Domyślne zdjęcie Legia.Net

Grali tak, że zęby bolały...

Jerzy Zalewski

Źródło: Legia.Net

06.09.2009 18:06

(akt. 17.12.2018 06:08)

W 2006 roku po powrocie z Niemiec z meczu Polska – Ekwador byłem, jak większość polskich kibiców, mocno przybity. Jednak zaraz po wejściu do domu włączyłem telewizor, gdyż grał Trynidad i Tobago ze Szwedami. Zobaczyłem w tym spotkaniu ambitnie walczącą drużynę z nikomu nie znanymi zawodnikami, którzy grają na co dzień w niższych ligach angielskich. Mimo to ta drużyna walczyła dzielnie w dziesiątkę prezentując żelazną dyscyplinę taktyczną. Pomyślałem wtedy, że przydałby się naszej reprezentacji człowiek, który by tak właśnie jej grę poukładał. Szybko sprawdziłem kto to był? Okazało się, że to znany trener <b>Leo Beenhakker</b>.
Wkrótce PZPN przy pomocy sponsora zewnętrznego pokazał, że stać nas na zatrudnienie tej klasy szkoleniowca. Bardzo mnie to ucieszyło, bo przecież nasi piłkarze prezentują wyższą klasę sportową, niż chłopcy z Trynidadu i Tobago. Skoro trener z nimi osiągnął wyniki nie gorsze, niż trener Janas w znacznie łatwiejszej grupie to jakie wyniki mógł osiągnąć z naszą drużyną? Nie pomyliłem się. Polska przeszła przez eliminacje do mistrzostw Europy jak burza. W trudnej grupie byliśmy lepsi nawet od Portugalii. Niestety dobra gra naszej reprezentacji skończyła się na fazie eliminacji. Same Mistrzostwa Europy były kompromitacją. Potem zaczęły się eliminacje do Mistrzostw Świata w RPA. Grupa teoretycznie dość łatwa. Rzecz jasna nigdy nie należy lekceważyć rywali, ale drużyny Irlandii Północnej, Słowenii ani Słowacji nic w piłce nożnej ostatnio nie osiągnęły. Jedynym rywalem mieli być dla nas Czesi, którzy przechodzą przymusową fazę odmładzania reprezentacji. Wydawało się, że selekcjoner wyciągnie wnioski z turnieju w Austrii i te eliminacje przejdziemy bez większego problemu. Niestety było to bardzo mylne założenie.
fot. AS Info
Najpierw strata punktów po remisie u siebie ze Słowenią, potem wymęczone 2:0 w San Marino. Wydawało się, że po przekonującym zwycięstwie z Czechami wszystko zaczyna wracać do normy. Okazało się, że to były miłe złego początki. Porażka w niemal wygranym już meczu w Bratysławie 1:2, potem przegrana po beznadziejnym meczu w Belfaście 2:3. Nawet rozgromienie San Marino 10:0 nic nie zmieniło w sytuacji Polaków w naszej grupie. Przed meczem z Irlandią Północną w Chorzowie nadzieję na awans dawało nam tak naprawdę jedynie zwycięstwo, a potem kolejne trzy wygrane z kolejnymi rywalami. Trener Leo Beenhakker narzekał, że jedni piłkarze przyjechali na zgrupowanie zmęczeni, a inni za mało ograni. Na dodatek na drużynie piętno odcisnęła wstrząsająca kontuzja Marcina Wasilewskiego. Po zgrupowaniu w Niemczech selekcjoner był jednak zadowolony i pewien swego. Piłkarze prześcigali się w zapowiedziach zwycięstwa i manifestowaniu pamięci o „Wasylu”. Zupełnie przeciwnego zdania był trener gości , który uważał, że Polacy za Beenhakkera są słabsi, niż byli za Janasa. Swoje zdanie opierał porównując grę biało-czerwonych z eliminacji do Mundialu 2006 i ostatniego meczu obu reprezentacji. Niestety okazało się, że trener gości ma rację. Polacy pierwsze pół godziny w zasadzie udawali, że grają. Nie realizowali żadnego z założeń taktycznych. Trudno bowiem przypuszczać, by trener kazał im tracić piłki, bezmyślnie dośrodkowywać w pole karne prosto na głowy obrońców irlandzkich, czy przegrywać większość pojedynków jeden na jeden. Na dodatek Boruc doznał urazu, który też utrudniał mu grę. Goście mieli banalną taktykę. Obrona wieloma zawodnikami z jednym wysuniętym napastnikiem Kylem Laffertym. On sam świetnie radził sobie z wszystkimi czterema polskimi obrońcami. I to on wykorzystał sytuację sam na sam, dając zasłużone prowadzenie swojej drużynie. Beenhakker liczył na grę skrzydłowych, ale Obraniak nie przystąpił do meczu w pełni sprawny. Rywale doskonale zdawali sobie z tego sprawę i grali przeciwko niemu bardzo twardo. I mimo, że nowa gwiazda naszej reprezentacji się starała i szukała gry na obu skrzydłach to jego starania spełzły na niczym. Dopiero w samej końcówce pierwszej połowy oddał groźny strzał, który z linii końcowej wybił obrońca. W drugiej połowie już nie zagrał, zmienił go Smolarek. Ten wniósł nieco ożywienia, potrafił dryblować i utrzymać się przy piłce, lecz nadal nie miał wsparcia w partnerach, ani w grającym za nim Krzynówku.
fot. AS Info
Jeszcze gorzej prezentował się drugi skrzydłowy Jakub Błaszczykowski. Jemu nie wychodziło kompletnie nic. Nie był żadnym zagrożeniem, tracił niemal wszystkie piłki. Na palcach jednej ręki można zliczyć jego celne podania (do tyłu i w szerz boiska). Pod koniec spotkania przez jego kolejną stratę faulem musiał się ratować Golański, za co obejrzał żółtą kartkę. Naprawdę trudno pojąć po co trener trzymał go do końca na boisku? Wszak na ławce rezerwowych był Łobodziński. I mimo urazu Boruca należało wpuścić skrzydłowego Wisły najpóźniej na kwadrans przed końcem meczu. Musieliśmy przecież gonić wynik, a nie go bronić. Goście nie mieli już siły atakować i Boruc wytrzymałby do końca tak czy inaczej. Z resztą wytrzymał… A jeśli selekcjoner stwierdził, że „Łobo” nie wniesie do gry więcej, niż Błaszczykowski to po co na tej ławce w ogóle zasiadał? I gdzie był Peszko, który z pewnością jest w co najmniej dobrej formie? Tymczasem komentatorzy anonsowali szykującego się do wejścia Trałkę... Ze słów piłkarzy wynikało, że taktyką Polaków była gra środkiem pola. Wiedząc, że Irlandczycy będą się głównie bronić i kontrować wiadomym było, że zagęszczą środek pola. A jak już wcześniej przy okazji meczu z Cracovią tłumaczył trener Urban, na takie mecze potrzebni są zawodnicy umiejący rozegrać szybko piłkę. „Don Leo” mimo to postawił na dwóch defensywnych pomocników i Rogera. O Murawskim wystarczy powiedzieć tyle, że powinien zejść z boiska znacznie wcześniej. Mariusz Lewandowski też nie był sobą, stwarzał zagrożenie pod bramką, ale głównie pod własną. Tak naprawdę jedyne jego dobre wejście dało Polsce bramkę. Kilka razy uderzał z dystansu, ale tego dnia miał wyjątkowo źle ustawiony celownik. Zaś Roger irytował niecelnymi podaniami i notorycznymi wrzutkami w pole karne, gdzie było oczywistą rzeczą, że piłkę stracimy. Jednak gdy były legionista rozgrywał piłkę z partnerami z pierwszej piłki od razu robiło się groźnie pod bramką Taylora. Bo to jest jedyne antidotum na zagęszczoną obronę rywala. Tylko grając z pierwszej piłki można przebić się między obrońcami. O ile w pierwszej połowie "gry z klepki" w zasadzie nie było to kilka takich akcji w drugiej połowie zobaczyliśmy. Za sprawą Smolarka, Rogera, Brożka i Roberta Lewandowskiego. Ale czterech ofensywnie usposobionych zawodników to trochę mało, jak na drużynę aspirującą do wygrania nawet najprostszej grupy i wyjazdu na Mundial. Przy słabej postawie reszty pomocników brakowało im wsparcia także bocznych obrońców. Krzynówka prawie nie było w ataku, a gdy się tam udał to padł gol dla rywali, gdyż Żewłakow i Dudka nie potrafili go odpowiednio zaasekurować. Golański widząc co wyprawia Błaszczykowski chyba wolał skupić się na grze defensywnej, a i tu nie było różowo. Żewłakow widząc problemy pomocników momentami sam starał się rozgrywać, ale wychodziło mu jak pozostałym. Dudkę można „pochwalić” jedynie za nieumyślne wyeliminowanie z gry najgroźniejszego z przeciwników – Laffertyego. Tylko jak to się ma do koszulek, które przed meczem mieli na sobie nasi reprezentanci? Remis w tym meczu ograniczył szanse Polski na awans do Mistrzostw Świata w RPA. Jednak ich nie przekreśla. Co więcej nawet zwycięstwo w grupie jest dość realne, a baraże są na wyciągnięcie ręki. Jednak patrząc na postawę polskich piłkarzy w sobotę trudno się łudzić, że tak się stanie. Tuż po meczu kapitan drużyny mówi - „Naprawdę nie wiem jaką drużynę zobaczymy w środę przeciwko Słowenii”. O czym to świadczy? Że zespół jest rozbity psychicznie i nie ma wiary we własy potencjał. Ta drużyna albo nie ma pomysłu na grę albo zatraciła umiejętność wprowadzania w życie nakreślonej przed meczem taktyki. A przecież Polacy to potrafili! Wystarczy sobie przypomnieć mecze z Belgią, Serbią, Portugalią i Czechami, czy ostatnio Grekami.
fot. AS Info
Trudno z boku zdiagnozować przyczynę takiego stanu rzeczy. Polacy zagrali dokładnie odwrotnie, niż powinni. Czy to trener dał im złe wskazówki, czy też to oni go nie posłuchali? Dlaczego nasi reprezentanci wyglądali jak zbieranina chłopaków z podwórka, którzy nie są zgrani? Dlaczego zaawansowani technicznie zawodnicy nie potrafili na znakomicie przygotowanej murawie rozegrać ze sobą akcji składającej się z 3-4 podań częściej, niż raz na kwadrans? Dlaczego ich strzały o kilometr mijały światło bramki? Gdzie podziała się dynamika skrzydłowych, obrońców i napastników? Czyżby wina leżała jedynie po stronie ich trenerów klubowych? Czy może żadnej ze stron nie zależy już na sukcesie sportowym i awansie na kolejną wielką imprezę? Czy czas Leo Benhakkera rzeczywiście nad Wisłą się już kończy? W przypadku braku zwycięstwa ze Słowenią odpowiedź na ostatnie pytanie wydaje się być możliwa jedynie twierdząca. Bowiem nawet, jeśli wykonuje swoją pracę wzorowo to nie jest już w stanie oddziaływać na swoich podopiecznych.

Polecamy

Komentarze (32)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.