News: Cezary Michalak: Mogłem wąchać kwiatki od spodu

Cezary Michalak: Mogłem wąchać kwiatki od spodu

Piotr Kamieniecki

Źródło: Legia.Net

29.05.2014 23:00

(akt. 08.12.2018 16:01)

Cezary Michalak wrócił do gry po dziewięciu miesiącach leczenia kontuzji. W międzyczasie przytrafiła się zakrzepica, po której jak sam przyznaje obrońca, "mógł wąchać kwiatki od spodu". Powrót na boisko nastąpił w spotkaniu z Pilicą Białobrzegi. Występ był króciutki, ale wzruszający. 22-latkowi uśmiech rzadko schodzi z twarzy, podobnie było przez cały czas rozmowy. "Rambo", "Kozak" - takie ksywki pojawiły się w odniesieniu do jego osoby. Zapraszamy do lektury wywiadu, w którym rozmawiamy też o domniemanym chodzeniu w koszulce Legii po Poznaniu czy szacunku do klubu, w którym występuje piłkarz.

Dużo można powiedzieć o twoim charakterze. Michał Żewłakow nazwał cię kiedyś "kozakiem".


-
Tak?


Nie pamiętasz? To było wtedy, gdy byłeś na zgrupowaniu z pierwszą drużyną.


- Na pewno dostałem jakąś filmową ksywkę… Tylko co to było? A, już wiem! Michał nazwał mnie „Rambo”, ale kozaka nie pamiętam.


Była taka sytuacja, że słuchał muzyki…


-
... faktycznie, było coś takiego. Trochę zostałem jednak podpuszczony przez „Wawrzyna” żeby wejść do pokoju i powiedzieć „Żewłakowi”, że tej jego muzyki nie da się słuchać. Wyszło tak, że to zrobiłem. Michał jest osobą, która potrafi się odnaleźć w każdym otoczeniu – zarówno wśród małolatów, jak i w obecności prezesów, wśród których trzeba zachować odpowiedni styl bycia. Wtedy miałem wrażenie, że nie do końca wie co ma powiedzieć, ale od razu pojawiły się uśmiechy - wiadomo, że to było na żarty. Wspomniał też o tym "kozaku". Wyszła z tego taka anegdotka.


Twoja pewnego rodzaju spontaniczność i częsty dobry nastrój zjednują ci wielu znajomych? Trudno znaleźć osobę przy Łazienkowskiej, która by cię nie lubiła.


-
Dużo osób nie powie też prosto w oczy, że cię nie lubi. Trener Wójcik nauczył mnie, że nie trzeba się jakoś strasznie uwielbiać, ale zawsze trzeba się wzajemnie szanować. Staram się być pogodnym człowiekiem, ale momentami też się denerwuje i czasami za szybko reaguję jakąś złością. Z życia trzeba czerpać jak najwięcej przyjemnych rzeczy, więc najlepiej jak najwięcej się uśmiechać. Wiadomo, że tych gorszych chwil też się nie ominie, ale nie po co być przygnębionym przez całe życie.


Takim mocno przygnębiającym momentem była zapewne kontuzja
.


- Przyjąłem ten uraz na klatę. Nie zdawałem sobie sprawy, że kontuzja będzie tak poważna. Wychodziłem z założenia, że więzadła krzyżowe się zrywa, ale to nie jest żaden koniec, a po pięciu miesiącach wraca się do gry. Niestety, potem do wszystkiego doszła zakrzepica. Wtedy dotarło do mnie, że sprawa jest poważna. To już nie była sytuacja, która sprawiała, że można przestać grać w piłkę. Przy złym zbiegu okoliczności mogłem nawet wąchać kwiatki od dołu… Nie powiem, że byłem radosny, bo było na odwrót. Do klubu przyjeżdżałem przygnębiony i denerwujące były chwile gdy wszyscy podchodzili i pytali się jak moje zdrowie. Wiem, że każda taka osoba chciała dobrze... Odpowiadałem, ale wiele emocji we mnie siedziało. Najbardziej denerwowało mnie, że nie mogłem pokazać swoich umiejętności.


- W Legii chodzi o piłkę nożną. Za to się ocenia zawodnika. Wiadomo, że liczy się też jakim jesteś człowiekiem, ale jednak najważniejsze są umiejętności. W tej chwili wspominam to jako pewnego rodzaju przeprawę. Nie ma rzeczy, których nie można pokonać.


Zakrzepica była kryzysowym momentem w trakcie procesu twojego dochodzenia do zdrowia?


- Na początku brałem zastrzyki przeciwzakrzepowe. Potem zacząłem odczuwać bóle w nodze, które w pewnym momencie byłe na tyle mocne, że tydzień przeleżałem w łóżku i używałem tylko maści. Nagle przestało dokuczać i uznałem, że widocznie tak musiało być. Nie skończyłem jednak medycyny i za bardzo się na tym nie znam. Martwiło nas, że łydka nie zmniejsza objętości, więc doktor zlecił USG naczyniowe metodą Dopplera. Po kontrolnym badaniu okazało się, że pojawiła się zakrzepica.


- Ta choroba wstrzymała wszystko. Przy zakrzepicy nawet w ping-ponga nie można grać… Aktywność nie jest wskazana, zakrzepy mogą się odczepić, przenieść się w kierunku serca i... – wtedy koniec, nikt nic na to nie poradzi. Wszystko było dosyć poważne, robiliśmy jednak regularne badania i z miesiąca na miesiąc była poprawa. Ale nie na tyle duża, bym mógł zostać dopuszczony do treningów. Od sierpnia do grudnia nie mogłem ćwiczyć. Dopiero po świętach ruszyłem z rehabilitacją.


Co robiłeś w czasie, gdy leczyłeś zakrzepicę?


-
Brałem zastrzyki i chodziłem do mojego ulubieńca „masera” - Marcina Batora na rozmasowywanie blizny, która nie zlała się ze skórą. Zabieg trwał około 30-40 minut. Dłużej zajmował mi przyjazd na Łazienkowską. Nie wiem czym była spowodowana ta zakrzepica, nikogo nie obwiniam. Jestem bogatszy o doświadczenia, ale sądzę, że każdy lekarz chciałby mi tego oszczędzić.


Od grudnia, gdy mogłeś wrócić do normalnej rehabilitacji, wszystko ruszyło z kopyta?


- Dokładnie. Rehabilitowałem się razem z Kamilem Anczewskim, który miał kłopoty z mięśniem dwugłowym. Przyznam, że wymiotowaliśmy już skłonami, przysiadami i podobnymi ćwiczeniami, które polegały na wzmacnianiu mięśni. Do tego dochodziło jeszcze bieganie po schodach, za moment zbieganie. Wyglądało to śmiesznie, ale było potrzebne.


Pierwszy trening z drużyną po rehabilitacji był mega radosnym momentem?


- Cieszyły mnie nawet takie chwilowe epizody, przerywające te indywidualne ćwiczenia. Fajnie było pograć w dziadka czy nawet dośrodkowywać w trakcie rywalizacji w wykańczaniu jak największej ilości z dośrodkowań. Był też taki trening - za karę przez 45 minut musieliśmy całą drużyną biegać, bo coś tam przeskrobaliśmy. Zespół to zespół, trzeba wspólnie odcierpieć grzeszki. Wreszcie po powrocie ze zgrupowania w Arłamowie doszło do pomiaru mięśni, który był zadowalający i dostałem wtedy zgodę na powrót do normalnych ćwiczeń ze wszystkimi.


Łezka się zakręciła gdy wróciłeś na boisko po kontuzji? Wszedłeś na końcówkę meczu z Pilicą Białobrzegi.


- W 90. minucie, przed wejściem na boisko czułem stresik. Gdy już wbiegłem na murawę, to nerwy zniknęły. Wróciłem po dziewięciu miesiącach, kopnąłem dwa razy piłkę, a potem kilka osób się śmiało, że trwało obstawianie czy dostanę żółtą kartkę (śmiech) – z tego zostałem zapamiętany. Później było ciężej przebić się do składu, po rozmowie z trenerem wiedziałem na czym stoję, ale po tym ponownym debiucie pozostawało pracować, pracować i pracować. W zdobyciu miejsca w składzie pomógł pech Alana Fialho, którego Komisja Ligi zdyskwalifikowała na pięć meczów. Jacek Magiera od tamtej pory postawił na mnie i gram.


Na początku zdarzało się odstawić nogę?


- Nie, nie miałem z tym kłopotu i nie zastanawiałem się czy mięsień może się znowu zerwać. Brakowało mi jedynie czucia piłki, ale to jak z jazdą na rowerze – niby się tego nie zapomina, ale szczegóły robią różnice. Początkowo trudno było dobrać odpowiednią siłę robiąc przerzut na drugą stronę boiska, ale zdecydowanie czułem się już lepiej. Gdy złapałem rytm meczowy, od razu było łatwiej. Nie pamiętam już siebie w szczytowej formie. Obecnie to nie jest jeszcze to. Moim celem jest prezentować się jeszcze lepiej, niż w przeszłości.


Przed kontuzją nie trudno było usłyszeć opinię, że Michalak to drewniany obrońca. Jak podchodziłeś do takich słów?


- Nie mam walorów technicznych. Nie przyjmę piłka na boisku tak, by zaraz potem zrobić pięć razy „dookoła świata”. Myślę, że najważniejsze w piłce jest zaangażowanie, chęć, walka i miłość do futbolu. Tym wiele nadrabiałem, choć wiem, że technika pomaga. Wiem, że wirtuozem nie jestem, ale nadrabiam to sercem do gry i postanowieniem mocnej pracy nad sobą.


- Gram w Legii od 13 lat. Naprawdę, było tu wielu gości, do których mówiłem, że z taką techniką powinni być już w La Liga czy Premier League. Wielu z nich faktycznie ma coś wspólnego z Anglią  - robią na przykład na magazynach w Tesco. Inni z kolei rozwożą pizzę. Talent nie gwarantuje przyszłości w piłce. Wiadomo, że ofensywni gracze są bardziej doceniani, tworzą piękno futbolu. Obrońcy tylko zatrzymają jakiś atak, zagrają głową lub wybiją futbolówkę z linii bramkowej. Przyjmuję na siebie, że technikiem nie jestem, ale ktoś musi się zajmować defensywą.


- Może kiedyś bolały mnie takie stwierdzenia - o tym drewnianym obrońcy. Mam jednak inne atuty, którymi nadrabiam braki. Na pewno pogodziłem się już, że arcykapłanem techniki to już nigdy nie będę.


Po którymś z meczów rozmawialiśmy o obronie w Legii i doszliśmy do wniosku, że świetnie wyglądała para stoperów: Mateusz Cichocki wyprowadzający piłkę i grający tak elegancko oraz ty w roli jego bulteriera i bodyguarda.


- Z „Cichym” faktycznie grało nam się całkiem nieźle. Mateusz jest lepiej wyszkolonym zawodnikiem pod względem technicznym ode mnie. W tym co powiedziałeś, może coś być. Wtedy ja wsadzałem głowę w miejsce, gdzie inni nie wtykali buta.


Jesteś lepszym piłkarzem czy może jednak motywatorem?


-
Trudne pytanie. Czuję się dobrze, gdy drużyna notuje odpowiednie wyniki. Sztuką jest podnieść zespół na duchu w trudnych momentach. Lubię wydrzeć się na boisku i starać się nakręcać resztę. Ekipa musi być totalnym kolektywem – od bramkarza, po ostatniego napastnika. Gdy jeden odpuści, reszta będzie miała problem i pójdzie za nim na dno. Na placu gry muszą żyć wszyscy. Myślę, że krzyki na murawie są moją mocną stroną.


Czasami wydawało się, że w zespole jest trochę za cicho w trakcie meczów…


- No jest. Przed meczem mówimy sobie, że mamy się do siebie odzywać na boisku. W szatni jest głośno, a wychodzimy na boisko i to jednak gdzieś ulatuje. Nie wiem czym to jest spowodowane. Fajnie, że w drużynie jest Wojciech Kochański, który ma w sobie to coś. Wcześniej nie miałem z nim przyjemności grać, między nami są cztery lata różnicy, ale potrafi krzyknąć i podnieść poziom emocji. Z pozostałymi jest tak, że wydrą się, a potem zanikają na pięć minut. „Kochan” jedzie przez cały mecz, nakręca innych i gdy on jest na boisku, to jest z tym lepiej.


W zespole jesteś jednym z dwóch wychowanków. Obecnie w rezerwach poza tobą, jest tylko Rafał Parobczyk i Norbert Misiak.


- Zostało nas dwóch, ale mówiłem ci już przy okazji tej techniki – było tu wielu, ale do końca pozostało raptem kilku. W piłkę trzeba się w pełni zaangażować, bo talent nie sprawi, że będzie się miało to, czego się tylko chce. Legia jest marzeniem każdego warszawiaka oraz najlepszym klubem w Polsce. Każdy chciałbym tutaj zagrać. No chyba, że mowa o Małeckim, który jest antylegijny i wolałby cokolwiek innego robić, byle nie zagrać z „eLką” na piersi...


- Nie zapominajmy o takich ludziach jak Kuba Szumski czy wypożyczeni Maciek Prusinowski i Patryk Sokołowski. O wielu graczach mówi się, że są wychowankami, ale według mnie często są to tacy pół wychowankowie, bo nie przeszli całego cyklu szkolenia w danym klubie. Nikt nie pamięta początków, za to bardzo chce podkreślać fajną końcówkę. Jeżeli grasz w Legii czy nawet innym klubie, to musisz dawać z siebie maksimum. Będąc graczem stołecznej ekipy, możesz być za Wisłą czy Lechem, ale jeśli oddajesz wszystko, żeby prezentować się jak najlepiej w twoim obecnym zespole, to preferencje kibicowskie należy uszanować. Grałem w Warcie i nie było tajemnicą, że jestem legionistą. Wychodząc na boisko w zielonej koszulce nie odstawiałem jednak nogi i z szacunku zostawiałem na placu gry wszystkie siły.


Wspomniałeś o Warcie to muszę zapytać o pewną anegdotę. Na ile prawdziwe jest to, że po rynku w Poznaniu chodziłeś w koszulce Legii?


- Plotka. Nie było czegoś takiego. Po prostu bym nie wyszedł. Trzeba mieć albo wielkie jaja, albo być idiotą. Na świecie nie brakuje poj...ch ludzi. Wyjdziesz w koszulce i stracisz zęby, bo akurat kibicujesz temu klubowi. Preferencje kibicowskie nie oznaczają, że ktoś jest gorszy, a ktoś lepszy. Trzeba się szanować.


Żałowałeś wypożyczenia do Warty?


- Nie mogę żałować. Jakbym wiedział, że doznam kontuzji podczas wypożyczenia do Warty, to nie zdecydowałbym się na to. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości. Wszystko się może zdarzyć. Równie dobrze pożegnamy się, wejdę do metra, a tam ktoś bombę wysadzi i już nikogo nie zobaczę. Człowiek jest mądry po fakcie. Dostałem konkretną lekcję cierpliwości od życia i nie mogę mieć do nikogo pretensji. O wszystkim decydował Pan na górze, a Poznań jest obecnie wspomnieniem. Liczy się teraźniejszość i przyszłość.


A 13 lat w barwach Legii to dla ciebie powód do dumy?


- Kiedy zaczynałem karierę - przepraszam, przygodę z piłkę nożną, to nie odróżniałem mistrzostw Świata od mistrzostw Europy. Miałem siedem lat i trudno było czegoś ode mnie wymagać. Kolega polecił mi sprawdzenie się w Legii i chyba dopiero w gimnazjum zrozumiałem w jakim klubie trenuję i czego się tutaj oczekuję. Wtedy też były pierwsze spinki na kadrach wojewódzkich, głównie z chłopakami z Łodzi. 


- W pewnym momencie zrozumiałem, że jestem legionistą i warszawiakiem, a moim marzeniem są występy przy Łazienkowskiej. Zawsze będę powtarzał za jakim klubem jestem i nie ważne jest to, gdzie będę grał. Piłka jest taka, że dziś jesteś w Warszawie, a jutro na wschodzie. Trzeba umieć się przeprogramować. Futbol poza pasją, jest też pracą i nawet kibicując Legii, a występując w Wiśle trzeba dawać z siebie sto proent.


Jak widzisz przyszłość związaną z Legią?


- Kontrakt mam do czerwca 2015 roku, ale przyszłością jest dla mnie najbliższy mecz. Nie chcę się zastanawiać co będzie, czy awansujemy do drugiej ligi. Nad innym klubem nie myślę. Jeśli kontuzje nie będą mi doskwierać, to znajdę inny klub, bo umiejętności mam, a i charakteru nikt mi nie odmówi. Wiadomo, że na Legii świat się nie kończy. Jestem młody i całe życie przede mną, ale obecnie koncentruję się na rezerwach.


- Zawsze będę dążył do debiutu w Legii, bo to moje marzenie. Nawet jakby miało się to stać w wieku 39 albo 55 lat, to i tak byłoby warto. Jeżeli wcześniej będę musiał grać w Piaście, Widzewie czy Konopiance, to przejdę taką drogę. Celem numer jeden jest stołeczna ekipa.


Dojrzałeś.


-
Kontuzja na pewno wiele mnie nauczyła. Przede wszystkim poznałem tajniki cierpliwości. Byłem porywczy - nie ma co tego ukrywać. Ale złym człowiekiem mnie nikt nie może nazwać. Zdarzało się, że było mnie wszędzie pełno, ale jeśli robiłem jakieś żarty, to po to, żeby było śmiesznie. Może czasami wychodziła z tego krzywda dla kogoś innego, ale nie da się czegoś cofnąć. Dziś żartue się z ciebie, a jutro z kogoś innego.


- Trzeba było się wyszaleć za młodu. Nigdy nie przekraczałem jednak prawa. To były głównie osiedlowe żarty – chowało się komuś kwiatka w szkole do plecaka i w domu tamta osoba odkrywała roślinkę albo rzuciło się komuś jajkiem do domu... ale tak to jest, że robi się głupoty, z których teraz można się śmiać lub starać je zapomnieć.


Sprawiasz wrażenie dobrego duszka tej szatni.


-
Na pewno dużo się pozmieniało. Teraz nie mam takiego kontaktu z chłopakami, bo z mojego rocznika nikogo już nie ma, a przyszli młodsi. Zostałem dziadkiem, wyjadaczem wręcz. Staramy się trzymać razem i jest miło. Żarty zarzuca czasem Kuba Arak. Równych i równiejszych nie ma. Ekipa jest w porządku. Mamy cel drużynowy, a każdy ma też swój indywidualny. Klimacik jest fajny, nie można nikomu nic zarzucić.


Chodziłeś na „Żyletę”? W Arłamowie wcieliłeś się w role gniazdowego i wodzireja dla pozostałych.


- W życiu nie byłem na „Żylecie”. Wtedy faktycznie wyszło tak, że dowodziłem dopingiem dla trenerów. Gdzie nie siedzę, to jednak szalikiem zawsze pomacham i pośpiewam. Fajnie się czuję mogąc wspierać klub. Myślę, że kiedyś na tej słynnej trybunie się znajdę. Wszystko przede mną.


Mistrzostwo pierwszej drużyny jakoś przeżyłeś mocniej?


- Szczerze mówiąc od początku sezonu było widać, że Legia zdominuje ligę. Cieszę się z mistrzostwa, choć na fecie nie byłem. Mieliśmy potem wolne, ale spokojnie i bez szaleństw spędziłem czas z dziewczyną, a bilet oddałem znajomej - w kasie nie zdołała już kupić. Teraz trzymam kciuki żeby w europejskich pucharach poszło dobrze. Jako kibic i kolega będę gorąco wierzył w Ligę Mistrzów, w której chętnie bym pomógł, ale na razie są od tego inni (śmiech).


Żebyście wy wygrali swoją ligę, potrzebny będzie cud...


Ale pierwszego miejsca w tabeli jeszcze nikt sobie nie zapewnił. Wiadomo, że po meczu z Bronią Radom szanse zmalały, ale powalczymy, choć w środę miało być inaczej. 


Do awansu do baraży potrzebowalibyście dwóch potknięć Ursusa i jednego Broni.


- Wiem, ale wszystko jest możliwe. 


Niepoprawny optymista z ciebie.


Trzeba tak do tego podchodzić (uśmiech). W futbolu wszystko może się zdarzyć. To banał, ale tak jest.

Polecamy

Komentarze (4)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.