Dzwonnik z Ł3

Dzwonnik z Ł3 - Pierwsza ćwiartka

Redaktor Łukasz Kowalski

Łukasz Kowalski

Źródło: Legia.Net

05.06.2023 13:00

(akt. 05.06.2023 12:57)

Rocznicę ćwierćwiecza swego mariażu z mordobiciem regulowanym przepisami obchodził Łukasz „Juras” Jurkowski, kolega mój. Jako że był pierwszym mistrzem KSW i od 20 lat jest bardzo blisko związany z tą federacją, dostał od niej piękny pierścień, chyba jakiś puchar oraz owacje od publiczności zebranej na Stadionie Dziesięciolecia, gdzie odbywała się gala. Gratulacje, Mistrzu.

25 lat to szmat czasu, 1998 rok. Rok, w którym gilerowska „Nasza Legia” (celowo odróżniam od wersji klubowych) kończyła pierwszy rok swojej działalności. Okazja do rocznicy była jakiś czas temu, bo wszystko się zaczęło w roku 1997, w kwietniu, ale wtedy nie miałem okazji do pisania tutaj, na TT mam za mało znaków, bo nie stać mnie na niebieskie kółko, a na FB zamieszczam głupie opowiadania, więc jeszcze ktoś by pomyślał, że zmyślam. A ja wcale nie zamierzam zmyślać, bo gdy widziałem wzruszonego „Jurasa”, który w klatce dzielił się swoimi emocjami z Mateuszem Borkiem oraz publicznością KSW, naszło mnie na wspomnienia. Kompletnie niezmyślone, choć wielu osobom może się z dzisiejszej perspektywy wydać, że tak jednak nie było.

Było. Ale po kolei i spokojnie, bo i tak wszystkiego się w tym jednym kawałku nie napisze.

Ten 1998, w którym „Juras” zaczynał swoją karierę, to był dziwny rok. Lizaliśmy rany po 2:3 z Widzewem i choć wydawało się, że koreański sponsor, który bezczelnie wsmarował swoje logo w historyczną nazwę klubu, da solidne oparcie i nadzieję na sukcesy, sportowo było tylko coraz gorzej. (Tak, wiem, że nazwa sponsora pojawiła się również pod winietą „Naszej Legii”, nie zgadzałem się z tą decyzją, ale byłem tylko sekretarzem redakcji, moje zdanie zostało wysłuchane i to wszystko.) Prezes wszystkich prezesów z samego Seulu zapowiadał dominację na skalę nie tylko Europy, ale i globu, faktem pozostaje jednak, że tytuł mistrzowski Legia odzyskała dopiero rok po wycofaniu się skompromitowanych Koreańczyków z finansowania klubu. Nie było jednak aż tak tragicznie: bo rósł ruch kibicowski – i w momencie powstawania NL potężny – ale rósł w stronę organizowania choćby ruchu ultras w sposób bardziej zdecydowany. „CyberF@ns” to była grupa robiąca swoje na trybunach w sposób w tamtych czasach ultra – nomen omen – profesjonalny. „Juras” należał do niej, stąd i skojarzenie oraz późniejsze nawiązanie.

Dlaczego jednak napisałem o tym, że moje wspomnienia mogą się komuś wydać zmyślone? Nie chodzi o kibiców czy piłkarzy, bo ich dokonania oddają kroniki słowne i fotograficzne. Chodzi o wszystko, co było wtedy wokół nas. Gdy widziałem Łukasza przemawiającego ze środka nowoczesnego dziś Stadionu Dziesięciolecia, przypomniałem sobie największy bazar w środkowej Europie, a także to, że na naszej Łazienkowskiej wtedy wszystko wyglądało inaczej. Gorzej, chociaż…

Dzięki uporowi śp. Wiesia NL dostała przy Łazienkowskiej 3 pokoik. W budynku, który pieszczotliwie nazywałem Karton Plaza, zbyt wiele miejsca nie było, ale jakie tam było towarzystwo! Na dole szatnie i szczątkowe jakieś elementy infrastruktury „gabinetów” odnowy biologicznej, magazynek, pralnia, miejsce do spania dla piłkarzy na testach. Wyżej gabinety zarządu, księgowość, pokoje i o wartości archiwalnej, i funkcje archiwum pełniące, przychodnia sportowa. No i my – na piętrze, na końcu, po lewej stronie. Ciasno, ale własno. A czemu Karton Plaza? Budynek zbudowany był z jakiegoś wyjątkowo nowoczesnego zapewne latach świetności basenów Legii materiału, który można było przebić nieuzbrojoną dłonią. Można się było wówczas również przejść na szczątki basenów Legii, które były tuż obok – smutne było patrzeć, jak rozpada się na kawałki kiedyś jedno z najbardziej prestiżowych miejsc w Warszawie.

Piłkarze i trenerzy parkowali na „miejscach zamkniętych”, ale najczęściej otwartych. Dla reszty były miejsca otwarte, czyli otwarte zawsze, choć nie zawsze w dniu meczu. Wystarczyło co prawda przyjechać wcześniej, ale wtedy mądrzyła się ochrona. Ta sama, pod nosem której jedna z ekip pewnej nocy odkręciła śruby płotu mieszczącego się pod zegarem, co doprowadziło do jednej z największych stadionowych awantur w historii Estadio WP. Tu się pochwalę, że pewnego dnia w jednej z relacji z trybun użyłem terminu Estadio WP właśnie, który już z nami został do końca tamtego obiektu.

A w ogóle z ochroną w tamtych czasach były ciekawe historie. Czasem śmieszne, czasem głupie. Kiedyś na przykład jeden z ludzi odpowiedzialnych za „bezpieczeństwo” obiektu postanowił zadziałać na miarę XXI wieku i jednocześnie wyplenić plagę wspinania się kibiców na wysoki płot od strony Żylety. Wpadł więc ten geniusz na pomysł, by płot nasmarować towotem. Było to rozwiązanie brawurowe, które co prawda nie przyniosło efektu, bo grupa kaskaderów dalej oglądała mecz sporo powyżej innymi, ale za to mieli zniszczone ubrania. Inny natomiast, podczas wieczornego „obchodu” obiektu (cudzysłów, bo poszedł na tył Karton Plazy), postanowił zobaczyć, czy rozlokowani w kwaterach w piwnicy piłkarze z Afryki aby na pewno spokojnie śpią. Ułożenie terenu oraz specyficzna architektura budynku było tam takie, że piwnica wciąż była piwnicą, jednak od strony basenów jej okna były na wysokości prawie pierwszego piętra. Dzielny ochroniarz wdrapał się więc na jakieś drzewo, nie był jednak we wspinaczce równie biegły jak na przykład Alain Robert, więc biedaczysko poślizgnął się i zawisł na gałęzi niczym nietoperz, z uwięzioną w rozwidleniu jedną stopą. Wisiał tam podobno dobrych kilkadziesiąt minut, nim jeden z afrykańskich piłkarzy usłyszał w końcu jego coraz słabsze „pomocy!” i sprowadził  drugiego dyżurującego ochroniarza. Przygoda Batmana z Łazienkowskiej zakończyła się jednak dopiero kilkanaście minut później, a z pomocą musiała ruszyć reszta zamieszkujących budynek piłkarzy liczących na swoją szansę w rezerwach Legii, gdyż wysublimowana tężyzna oraz wrodzona sprawność czujnego zwiadowcy zgodnie z prawem grawitacji szły do wnętrza Ziemi, a on sam zemdlał.

Z tymi aspirującymi do rezerw jest zresztą ciekawa klamra, którą mógłbym zamknąć ten tekst, bo większość z nich trafiła w końcu na Stadion Dziesięciolecia, gdzie handlowała hip-hopowymi ciuchami, najprawdopodobniej zresztą nieoryginalnymi. Oni oczywiście twierdzili inaczej, o swojej piłkarskiej wielkiej przygodzie nie chcieli rozmawiać, tylko mocno połamaną angielszczyzną zapewniali, że są oryginalnie z Nowego Jorku i w Warszawie ze swoimi ciuchami wylądowali w wyniku wyjątkowych okoliczności, a teraz zarabiają na bilet powrotny. Największą karierę z tych aspirujących rezerwistów zrobił zresztą facet, który na trwale zapisał się w historii polskiego wymiaru sprawiedliwości, ale to opiszę przy innej okazji, może nawet przebierając w ciuchy lekkiej fabuły.

Pewnie już przynudzam i powinienem powyższą klamrą zamknąć, ale jeszcze kilka słów o stosunkach towarzyskich panujących w Karton Plazie, bo w moim wieku wena może szybko nie nadejść. NL była tygodnikiem kibiców, co mocno podkreślaliśmy. Ponieważ jednak staraliśmy się pisać o każdym aspekcie życia klubu, często w Polsce brano nas za organ oficjalny. O dziwo, to w Warszawie kilka osób miało z tym problem, w dodatku osób z klubu, które w znakomity sposób wyręczaliśmy z obowiązku prowadzenia klubowej kroniki. Bywały momenty relacji nader chłodnych, ale zawsze eleganckich i z dystansem. Pewnego dnia jednak pewien człowiek postanowił je podgrzać, zaczepiając mnie na schodach. Wtedy był asystentem jednego z dyrektorów, ale już wkrótce miał zostać prezesem. Zaczął się na mnie drzeć, że w relacji z trybun z meczu w Chorzowie użyłem w stosunku do funkcjonariuszy policji określenia „policyjne bojówki”, i że w ten sposób promuję… faszyzm oraz terroryzm. Określenia faktycznie użyłem, ale pisałem o ludziach, którzy do kibiców strzelali z broni gładkolufowej, jak myśliwi do kaczek. Zagotowałem się i zaczęliśmy na siebie wrzeszczeć. Jestem człowiekiem nader spokojnym, ale ten faszyzm z terroryzmem mocno mnie zdenerwowały. Dopiero interwencja ówczesnego przełożonego przyszłego prezesa załagodziła sprawę. Facet odszedł jak niepyszny, ja pozostałem na schodach wciąż zdumiony, skąd wpadł na podobne konotacje, ale wiele lat później miało się okazać, że był mistrzem w wymyślaniu spraw zawiłych. Ale to temat na zupełnie inną historię.

Tamto zajście miało miejsce na schodach. Na tych schodach w ogóle wiele się potrafiło dziać, bo niektórzy mieli ochotę na gorąco recenzować publikacje NL. W szczegóły zagłębię się być może w przyszłości, dość napisać, że pewien piłkarz z pewnym redaktorem omal nie sturlali się na półpiętro, bo zawodnik zaczął używać słów obelżywych, a dziennikarz, człowiek o na co dzień gołębim sercu, był wyjątkowo wyczulony na werbalną etykietę. Piłkarz co prawda pomylił redaktora z kimś zupełnie innym, ale sprawa mogła mieć swoje nieprzyjemne reperkusje, bo chcieli nas wyrzucić z Karton Plazy, choć interwencja przyszła w porę i panowie w odpowiednim momencie przestali się gotować. Musiało jednak minąć wiele tygodni, zanim nad kufelkiem piwa wyjaśnili sobie sprawę ostatecznie. Oczywiście było to po sezonie, bo przecież w tamtym czasie piłkarze prowadzili się wzorowo i bezalkoholowo. Media również…

Dobra, to już na pewno koniec tej przydługiej historii, zahaczającej o dwa stadiony, w tym jeden najpiękniejszy na świecie – Estadio WP z jego czterema jupiterami. Jeszcze tam wrócimy, obiecuję.

Kowalski 

P.S. Przy okazji również wielkie gratulacje dla Arka Wrzoska za miażdżące zwycięstwo podczas gali KSW. Co prawda niesiony takim dopingiem nie miał innego wyjścia, ale zrobił to w mistrzowskim stylu.

Polecamy

Komentarze (7)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.