy pytać: Legia czy Lech?
– Nie ulega wątpliwości, że wszystko osiągnąłem dzięki Legii. Więc pytanie jest nie na miejscu. Mieszkam w Wielkopolsce, ale moje upodobania są znane. Nikt mi krzywdy za to jednak nie chce zrobić. Czasami trudno mi dojechać do Warszawy, szkoda. Może ktoś się opamięta i otrzymam propozycję z Legii, choćby z drużyny Młodej Ekstraklasy (śmiech). Jeszcze nie złożyłem broni! Przez lata kluby zarabiały kokosy na graczach, których wyszkoliłem. Choćby takim Mahamadou Traore, który dzisiaj nieźle radzi sobie w Pogoni Szczecin. Spójrzcie na salkę z moimi trofeami, życzę takiej każdemu piłkarzowi. Urodziłem się sportowcem i nim umrę. Zawsze z humorem (śmiech). Dla mnie piłka nożna jest prosta: kibice budują nazwiska piłkarzy, a piłkarze trenerów. Warto o tym pamiętać.
– Chce pan wrócić do zawodu?
– Jasne! To moje życie. Jeszcze mogę wiele pokazać. Zresztą, szkoda, że nie przyjechaliście na dłużej. Ja o piłce nożnej mogę rozmawiać całą noc!
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.