Aleksandar Vuković

Aleksandar Vuković: To dobry moment by odejść i spróbować sił w innym miejscu

Redaktor Marcin SzymczykRedaktor Adam Dawidziuk

Marcin Szymczyk, Adam Dawidziuk

Źródło: Legia.Net

26.05.2022 12:50

(akt. 27.05.2022 22:39)

- Legia na szczęście nie potrzebowała katastrofy, aby zrozumieć swoje błędy. Bardzo dużo zależy, czy w głowach dowodzących klubem nastąpi zmiana. Otoczka na pewno nie pomoże. Społeczność Legii straciła cierpliwość i nie będzie zmiłuj. Czasu także nie będzie. Potrzeba dużej wytrwałości i upartości, aby przez to przejść - mówi Aleksandar Vuković, który zakończył pracę w Legii.

Patrząc na opinie kibiców, nie tylko ich, to najczęściej wspominanym przymiotnikiem w twoim kontekście jest … uparty. Vuko rzeczywiście jest uparty?

- Tak, tak, widzę, uparty Vuko. Ale upartość, sama w sobie, może być wadą, jeśli się jej nadużywa, jeżeli nie patrzy się na drugą stronę medalu, czyli kompromis. Takie przymrużenie oka, kiedy trzeba. Jednego wobec siebie jestem pewien – zasad. To mocne przekonanie i jestem w tym dobry. W życiu trzeba trzymać się pewnych zasad. Rzeczy, które nie podlegają dyskusji, nie są kwestią kompromisu. 

Nie korci cię czasem, aby się nagiąć? Czy jesteś tak uparty, że nigdy nie zejdziesz z drogi, na którą wszedłeś?

- Jak jesteś trenerem Legii, to nie masz czasu tłumaczyć się ze wszystkich decyzji, ja zostawiam ocenę innym. Na przykład zbierałem po głowie, że wystawiam Michała Karbownika na lewej obronie. Potem nikt nie zauważył, albo prawie nikt, że raz, odszedł za duże pieniądze, a dwa, że w każdym klubie, w którym dostawał szansę, to właśnie na lewym boku obrony czy na wahadle. 

Te pół roku, jak mówią twoi współpracownicy, to była bardzo ciężka praca. Rzeczywiście aż tak ciężka?

- Nie będę się teraz użalał. Praca trenera jest ekscytująca, wymaga poświęcenia, większość trenerów tak do tego podchodzi. Nie będę teraz robił szumu z tego powodu. Dla mnie najważniejsze było, że pracowaliśmy w dobrej atmosferze. Wiem, że wobec mnie często jest zarzut, że u mnie jest zbyt przyjaźnie. Mi ten zarzut sprzyja, właśnie na takiej opinii mi zależy. Bo jak ludzie z uśmiechem na ustach przychodzą do pracy, są zadowoleni, to ich wydajność rośnie. Wracając do pytania, tak, mieliśmy dużo pracy, ale ona nie była męcząca. 

Pierwszy mecz po powrocie, jak sam mówiłeś, jedyny raz wygrałeś motywacją. Co powiedziałeś drużynie? 

- Zawsze staram się wyczuwać chwilę. W grudniu uznałem, że mając tak mało czasu na przygotowania, kluczowe będzie natchnąć ten zespół, zmotywować. Na koniec i tak liczy się jakość piłkarzy, dyspozycja dnia, ale wtedy ta drużyna leżała na podłodze, to było coś więcej, niż katastrofa. Przegrywający, zaatakowani w autokarze, trzeci trener w rundzie, znowu zmiany, zamieszanie, zastanawianie co będzie, setki pytań. Oczywiście pomogło mi, że część tej grupy mnie znała i to było na plus. Większość grupy przyjęła mnie pozytywnie, tak 98 procent. Może 1-2 procent pomyślało: o kur...a, znowu on (śmiech).
Pomyślałem, że muszę przekazać im to, co czuję. W dwóch językach, po polsku i po angielsku powiedziałem, że polski hymn zaczyna się od słów „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy”. I że ten utwór był napisany dla ludzi charakternych, gotowych do walki do upadłego, a nie dla takich, którzy nie są w stanie stawić czoła problemom. Oczywiście użyłem mocniejszych słów, niż te, które mówię. Ale czy jesteś z Albanii, z Serbii czy z Portugalii, to wszędzie gloryfikuje się tych, co walczą, a nie tych, co rezygnują w obliczu problemów. Te słowa pomogły, oczywiście nie tylko, bo jako pierwsi strzeliliśmy gola, co jeszcze dodało nam skrzydeł. A za chwilę mieliśmy mecz z Radomiakiem i już słowa nie wystarczyły. A ten mecz zaczęliśmy jeszcze lepiej, niż z Zagłębiem, ale po stracie bramki drużyna już się nie pozbierała, wróciły czarne myśli. Demon strachu zwyciężył. 

Masz swoją diagnozę tego upadku Legii? Tego stanu, w którym była w niedawno zakończonym sezonie?

- Na pewno mam sporo przemyśleń, także jakąś wiedzę. Niektóre kwestie są publicznie poruszane, ale inne, przepraszam, ale zostawię dla siebie. Wiem, w jakim kierunku klub powinien iść, co zmienić, ale to wymaga refleksji, powrotu do konsekwentnego działania, co nie jest łatwe. 

Przyznania się do błędu?

- Tak, uderzenia się w piersi, ale to w pewnym momencie się wydarzyło. Pewnie i wy tak odebraliście, że mój powrót, to było w pewnym sensie przyznanie się do błędu. Teraz będzie nowe otwarcie, ale nie można zapomnieć o tym, co było. Sądzę, że spadek oczyści Wisłę Kraków, która mam wrażenie żyła cały czas, jakby była w erze pana Cupiała. Słuchałem mądrych wypowiedzi Michała Treli, innych dziennikarzy, że w Wiśle było lekceważenie możliwości spadku, przekonanie, że nic złego się nie stanie, taki brak pokory, a zarazem niezrozumiała pewność siebie. Ta ekstremalna sytuacja spowoduje, że zrozumieją swoje błędy. Legia na szczęście nie potrzebowała takiej katastrofy, aby zrozumieć swoje błędy. Bardzo dużo zależy, czy w głowach dowodzących klubem nastąpi zmiana. Otoczka na pewno nie pomoże. Społeczność Legii straciła cierpliwość i nie będzie zmiłuj. Czasu także nie będzie. Potrzeba dużej wytrwałości i … upartości, aby przez to przejść. Rozmawiamy po fatalnym sezonie, ludzie są niezadowoleni, ale nie ze mną takie rozmowy. Pamiętam niezadowolenie po awansie do Ligi Mistrzów!

Ok, ale tam bardziej chodziło o styl, a nie o wynik. 

- Tak, ale tamta stypa była niewytłumaczalna. Byłaby, gdybyśmy nie awansowali. Powiedziałem wtedy w klubie: jeżeli nie umiemy się cieszyć z tego, co jest, to nie czeka nas świetlana przyszłość. Temu środowisku legijnemu, społeczności, ktoś musi nadać kierunek. Wziąć to wszystko na barki po jednej stronie rzeki i przenieść na drugą. Jednak na razie jest tak, że ktoś bierze, wchodzi do wody, ale na drugą stronę nie dociera. Nie ma tej siły i konsekwencji żeby obrać pewien kierunek i w tę stronę zmierzać. 

Jak widać przemiana jest możliwa, ale trudna. Wystarczy spojrzeć, jak popadamy ze skrajności w skrajność. Po przegranej z Wartą – spadniemy. Po kilku wygranych meczach – gramy o europejskie puchary. 

- A po Leicester byliśmy drużyną na finał Ligi Europy… Dlatego mówię, że ktoś musi wziąć ten klub na swoje barki i przenieść go na drugą stronę. Ta skrajność, o której mówicie, nie jest czymś dziwnym, ale ona nie może cię deprymować, zakłamywać rzeczywistości. Jak Jurgen Klopp trafił do Liverpoolu, to powiedział: jak chcecie pomóc klubowi, to musicie zmienić się z doubters to belivers. Czyli z wątpiących w wierzących. Myślę, że w społeczeństwie Liverpoolu było tej myśli łatwiej zafunkcjonować. Tutaj nawet bym się nie odważył prosić o coś takiego, bo wiem, że jak Legia przegra w pierwszej kolejce, to pojawiają się tysiące pytań, wątpliwości. Wiem, że to społeczeństwo nie jest gotowe, aby wierzyć w momencie, kiedy nie jest dobrze. Tylko zwycięstwa, zwycięstwa i zwycięstwa. Nie ma takiej sytuacji, że tylko się wygrywa. By zbudować stabilizację, potrzeba szkieletu: prezes czy właściciel, pion sportowy, trener jako bardzo ważna część tej układanki. Jak taki trzon zafunkcjonuje, to wtedy będzie nadzieja, że wszystko się powiedzie. Ale to długotrwały proces. 

Dużo ostatnio mówisz, ale spotkaliśmy się z takimi opiniami, że tak naprawdę, to masz żal, że nie zostaniesz na dłużej, że twoje słowa wynikają z żalu. A jaka jest prawda? Chciałbyś zostać?

- Mówiłem to kilka razy i jeszcze raz powiem, z ręką na sercu. Dobry moment by odejść i spróbować sił w innym miejscu. Wracając w grudniu zdawałem sobie sprawę, planowałem, że tak właśnie będzie. Było dla mnie jasne, że jeśli wszystko pójdzie tak, jak oczekujemy, to będę trenerem Legii do końca sezonu. 

Co powiedziałeś Koście Runjaiciowi przed meczem Pogoń – Legia kilka tygodni temu? 

- Mieliśmy krótką rozmowę przed meczem. Oczywiście nie chciałem od niego uzyskać potwierdzenia, że przychodzi do Legii po mnie, ale chętnie udzieliłem mu kilku informacji na temat drużyny. Był bardzo zainteresowany (śmiech). Po prostu pogadaliśmy. To doświadczony trener, też mi opowiadał o pracy w Pogoni. Wiecie, wszędzie dobrze, gdzie nas nas nie ma, to mądre powiedzenie. A ja zbieram doświadczenia, to utrzymanie z Legią jest kolejnym, które daje bardzo dużo. On ma go więcej, to dobry trener, ale nie znaczy, że będzie miał łatwo. Ale ma papiery, aby sobie poradzić. 

Jesteś dobrym trenerem?

- Czy jestem dobrym trenerem… Jestem bardzo dobrym trenerem, tylko nie wszyscy jeszcze o tym wiedzą. Na razie jest tak, że zdobyłem mistrzostwo z Legią budując zespół od podstaw, wydając mniej, a zarabiając dużo więcej. Skończyliśmy sezon mistrzostwem, a klub finansowo nie stracił, a zyskał. Potem, za drugim podejściem, wyciągnąłem drużynę z największego kryzysu, jaki ten klub zna w nowszej historii. Po drodze zdarzały się porażki, ale takie są fakty, że to dwa wymierne sukcesy trenera, a dobrej roboty nie można kwestionować.

Mam wewnętrzne przekonanie, że robota jest i była na dobrym poziomie, a najlepiej świadczy o tym to, jak odbierają ją zawodnicy. Mam trochę pecha, że na mój temat w mediach głównie wypowiadają się krytycy, no ale trudno. Najważniejszy jest odbiór piłkarzy, a wiem, że w dużym procencie jest on pozytywny, wahający się od bardzo szanuję do szanuję. Mało jest takich, powiedzmy, nieszanujących. Piłkarzy się nie oszuka. Nie będziesz miał ich po swojej stronie tylko dlatego, że jesteś dla nich dobrym wujkiem lub dobrze ich zmotywujesz.

Porozmawiajmy chwilę o personaliach. MVP tej rundy, to Josue. Najlepszy zawodnik, ale i najtrudniejszy. Jaki był klucz do okiełznania tego charakteru?

- Josue przez cały czas mojej pracy był super profesjonalny. I naprawdę mocno mnie tym zaskoczył, pracował ostro na każdym treningu, ale też poza zajęciami piłkarskimi, na siłowni czy przy pracy nad motoryką. Zawsze zaangażowany, gotowy grać o zwycięstwo. Ma super mentalność, nie zadowala się małymi rzeczami. Ale wiecie co, w tej jego mentalności było to samo, co miałem ja jako zawodnik. Czyli potrafiłem wszystkich dookoła jechać, nie do końca z korzyścią dla drużyny. Nad tym tematem z nim dużo rozmawiałem, uważam, że efekt był bardzo dobry.

Josue to dobra, emocjonalna osoba, a żeby ten jego charakter przekuć w coś pozytywnego, wymagało to rozmów i szczerości. Jego się nie oszuka. To facet, który zna wszystkie sztuczki, tak został wychowany. Jak pirat z Karaibów, nie jest gościem, którego można zbajerować dobrym słowem. I jest uparty, że tak wrócę do tego, o czym rozmawialiśmy wcześniej. Owszem, nie raz, nie dwa, nie tylko w jego przypadku, trzeba było trochę przymrużyć oko czy nawet je zamknąć. 

Aleksandar Vuković Josue Pesqueira

O Arturze Borucu napisano i powiedziano już wszystko, ale jedna rzecz nas nurtuje. Chwalony jesienią, dobrze o nim mówiłeś na zgrupowaniu, Jacek Zieliński wspominał o przedłużeniu umowy, a skończyło się tak, jak się skończyło. 

- O, dobrze podsumowaliście, wszystko zostało powiedziane i ja swoich słów się nie wypieram, wszystkie są prawdziwe, a niektóre to kwestia szatni i w niej pozostaną. Nie mieliśmy żadnego konfliktu. Musiałem, miałem potrzebę podejmowania decyzji, które uważam za dobre dla drużyny. Artur nigdy się nie wywyższał i ceniłem go za to, że nie jest osobą, która czuje się większa od klubu. A niektórzy, całkiem spore grono osób, tak go chciało traktować, ale to nie jego wina. Ja nie chciałem i dlatego w pewnym momencie nastąpiła zmiana hierarchii w bramce. Nie zamykałem się na jego powrót, ale jak miałby wrócić, to jako pierwszy bramkarz, a nie do siedzenia na ławce. Czytałem artykuły, że Artur u mnie już nie zagra, takie tytuły były, a w środku coś innego. Podkreślam, byłem otwarty na jego ewentualny występ z Cracovią, przez kilka minut, jeśli taka będzie potrzeba, ale ja nie jestem od tego, aby to inicjować. Nikt inny nie inicjował, uznano, że trzeba go pożegnać w innej formie, specjalnie zorganizowanego meczu. I ja też uważam to za właściwą drogę i odpowiednie uhonorowanie Artura. 

Na zgrupowaniu w Dubaju mówiłeś, że Filip Mladenović jest jedną z tych osób, które mają wziąć na siebie odpowiedzialność za drużynę. A potem dochodziły do nas głosy, że najwięcej uwag masz do niego. Nie udźwignął?

- Wydaje mi się, że długo miałem cierpliwość, stawiałem na niego. Grał dużo, jedne mecze wygraliśmy, inne przegrywaliśmy. Chyba każdy przyzna, że w tym przypadku nie brakowało mi cierpliwości. Ale przyszedł moment, kiedy musiałem szukać innych rozwiązań, a zadanie było utrudnione, bo Yuri Ribeiro miał kontuzję. Na szczęście wrócił Artur Jędrzejczyk, dał radę, pomógł nam na lewej obronie. Z konieczności korzystaliśmy też na tej pozycji z Joela Abu Hanny i Mateusza Hołowni. Wracając do Mladena, to muszę w pewnym stopniu go usprawiedliwić, bo cały czas grał z kontuzją kolana, która sporo mu utrudniała. W pewnym momencie zdecydowano, że najlepszym dla niego będzie pójście na rehabilitację, załatwienie tej kwestii, aby był gotowy na nowy sezon. I prawdopodobnie będzie, a ja jestem przekonany, że stanie się ważnym zawodnikiem i ma ku temu potencjał. 

I jeszcze słowo o najdroższym ostatnio piłkarzu. Nie było możliwości dogadać się z Kastratim?

- To wbrew pozorom dobry dzieciak. Dzieciak, bo jest jeszcze młody, ale notorycznie popełnia trudne do zrozumienia błędy, szkodząc przede wszystkim sobie. Chciałem go zrozumieć, próbowałem, ale musiałem trzymać się pewnych granic. Dlatego czasem był daleki od gry, ale czasem wychodził w podstawowym składzie, jak na Lechu, gdzie zremisowaliśmy. Moją rolą zawsze będzie starać się maksymalnie wykorzystać każdą jednostkę dla dobra drużyny. Z nim też próbowałem. Łatwo nie było, ale nie powiem nic złego na jego temat. Pamiętam, jak pomógł nam z Wisłą Kraków, wchodząc w doliczonym czasie. Wywalczył rzut wolny po którym Josue dorzucił do Wietesa i wygraliśmy. Powiedzmy tak – przez pryzmat tej akcji będę pamiętał Kastratiego. 

Za pierwszym razem postawiłeś na piłkarzy nieoczywistych, często skreślonych – Jarek Niezgoda, Jose Kante czy Domagoj Antolić. Teraz było podobnie, odbudowali się Maciej Rosołek, Lindsay Rose czy Mattias Johansson. 

- Tak, i jeszcze kilku innych. Moje podejście jest takie, że lubię dać zaufanie wszystkim zawodnikom, nie tylko tym, których lubią kibice. Reszta zależy już od nich, jak to zaufanie wykorzystają. Na pewno nie podejdę do Rosołka i mu nie powiem, że nie ma szans na grę. Powiem, że jak będzie ciężko pracował, wyśle mi sygnał, będzie walczył, to ma szanse. Tak samo było z Rose, Johanssonem i innymi. Jedni na takim podejściu wygrywają, inni nie. Jest przykład Muciego, który na początku dostawał dużo szans. Cały czas widziałem w nim potencjał. Rozmawialiśmy kilka razy i powtarzałem mu: nawet jeśli Legia jest teraz, gdzie jest, to wciąż Legia, w której trzeba walczyć o miejsce, a sam talent nie wystarczy. To tak nie działa. Niezależnie od tego, ile mamy punktów, jak prezentują się inni, jeśli chcesz być w piłce, to najpierw musisz wygrać rywalizację wewnętrzną, a potem z rywalem na boisku. Ernest to chłopak, z którym miałem różne momenty, chciałem go czegoś nauczyć, ale niezmiennie pozostaje dla mnie utalentowanym zawodnikiem. Celhaka był w innej sytuacji, wcześniej nie był brany pod uwagę. Wykorzystał słabszy moment Patryka Sokołowskiego na początku, wywalczył miejsce, ale stracił sporo wyjazdem na reprezentację. Kiedy był na zgrupowaniu kadry narodowej, to „Sokół” wykorzystał ten czas i wywalczył miejsce w składzie. Pojawiały się też zarzuty, że Tomas Pekhart gra za dużo. Nie mam wątpliwości, że ze wszystkich napastników, on prezentował się najlepiej i dawał drużynie najwięcej. 

Trenerska robota, to przede wszystkim podejmowanie decyzji. Która z twoich była kluczowa? A może była jakaś najtrudniejsza?

- Trudno tak wybrać jedną. Te decyzje są łatwe, a zarazem trudne. Trzeba je podejmować, raz się obronią, raz nie – takie jest życie trenera, który niestety nie ma możliwości cofnięcia swoich decyzji. Na początku, po powrocie, zrozumiałem, że jeśli mamy w tym półroczu coś ugrać, to musimy ustabilizować grę w obronie, najwięcej na tym pracować. Wcześniej głównie pracowaliśmy nad rozegraniem w ofensywie, wprowadzaliśmy schematy. Tym razem w dużej mierze oparliśmy naszą grę ofensywną na Josue, zawodniku nieprzeciętnym, który wyłamuje się ze schematu. Chłopaki ze środka pola potrafili się dostosować i poruszać się w uzależnieniu od Josue. Uznałem, że nie będę określał sztywnych ram, bo wtedy będzie problem. I na tym wyłamywaniu się ze schematu w dużej mierze oparliśmy grę ofensywną. Bo brakowało nam wiele, większej siły przebicia, zawodnika pokroju Luquinhasa lub zdrowego Bartka Kapustki, czyli dobrze grających jeden na jednego. Mieliśmy Pawła Wszołka, dającego przestrzeń, potrafiącego ją zdobyć za plecami rywala, nazywam go połykaczem przestrzeni. Nie było za dużo graczy, którzy umieją namieszać pomiędzy liniami, zrobić przewagę dryblingiem. Zobaczcie, jak mało było rzutów wolnych, z których chociażby Josue mógłby zdobyć bramkę, a jestem przekonany, że jeden na trzy razy by trafił do siatki. 

Legia ostatni raz strzeliła gola bezpośrednio z rzutu wolnego w 2018 roku, Carlitos w meczu z Wisłą Kraków. 

- Niesamowite… Szczególnie mając kogoś takiego, jak Josue. Tak myślę, nie wiem, czy mam rację, ale odkąd wróciłem, to nie mieliśmy rzutu karnego. 

Już nie przesadzajmy, nie było wielkich kontrowersji z nieprzyznanym karnym dla Legii. 

- Tak, nie mogę powiedzieć, że nie odgwizdano nam ewidentnych rzutów karnych, ale było kilka innych decyzji, szczególnie na początku tego roku, na naszą niekorzyść. Jednak brak tych rzutów wolnych czy karnych, to też nasza wina. Za mało zrobiliśmy, za mało dryblowaliśmy. 

Bo źle do tego podszedłeś. Czesław Michniewicz wyszedł na konferencję i powiedział, że Legia przez 9 miesięcy nie miała karnego. I nagle były 4 w 7 kolejnych meczach. 

- I widzicie, jak zmienia się optyka? Czesław był całe życie poza Legią, ale jak do niej trafił, to zobaczył, że nie jest tak, jak myślał. Jednym z największych mitów ekstraklasy jest to, że sędziowie sprzyjają Legii. Jest odwrotnie. Nigdy nie zapomnę tej histerii po Gdańsku, za to, że sędzia nie dał rzekomego karnego Lechii w meczu z Legią, po interwencji Artura Jędrzejczyka. Ale ok, tak tu jest, pewnie tak będzie. 
Za to nikogo nie dziwi, jak w meczu domowym przeciwko Legii gwiżdże się trzy rzuty karne, a tak było ze Stalą Mielec za Michniewicza. I teraz proszę wszystkich, aby znaleźli analogiczną sytuację gdzieś indziej, od Rumunii począwszy, na Rwandzie skończywszy. Gdzie zespół tak wysoko notowany jak Legia ma taką sytuację. Nie ma. W Serbii takimi wielkimi firmami są Partizan i Crvena. Nawet teraz, uwaga, jak jest VAR, to potrafi zgasnąć, prąd mu wybija. Serio, tak było w jednym z niedawnych meczów Crvenej, kiedy mieli sprawdzić ewidentny rzut karny dla drużyny przeciwnej, ale nie sprawdzili. Tłumaczyli się, że nie mieli prądu. 

Zżyłeś się z Legią i to bardzo, ale nie tylko ty, byli również Ivica Vrdoljak czy Miroslav Radović. Widzisz szansę, aby inni obcokrajowcy w taki sposób związali się z klubem?

- To też zależy od klubu. Kiedyś opowiadałem o tym w Szkole Trenerów, że zagraniczni piłkarze przychodząc do Legii mają jedną wspólną cechę – otwartą głowę bez żadnych uprzedzeń. Wiedzą, że to wielki klub, szczególnie w ostatnich latach, szybko się oswajają, zaczyna im się podobać. Każdy piłkarz chce grać w miejscu, w którym czuje się jego wielkość, jest zainteresowanie, ma dobry kontrakt, warunki do pracy, ładną koszulkę na trening i na mecz. Do tego piękne wielkie miasto, ludzie na ulicach, którzy rozpoznają, a w dobrych momentach jesteś uwielbiany. To jest najważniejsze dla każdego piłkarza, dla każdego sportowca. Tylko warunek jest jeden – taki zawodnik nie może grać tu rok czy półtora. A tych zagranicznych jest łatwiej przywiązać do Legii, niż graczy z Polski. Ja się śmieję ciągle z tych wychowanych w nienawiści, którzy przychodzą. Pamiętam, jak pytałem Pazdiego, ile razy musiał śpiewać w Krakowie, ale i on w końcu nabrał sentymentu do Legii. 

Gdybyś musiał napisać list do kibiców na odchodne, to jak byś go nazwał. Veni, Vidi, prawie Vici? 

- Na pewno bym nie napisał niczego patetycznego czy hollywoodzkiego, bo to teraz modne. Ale wiecie co? Tak myślę, że jak się żegnaliśmy z drużyną, to przemawiali Mateusz Wieteska i Rafa Lopes, jeden w imieniu grupy polskiej, drugi – zagranicznej. Powiedziałem im, że bardzo mądrze, bardzo politycznie się wypowiadali, jakby brali pod uwagę, że jestem jak bumerang, który zawsze wraca. 

Wzruszyłeś się?

- Tak. Obawiałem się tego. Chociaż bardziej wzruszający był moment przed meczem z Cracovią. Przed wyjściem na boisko powiedziałem, oczywiście między innymi, tak: z wami kur...a jest tak, że mogę kolejny mecz przepi....ić, więc pożegnam się teraz, podziękuję za współpracę, bo nie wiadomo w jakim nastroju będę po meczu. Czuć było dobrą energię w szatni, bo ja wiem i wiedziałem, że drużynę w najwyższym procencie mam po swojej stronie. Na szczęście po meczu można było pożegnać się znowu, w miłej atmosferze powiedzieć kilka ciepłych słów. 

To jeszcze na chwilę cofnijmy się prawie 20 lat. Przyjechał z Belgradu taki młody człowiek, niespełna 22 lata. Zakwaterowali go w hotelu na Agrykoli, kazali przyjść na trening. On podszedł do bramy, a ona zamknięta. Pamiętasz?

- Nie powiem, że pamiętam, bo bym skłamał, ale coś mi świta, że tak było. Podjeżdżało się wtedy od strony Żylety. 

Otworzyli ci kibice, z Cyberfanów, którzy malowali oprawę. W ostatnią sobotę śmialiśmy się, że skoro cię witali, to muszą teraz pożegnać. 

- Nie pamiętam, kto wtedy otworzył, a to ostateczne pożegnanie, to jeszcze odłóżmy w czasie (śmiech). 

Co nie zmienia faktu, że zaraz minie 20 lat. 

- Połowa mojego życia, a tego świadomego – więcej. Jak o tym myślę, ile ja tu emocji przeżyłem, ile mam sentymentu. Wiadomo, że nostalgia działa na każdego z nas. Legia to połowa mojego życia, w wielu rolach. Wiem jakie to jest fajne, jakie piękne miejsce, dla mnie to ogromna wartość. 

Za jednych płacą w euro, za innych w dolarach czy złotówkach, ale tylko za jednego w historii Legia płaciła autobusami (w części rozliczenia z Vukovicia do Belgardu pojechał autokar, którego używała akademia – przyp.red). 

- Tak, tak. A przecież trafiłem jedynie na wypożyczenie. Nawet Drago Okuki nie znałem osobiście. Poznaliśmy się, namawiał. Mówił, że to taki wielki klub, że na każdym treningu jest kilkaset osób. Ubarwiał tak i bajerował, bo kilkaset osób przychodziło rzeczywiście, ale na pierwsze mecze (śmiech). Taki był moment, bo jak zaczynałem, to różowo nie było. Siedem lat bez mistrzostwa, poprzedni sezon zakończony porażkami, nowy rozpoczęty przegranymi. Robiło się gorąco. Zobaczcie, ile wtedy było szczęścia! Choć może bardziej, z dzisiejszej perspektywy, przeznaczenia. Raz, że tu trafiłem, dwa, że zostałem. A przecież Legia przyjechała do Serbii, trener i dyrektor Olędzki, oglądać Stanko Svitlicę. I to w meczu, w którym ja miałem nie grać. Zagrałem, zobaczyli, spodobałem się i zaproponowali transfer. Ale ja od początku czułem, że jadę do Warszawy tylko ze względu na trenera. I minęło trochę czasu zanim do siebie przekonałem kolegów z drużyny, bo ich miny raczej mówiły, że „nie potrzeba nam tu kolejnego Jugola”. I jeszcze „Drago”, który oczywiście ani słowem się nie zająknął, że zaraz może go nie być. Dopiero jak wygraliśmy 4:0 z Ruchem w Chorzowie, podszedł do mnie pod autokarem i powiedział: dobrze, że wygraliśmy, bo byłem już spakowany. Pomyślałem wtedy: co on do mnie mówi?! To ja tu dla niego przyjeżdżam, na rok podpisuję kontrakt, a jego może nie być! Totalnie nie wyobrażałem sobie tej sytuacji. A od tego meczu zaczęła się piękna historia, zakończona mistrzostwem Polski. I to zasłużonym. 

Polecamy

Komentarze (209)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.