Damian Warchoł: Zrezygnowałem z kilku pensji, aby trafić do Legii

Redaktor Maciej Ziółkowski

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

22.03.2020 13:00

(akt. 22.03.2020 13:39)

W rundzie jesiennej, w barwach Pelikana Łowicz, zdobył 17 bramek w 16 spotkaniach. Zimą trafił na Łazienkowską, strzelił gola w debiucie w Legii II. - Przyszedłem tutaj wiele ryzykując. Wszystko zależy jednak ode mnie, zwłaszcza pod względem piłkarskim. Jeśli będę w dobrej formie, trenerzy będą na mnie stawiać. Mam nadzieję, że po dobrych meczach w "dwójce", otrzymam szansę potrenowania z "jedynką", a w dalszej perspektywie może i nawet uda się zadebiutować w pierwszym zespole. Przyjechałem do Warszawy z takim celem oraz marzeniem i jestem w stanie tego dokonać. Wierzę, że zdrowie dopisze. Mam to "coś", żeby pokazać się w ekstraklasie – opowiada Damian Warchoł, nowy piłkarz rezerw stołecznego klubu.

Za tobą najlepsza runda w dotychczasowej karierze? 17 goli w 16 meczach może robić wrażenie.  

- To prawda. Wpływ na odbiór mojej postawy miały statystyki. Zdobyłem więcej bramek niż rozegrałem spotkań. Rzadko zdarza się taka sytuacja, bez względu na klasę rozgrywkową. Jestem bardzo zadowolony z ostatnich występów, optymalnie czuję się na boisku. Zdrowie dopisuje, co jest chyba najważniejszą informacją. Dwa lata temu zmagałem się bowiem z poważniejszą kontuzją. Nie trenowałem, nie wiedziałem, co będzie… Od czasu gdy wróciłem na boisko, jestem w coraz lepszej formie, nic mi też na szczęście nie dokucza. Moim zdaniem to nagroda za dążenie do celu. Wyleczyłem się, ciężko pracowałem i teraz są tego efekty w postaci solidnych wyników indywidualnych i drużynowych. Wierzę jednak, że najlepsza runda dopiero przede mną.

Gdyby nie twoje gole, Pelikan byłby w tabeli znacznie niżej? Obecnie jest szósty i ma raptem pięć punktów straty do lidera.

- Na koniec przygody z Pelikanem śmiałem się z resztą drużyny, podsumowaliśmy że 50 procent bramek dla zespołu w rundzie jesiennej, była mojego autorstwa. Gdyby nie te trafienia, trudno byłoby wywalczyć taką liczbę punktów. Odnosiliśmy wysokie zwycięstwa, ale zdarzały się spotkania, w których wygrywaliśmy jedną bramką. Strzeliłem sporo decydujących goli, przez co pozycja w tabeli napawała optymizmem. Żałujemy zwłaszcza dwóch meczów: ze Zniczem Białą Piską oraz Olimpią Zambrów. Wówczas brakowało nieco szczęścia, ponieważ w obu rywalizacjach mogliśmy zgarnąć po trzy punkty. Obstawiam, iż w takim układzie skończylibyśmy jesień na podium. Błędy się jednak przytrafiają, nie zawsze wszystko przebiega idealnie. Za Pelikanem udana runda.

Trudno się odchodziło z Łowicza?

- Tak. Zawsze będę pozytywnie wypowiadał się o kolegach z szatni, stworzyliśmy świetną atmosferę. Bardzo dobrze czułem się w Łowiczu. Nie gościłem tam długo, bo raptem pół roku. Z racji na wyniki, treningi oraz zespół, pożegnanie nie było łatwe. Liczę na to, że odejście z Pelikana było jednak rozsądną decyzją i najlepszą w kontekście dalszej przygody z futbolem.

Opowiedz o przenosinach do rezerw Legii.

- Pierwsze sygnały ze strony stołecznego klubu pojawiły się na początku stycznia. Nie były to konkrety tylko wstępne zapytania. Zimowy okres przygotowawczy, z mojej perspektywy, przebiegał pod znakiem testów. Przez prawie trzy tygodnie przebywałem na treningach w Radomiaku Radom. Ćwiczyłem z pierwszoligowcem praktycznie od początku przygotowań. W szeregach tej drużyny nie było kogoś z przypadku. Wyrównana kadra, na każdej pozycji rywalizowało praktycznie po dwóch piłkarzy… Zupełnie inny obraz niż w trzeciej lidze. Poziom sportowy okazał się oczywiście dużo wyższy. Z drugiej strony nie uważałem, żebym odstawał piłkarsko. Być może dostrzegalna była różnica związana z przygotowaniem. Natrafiłem na okres, gdzie zajęcia odbywały się dwa razy dziennie, co dało się trochę we znaki. W Łowiczu nie było to możliwe, ponieważ wielu zawodników pracuje, ma inne obowiązki poza futbolem. Reasumując – nie czułem się lepszy, ale na pewno nie gorszy od innych.

Do Radomiaka jednak nie trafiłeś.

- Trener Dariusz Banasik zakomunikował, że z przyczyn pozasportowych nie widzi mnie w drużynie. Taką wiadomość otrzymałem pod koniec lutego. Wówczas Legia złożyła poważną propozycję. Szybko się dogadałem, chwile trwały jeszcze rozmowy między klubami. W dużym skrócie: w styczniu obowiązywała opłata ryczałtowa zależna od klasy rozgrywkowej, w której występuje nowy klub. W lutym Pelikan mógł już rządzić moimi ewentualnymi przenosinami. Pod koniec okienka udało się sfinalizować transfer. Historia zakończyła się szczęśliwym zakończeniem.

Pojawiło się zwątpienie?

- Pod koniec lutego. Myślałem wówczas, że nie będę w stanie opuścić Pelikana. Decyzje podejmowali prezes z zarządem. Jedni się zgadzali, drudzy byli przeciwni. Byłem podstawowym zawodnikiem, a miałem opuścić Pelikana pod koniec okienka transferowego. Działaczom trudno byłoby znaleźć zastępstwo, przez co problemy się piętrzyły. Były wtedy chwile zwątpienia, że może się nie udać. Pomogłem klubowi podjąć decyzję. Zrezygnowałem z kilku pensji, aby trafić do Legii. Również dzięki temu wylądowałem przy Łazienkowskiej.

Kto z Legii jako pierwszy się z tobą kontaktował?

- Dyrektor akademii, Jacek Zieliński.  Wówczas dowiedziałem się o pomyśle sprowadzenia mnie do Warszawy. W momencie, gdy ustaliłem indywidualne warunki kontraktu, odbyłem dłuższe dyskusje z trenerem Piotrem Kobiereckim. Od razu wyczułem zaangażowanie ze strony szkoleniowca. Z tego co słyszałem, wcześniej konsultował się z poprzednimi trenerami, którzy miło wypowiadali się na mój temat. Było widać, że trener wykazywał zainteresowanie, przedstawił koncepcję na mnie. Spotkanie nie odbyło się na zasadzie: "odbębnić i tyle". Będę chciał pomóc zrealizować cele wytyczone przez rezerwy jak i trenera, który na mnie liczy.

Zmieniłeś klub, ale pozostałeś na tym samym poziomie rozgrywkowym. Spodziewałeś się, że ktoś z wyższej ligi się po ciebie zgłosi?

- Tak jak wcześniej wspomniałem: Radomiak mnie testował, ale nie doszło do konkretów. Swoją drogą, nie wiem czy pobyt w Radomiu wyszedł mi na dobre czy na złe. Oczywiście, trenowałem z pierwszoligowcem, lecz skończyło się tak, jak się skończyło. Liczyłem na to, że prędzej czy później pojawią się oferty. Z innego źródła słyszałem jednak, że może być trudno o zmianę w klubu w tym okresie. Zespoły częściej szukają nowych piłkarzy w letnim okresie transferowym, a w zimie nie chcą zbytnio kombinować. Mimo udanej jesieni, nie miałem żadnych propozycji z wyższych lig.

Jak oceniasz pierwsze tygodnie w Legii?

- Parę dni przed podpisaniem kontraktu, przyjechałem do Warszawy na testy. Równolegle przechodziłem je z Bartoszem Sliszem, nowym zawodnikiem Legii. Mieliśmy zatem czas, żeby się poznać. Badania przeprowadzone przez klub zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Nigdy nie spotkałem się z czymś takim: nawet, gdy byłem sprawdzany przez Radomiaka. Przyjechałem do stolicy i czułem jakbym przechodził do pierwszego zespołu, a nie do rezerw. Wszystko wyglądało na poziomie ekstraklasowym.

Damian Warchoł

Jak przebiegła aklimatyzacja?

- Wejście do drużyny okazało się płynne. Nie jestem już młodym zawodnikiem tylko trochę starszym (24-letnim – red.). Przez lata gry nabrałem trochę doświadczenia, przez co nie miałem większych problemów z aklimatyzacją. Cenię podejście pozostałych piłkarzy oraz sztabu, który zadbał o to, abym dobrze się wprowadził do nowego otoczenia. Imponuje mi przygotowanie prezentowane przez każdego trenera: począwszy od trenera bramkarzy, po sztab medyczny aż do pierwszego szkoleniowca. Sporo rozmawiałem z trenerem Kobiereckim. Ustaliliśmy pewne rzeczy, które mają odzwierciedlenie w rzeczywistości. Z początku zastanawiałem się, jak to będzie. Dość szybko uświadomiłem sobie, że znajduję się w dobrym miejscu i profesjonalnym klubie.

W kadrze rezerw jest wielu młodzieżowców plus kilku nieco bardziej doświadczonych graczy. To chyba ciekawe połączenie? Zwłaszcza, że pozycja w tabeli jest komfortowa.

- Faktycznie. Oprócz mnie, Radosława Pruchnika, Kamila Kurowskiego oraz obcokrajowców, resztę drużyny stanowią gracze z akademii. Cieszy fakt, że solidnie wznowiliśmy ligę (wygrana 2:0 z Bronią Radom – red.) pokazując dobrą piłkę. Trzeba jednak gonić młodszych i czuć presję z ich strony. To utalentowani piłkarze, więc starszyzna musi się pilnować i jak najlepiej grać. Chodzi o to, żeby młodzież nie myślała, że już jest najlepsza.

Z kim złapałeś najlepszy kontakt? Z Kamilem Kurowskim, z którym w przeszłości grałeś w Olimpii Grudziądz?

- Przed transferem dowiedziałem się od trenera Kobiereckiego, że Kamil Kurowski też ma dołączyć do Legii. Obecnie się z nim trzymam. W styczniu, będąc na testach w Radomiaku, poznałem się jeszcze z bramkarzem, Mateuszem Kochalskim, który był do niedawna wypożyczony do zespołu z Radomia. Złapałem wspólny język z Radosławem Pruchnikiem, z którym w przeszłości spotkałem się w Górniku Łęczna. Trenowałem tam wtedy tymczasowo. Dzięki temu mogłem teraz swobodniej wkroczyć do szatni i nawiązać z nimi lepsze relacje. Reszty graczy kompletnie nie znałem, jedynie z boisk trzecioligowych, bo jeszcze nie tak dawno rywalizowaliśmy ze sobą.

Rozpoczęliście drugą część sezonu od zwycięstwa i przybliżenia się do lidera. Za tobą udany debiut, w którym strzeliłeś gola. Awans do II ligi jest realny, ale pandemia wirusa znacząco stanęła na przeszkodzie.   

- Byłem zadowolony ze spotkania z Bronią Radom. Dobrze wypadłem pod względem motorycznym, co przełożyło się na grę. Pracowałem w defensywie, zdobyłem bramkę. Zależało mi na utrzymaniu przy piłce, żeby reszta piłkarzy mogła złapać oddech. Pojawiło się kilka trudnych chwil w meczu, więc pragnąłem wybijać przeciwnika z rytmu. Zaczynałem powoli chłonąć schematy drużyny oraz poznawać sposób funkcjonowania. Niestety, będę musiał uczyć się tego od nowa z racji na aktualne wydarzenia na świecie.

Jak skomentujesz decyzję o zawieszeniu ligi?

-  Cóż… Siła wyższa, na którą nie mamy wpływu. Decyzja o wstrzymaniu rozgrywek jest słuszna. Strach pomyśleć co by się stało, gdyby – odpukać - jeden z zawodników został zarażony koronawirusem. Niewykluczone, że sezon zostałby zakończony. Obecna sytuacja pewnie zbyt szybko nie minie. Trudno powiedzieć, jak to wszystko się potoczy.

Utrzymujecie stały kontakt z trenerami?

- Mamy zameldować się w klubie 23 marca. Takie ustalenie pojawiło się jeszcze przed zawieszeniem treningów, a później zostało potwierdzone na specjalnej grupie na WhatsApp. Kolejne zajęcia dalej będą zindywidualizowane. Zważywszy na to, że przerwa od gry się wydłużyła, sztab szkoleniowy zaplanował badania wydolnościowe pod kątem zakwaszenia. Chodzi o to, aby sprawdzić czy ćwiczenia domowe podtrzymują pewne wskaźniki. Być może obciążenia treningowe zostaną wkrótce zwiększone.

Spodziewasz się, że dokończycie sezon?

- Mam nadzieję, że wirus zostanie powstrzymany, a rozgrywki – wznowione. Kiedy? Czas pokaże. Mamy w tym sezonie przecież sporo do ugrania indywidualnie i drużynowo. Do końca zostało wiele meczów, możemy powalczyć o awans do II ligi. Spodziewam się, że po powrocie zmagań zmierzymy się z maratonem. Można przypuszczać, że mecze będą rozgrywane co trzy dni w cyklu środa-sobota. Nie widzę innego scenariusza. Nie wyobrażam sobie, że spotkania będą się odbywały raz na tydzień. W takim wypadku sezon skończylibyśmy bardzo późno. Trzeba się szykować na spore obciążenia, jeżeli rozgrywki zostaną reaktywowane.

Przestrzegasz zaleceń w związku z pandemią koronawirusa?

- Jak najbardziej. Wychodzenie z domu ogranicza się do odwiedzenia sklepu w celu kupna niezbędnych produktów. Poza tym bardzo dbam o higienę. Zwróciłem na to jeszcze większą uwagę po szkoleniu przeprowadzonym przez naszego klubowego lekarza, Mateusza Dawidziuka. Doktor zakomunikował jak mamy się zachowywać w obecnej sytuacji. Po powrocie do mieszkania obowiązkowo myję dłonie. Nawet gdy przebywam w domu, staram się co jakiś czas przemywać ręce. Każdy się boi i minimalizuje ryzyko, aby nie zostać zakażonym. Staram się za wszelką cenę podtrzymywać formę sportową w zaciszu domowym. Codziennie trenuję według rozpiski przygotowanej przez trenerów. Wykonuję też dodatkowe ćwiczenia. Zdrowo się odżywiam i czekam na powrót do zajęć z drużyną. Chcę funkcjonować tak, jak do tej pory.

Wróćmy do korzeni. Kto zaszczepił w tobie miłość do piłki?

- Tata, który w przeszłości rywalizował na poziomie aktualnej II ligi. Można powiedzieć, że pasja do futbolu przeszła z pokolenie na pokolenie. Od najmłodszych lat jeździłem na jego mecze, zabierał mnie także na swoje treningi. Mimo przejścia do KKS Koluszki, którego jestem wychowankiem, również pojawiałem się na zajęciach taty. Wówczas miałem po dwa treningi w tygodniu, więc każde dodatkowe ćwiczenia z nim okazywały się na wagę złota. KKS Koluszki aktualnie walczy w A-klasie. W tej drużynie nie widziałem większej przyszłości. W wieku 9-10 lat zdecydowałem się przejść do Pogoni Rogów. Nie był to krok w przód, lecz brat taty prowadził tam grupę juniorów. Dzięki temu miałem możliwość grania z chłopakami o kilka lat starszymi, co wyszło mi na dobre. Pomagała obecność wujka, z którym wspólnie jeździliśmy na treningi.

Potem zostałeś zawodnikiem Widoku Skierniewice.

- Wówczas zaczęło się poważniejsze granie w lidze wojewódzkiej. Mogliśmy rywalizować z Widzewem czy ŁKS-em. Przyjemnie wspominam pobyt w Widoku. Miałem wspaniałego trenera, Jacka Budka, z którym do dziś utrzymuję kontakt i zawsze przypisuję go jako pierwszego poważnego szkoleniowca. Wychował mnie i nauczył grać. Dzięki niemu udało mi się później przebić do GKS-u Bełchatów z racji tego, że porządnie prezentowałem się na tle ligi. Trener Budek znał się z Tomaszem Zadwornym, który prowadził juniorów. Z początku przechodziłem testy, które miały miejsce zimą. Widok nie robił problemów i wyraził zgodę na to, żeby GKS mnie sprawdził.

I zostałeś w Bełchatowie.

- I zderzyłem się z profesjonalizmem, doznałem szoku. Trenowałem codziennie, łączyłem sport z nauką w liceum w Bełchatowie. W tamtym okresie organizm nie był przyzwyczajony do systematycznej pracę i średnio znosił wszelkie obciążenia. Pojawiły się pierwsze zajęcia na siłowni, czego nie doświadczyłem w poprzednich klubach. Zupełnie inny świat. Jeżeli chodzi o aspekt piłkarski, z rocznikiem ’95 wygraliśmy ligę wojewódzką. Uczestniczyliśmy w mistrzostwach Polski, gdzie odpadliśmy w ćwierćfinale. Wyróżniałem się w drużynie, strzelałem sporo goli, popisywałem się hat-trickami. Z racji na dobrą dyspozycję w juniorach, przyszła szansa na pokazanie się w Młodej Ekstraklasie. Grałem tam malutko, lecz cieszyłem się z okazji, którą dostałem. Oprócz mnie, taką nagrodę otrzymał jeszcze Damian Szymański, który obecnie występuje w AEK-u Ateny. Razem mogliśmy zasmakować gry na szczeblu seniorskim.

W drugim sezonie w GKS-ie postanowiłeś zmienić barwy klubowe.

- Podjąłem decyzję z rodzicami. Rozgrywałem niezłe spotkania, lecz liczyłem na przebicie się do pierwszego zespołu. Wówczas bełchatowianie mierzyli się w najwyższej klasie rozgrywkowej w kraju. Było mi trochę przykro, bo nie miałem możliwości trenowania z „jedynką”. Nie mogłem jednocześnie zweryfikować czy nadaję się do gry na lepszym poziomie. Dokończyłem semestr w szkole średniej i przeniosłem się do Widzewa.

Wróciłeś do rodzinnych stron.

- Zamieszkałem u rodziców i dojeżdżałem na treningi oraz do liceum. To czego nie zrealizowałem w Bełchatowie, osiągnąłem w Łodzi. Najpierw występowałem w Młodej Ekstraklasie. Po jej likwidacji wprowadzono rezerwy, w których również dobrze sobie radziłem. Po spadku klubu do I ligi podpisałem pierwszy profesjonalny kontrakt. Nadarzyła się okazja treningów z pierwszą drużyną i walki o skład. Przyszedł czas na debiut na zapleczu ekstraklasy. Zapisałem się w historii, bo strzeliłem ostatniego gola na starym stadionie Widzewa. Po niezłej rundzie jesiennej, w moim wykonaniu, nastąpiła zmiana trenera. W drugiej części sezonu zagrałem raptem dwa spotkania, po wejściach z ławki. Wiadomo, co stało się później: klub ogłosił upadłość.

Od lewej: Veljko Batrović, Damian Warchoł, Rok Straus

W szatni Widzewa czułeś sie dobrze, miałeś wielu przyjaciół.

- Najlepszy kontakt miałem z obcokrajowcami: Serbami, Czarnogórcami, Chorwatami. Moim przyjacielem jest Velijko Batrović, miło wspominam Matko Perdijicia, bramkarza Zagłębia Sosnowiec. Utrzymywałem też relacje z Dimitrije Injacem, u którego również zdarzało mi się nocować. Czasy Widzewa, w moim wykonaniu, nazwałbym spartańskimi. Pomieszkiwałem trochę tu, trochę tam. Niezwykle doceniam, że ci zawodnicy wyciągnęli do mnie dłoń i zaproponowali pomoc. Nie musieli przecież tego robić. Szczególnie starsi gracze, którzy mieli rodziny, a mimo to przejęli się moją ówczesną sytuacją. Staram się z takich momentów wyciągać jak najwięcej. Gdybym znalazł się na takim poziomie sportowym, jak oni wtedy, mógłbym później naśladować ich zachowania i gesty poza boiskiem. Jestem coraz starszy, a do szatni wkraczają młodzieżowcy. Będę starał się ich wspierać, gdy będą tego potrzebowali. Nie tylko pod kątem finansowym. Ale przede wszystkim chcę być dobrym, pomocnym człowiekiem. Pamiętam, że początki mojej pełnoletniości nie były łatwe. Od 19. roku życia nie mieszkałem z najbliższymi i liczyłem głównie na siebie. Powinienem wówczas zarabiać, żeby odciążyć rodziców, ale tych pieniędzy w ogóle nie miałem. Gdyby nie koledzy z drużyny, nie miałbym łatwo. Oczywiście, zawsze mogłem zwrócić się do mamy i taty, ale nie chciałem prosić ich o gotówkę. Mam też młodszą siostrę, więc rodzice mieli kogo pilnować.

Od lewej: Edgar Bernhardt, Rok Straus, Damian Warchoł, Matko Perdijić, Veljko Batrović, Dimitrije Injac

W trakcie pobytu w Widzewie poznałeś Radosława Mroczkowskiego, z którym później wspólnie pracowałeś.

- Tak. Trener prowadził Widzewa w ekstraklasie, a w przeszłości wyszkolił kilku młodych zawodników. Bliżej kresu łodzian każdy zdawał sobie sprawę z trudnej sytuacji. Pół roku ćwiczyłem z zespołem, a po informacji o upadku nie otrzymaliśmy żadnych pieniędzy. Zadzwonił do mnie trener Mroczkowski - który został wówczas szkoleniowcem Rakowa - a ja byłem do wzięcia za darmo. Otrzymałem zaproszenie na przyjazd do drużyny z Częstochowy, która występowała wtedy w II lidze. Miałem świadomość, że w poprzednich miesiącach rzadko występowałem na murawie. Głównie trenowałem, o cyklicznej grze nie było mowy. Funkcjonowałem od piątku do piątku. Weekendy miałem wolne, bo nie mieściłem się w kadrze.

Przystałeś na propozycję trenera.

- Chciałem poznać klub, ale jechałem do Częstochowy z myślą, że tam zostanę. Nie miałem konkretniejszych ofert. Zdawałem sobie sprawę, że byłem młodzieżowcem i jeżeli będę zdrowy, szansa na grę powinna się pojawić. Podpisałem długi kontrakt.

Jak wyglądały początki?

- Nienajlepiej. Miałem kłopot z występami na odpowiednim poziomie. Tłumaczyłem to sobie poprzednią rundą, w której praktycznie w ogóle nie grałem. Potrzebowałem czasu, żeby wejść na właściwe obroty. Potem zacząłem wyglądać obiecująco. Wyniki zespołu nie były jednak zadowalające dla zarządu, który po 2-3 miesiącach zwolnił Mroczkowskiego. Ta wiadomość nie przeszkodziła mi jednak w czynieniu postępów. Stanowisko trenera zajęli Krzysztof Kołaczyk oraz Przemysław Cecherz. Wówczas nastąpiła prawdziwa eksplozja, ponieważ szkoleniowcy konkretnie na mnie postawili. Grałem praktycznie we wszystkich meczach, zdobywałem bramki. W jednym spotkaniu pięć razy umieściłem piłkę w siatce (film poniżej). Tak się złożyło, że pamiętna rywalizacja z Nadwiślanem Góra była ostatnią w rundzie jesiennej. W zimowym okienku transferowym pojawiły się propozycje z ekstraklasy. Cracovia, Jagiellonia i Termalica były mną zainteresowane. Jeżeli chodzi o niecieczan, mój menedżer konsultował się z ówczesnym dyrektorem sportowym, Marcinem Baszczyńskim, lecz rozmowy nie doszły do skutku. Krakowianie położyli natomiast pieniądze na stół i ich oferta okazała się najpoważniejszą.

Dlaczego tam nie przeszedłeś?

- Z racji na to, że nie miałem w omowie klauzuli, Raków mnie wówczas zablokował i nie pozwolił na odejście. Wiosną prezentowałem się słabiej. Mówiąc potocznie: moja głowa nie dojeżdżała. Nastąpiło pewne załamanie. Nie awansowaliśmy do I ligi, a ja słabo prezentowałem się na murawie. Była opcja na zmianę barw, częstochowianie również mogli zarobić, ale z tego nie skorzystali. Ostatecznie opuszczałem Raków za darmo.

Plany pokrzyżowała kontuzja.

- Wróciłem z wypożyczenia do MKS-u Kluczbork, które okazało się nieporozumieniem. W ostatnim czasie rywalizowałem w ekipach z III ligi i wyglądało to zupełnie inaczej niż tam. Mam na myśli kwestie organizacyjne. Po powrocie, trener Marek Papszun zakomunikował, że nie widzi dla mnie miejsca w drużynie. Miałem udać się na kolejny transfer czasowy. W styczniu 2018 roku testowałem się w Górniku Łęczna i właśnie wtedy zerwałem mięsień. Muszę podkreślić, że Raków zachował się bardzo dobrze. Klub płacił mi pensje przez pół roku, a ja mogłem wówczas spokojnie wracać do zdrowia. Tak zakończyła się moja historia w drużynie z Częstochowy.

Marek Papszun to najlepszy trener z jakim dotychczas pracowałeś?

- Tak. Nigdy wcześniej nie miałem takiego szkoleniowca. Wiedziałem, jak zachowywać się na boisku: niezależnie czy grałem jako napastnik, czy pomocnik. Trener miał pomysł na grę, urozmaicał zajęcia: gdy przychodziłeś do klubu trudno było je przewidzieć. Z tego co obserwuję w ekstraklasie, stara się nie zmieniać filozofii. Wiadomo, jakieś korekty na pewno są. Ale obecny styl Rakowa przypomina mi czasy i występy w klubie z Częstochowy.

Jak przebiegał proces rehabilitacji?

- Przez dłuższy czas siedziałem w domu. Najpierw udałem się do lekarza, który stwierdził, że czeka mnie operacja i dziewięć miesięcy bez gry. Załamałem się, gdy usłyszałem o tym mając 22-lata. Płakałem. Postanowiłem skierować się do doktora Kasprzaka, dzięki któremu wróciłem do pełni sił. Zgodziłem się na zaproponowaną przez niego metodę leczenia osoczem, która skróciło rozbrat z futbolem. Po trzech miesiącach normalnie trenowałem z zespołem. Chciałbym podkreślić rolę pana Kasprzaka, który jest nie tylko wspaniałym lekarzem, ale i człowiekiem. Ciągle się mną interesuje, znajduję się z nim w stałym kontakcie.

Mimo pierwszej, dramatycznej diagnozy nie szukałeś planu B na życie?

- Nie. Liczyła się dla mnie tylko piłka i dalej tak jest. Z pomocą rodziców i doktora stanąłem na nogi. Uraz przytrafił się w trudnym momencie. Od kwietnia wróciłem do zajęć, ale liga ruszyła kilka tygodni wcześniej. Kluby miały pełne kadry, przez co musiałem czekać na nowy sezon. Wówczas trenowałem indywidualnie albo z tatą, który prowadził grupy młodzieżowe i seniorów w niższych ligach.

Najlepszy zawodnik, przeciwko któremu grałeś?

- Bez dwóch zdań – Darko Jevtić. Będąc na wypożyczeniu w Olimpii Grudziądz miałem okazję zagrać w sparingu przeciwko Lechowi Poznań. Pamiętam, że zdobyłem wtedy bramkę. Szwajcar imponował przeglądem pola, grą jeden na jednego. Co więcej, był wykonawcą stałych fragmentów, miał bardzo dobre uderzenie z dystansu oraz posyłał dośrodkowania w punkt. Trudno było mu odebrać futbolówkę spod nóg. Przepiłkarz. Zrobił na mnie kolosalne wrażenie i szczególnie utkwił w pamięci. Nie spotkałem do tej pory zawodnika o podobnych umiejętnościach, który potrafiłby zrobić taką różnicę na murawie.

Najlepszy gracz, z którym występowałeś w jednym zespole?                  

- Jednym z najlepszych był – moim zdaniem – Tomas Petrasek z Rakowa Częstochowa. Świetny w obronie, piekielnie groźny przy rzutach wolnych i rożnych. Zdarza się, że ma więcej goli na koncie niż napastnicy. Co sezon regularnie umieszcza piłki w siatce. Na początku marca został zresztą powołany do szerokiej kadry Czech. To nie przypadek.

Słyszałem, że w wolnej chwili lubisz podróżować.

- Pozostaje przytaknąć (śmiech). Zbyt wiele państw co prawda nie odwiedziłem, ale w przyszłości chciałbym to nadrobić. Póki co, byłem w Turcji razem z rodzicami. Wybrałem się także na Słowenię, a w grudniu zobaczyłem Czarnogórę. Swoją drogą, planowałem tam pojechać w wakacje, bo w lecie urok tego kraju jest jeszcze bardziej widoczny, co potwierdzali miejscowi. Nie udało się, ponieważ pod koniec czerwca graliśmy w finale regionalnego Pucharu Polski z Unią Skierniewice, a już 10 lipca zacząłem z kolei trenować z Pelikanem Łowicz. Postanowiłem zatem, że wybiorę się za granicę w przerwie zimowej. Liczę na to, iż w nadchodzącej przerwie letniej będzie szansa na ponowne odwiedzenie Czarnogóry. Ale coś czuję, że trzeba to będzie przełożyć z racji na pandemię oraz ewentualne przedłużenie sezonu ligowego. Póki co, plany uciekają, ale wierzę, że spełnię swoje marzenie. Co więcej, chciałbym zwiedzić Półwysep Bałkański: zwłaszcza Serbię i Chorwację.

fot. Veljko Batrović

Masz jeszcze inne hobby?

- Raz na jakiś czas pojawiam się na spotkaniach niższych lig. Jeżdżę na rozgrywki A czy B-klasy, a także obserwuję klub, który prowadzi mój tata. Gdy mam taką możliwość, staram się oglądać zmagania piłkarskie z trybun. Normalnie mógłbym wtedy odpoczywać, ale wolę być po prostu na meczach.

Na jakiej pozycji czujesz się najlepiej?

- Wszystko zależy od taktyki danego szkoleniowca. W Rakowie grałem jako ofensywny pomocnik i potrafiłem się tam odnaleźć. Miałem asysty, bramki, kluczowe podania. Po przyjściu do Unii Skierniewice byłem ustawiany na "dziewiątce", co było dobrym posunięciem, bo strzelałem znacznie więcej goli. Obecnie widzę siebie właśnie w ataku.

Co jest twoją największą zaletą i wadą na boisku?

- Do głównych atutów należy gra głową oraz pojedynki jeden na jednego w ofensywie. Chciałbym z kolei poprawić grę tyłem do bramki.

Wierzysz, że po występach w III lidze zostaniesz zauważony przez sztab pierwszej drużyny?

- Przyszedłem tutaj wiele ryzykując. Wszystko zależy jednak ode mnie, zwłaszcza pod względem piłkarskim. Jeśli będę w dobrej formie, trenerzy będą na mnie stawiać. Mam nadzieję, że po dobrych meczach w "dwójce", otrzymam szansę potrenowania z "jedynką", a w dalszej perspektywie może i nawet uda się zadebiutować w pierwszym zespole. Przyjechałem do Warszawy z takim celem oraz marzeniem i jestem w stanie tego dokonać. Wierzę, że zdrowie dopisze. Mam to "coś", żeby pokazać się w ekstraklasie.

Polecamy

Komentarze (19)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.