Domyślne zdjęcie Legia.Net

Historia pewnej niechęci

Marcin Szymczyk

Źródło:

04.10.2008 09:48

(akt. 18.12.2018 22:09)

Dla Poznania i Warszawy spotkania obydwu drużyn były zawsze czymś wyjątkowym. To starcia podszyte historycznymi zaszłościami, wzajemnymi pretensjami i ambicjami kibiców. Trudno powiedzieć, kiedy tym meczom zaczęły towarzyszyć wyjątkowe emocje. Chyba dopiero w latach 70., ponieważ wcześniej Lech nie należał do silnych klubów.
Sytuacja zmieniła się nieco, kiedy w poznańskiej drużynie królem był Roman Jakóbczak. Bali się go wszyscy bramkarze w kraju. Niestety, poza nim, wszechstronnym Teodorem Napierałą i błyskotliwym skrzydłowym Włodzimierzem Wojciechowskim brakowało tam zawodników wybitnych, za to ambicje były duże. Już wtedy widownia Lecha należała do największych w lidze. Poznań miał słynne międzynarodowe targi, ale drużynę tylko na krajowym poziomie. Poznaniakom zamarzyło się więc sprowadzenie kogoś jeszcze lepszego od Jakóbczaka. Wybranym zawodnikiem był Kazimierz Deyna. Był nawet punkt zaczepienia. Deyna akurat zakochał się w dziewczynie z Poznania (która zresztą została jego żoną) i latał z Okęcia na Ławicę nawet w przerwach między treningiem a meczem. Tyle że miłość Kazika do Marioli była większa niż do Lecha i zamiast stać się bohaterem Poznania, Deyna został jego wrogiem. Gwizdano tam na niego głośniej niż na innych stadionach. Polała się krew Ale historia z Deyną jest mało znaczącym epizodem przy wydarzeniach z roku 1980 w Częstochowie, przy okazji meczu finałowego o Puchar Polski. Był to okres powstawania tzw. klubów kibica, które z założenia miały propagować kulturalny doping, a stały się, wbrew intencjom pomysłodawców, początkami szowinizmu i chuligaństwa na polskich stadionach. Do Częstochowy przyjechało wtedy po kilka tysięcy kibiców z Warszawy i Poznania. Walki toczyły się przed, w trakcie i po meczu. Orężem było to, co kibice przywieźli ze sobą, ale i wyrywane z trybun ławki, najeżone gwoździami. Krew dosłownie płynęła, co chwila z ust do ust przekazywano sobie informacje, że gdzieś ktoś kogoś zabił. Rozruchów na taką skalę wcześniej na polskich stadionach nie było. Ponieważ cenzura działała w najlepsze, wiadomości były skąpe, a milicja nie potwierdziła plotek o ofiarach śmiertelnych. Ale kibice wiedzieli swoje i o ile dotychczas stosunki na linii Warszawa – Poznań były chłodne, to od tej pory można mówić o otwartej wrogości. Nie bez znaczenia był też wynik tamtego finału. Legia wygrała 5:0, jedną z bramek strzelił Mirosław Okoński. To był jeden z najefektowniejszych polskich napastników przełomu lat 70. i 80. Lech sprowadził go z Gwardii Koszalin, ale kiedy Okoński zdobył w Poznaniu sławę, odkupiła go Legia. I od tej pory o Legii nie mówiono w Poznaniu inaczej niż „złodzieje”. Kilka lat później tę samą drogę z Poznania do Warszawy pokonał inny piłkarz – Jarosław Araszkiewicz. I on też, jak Okoński, był uważany w Poznaniu za ofiarę tej wstrętnej wojskowej Legii, która sprowadzała na Łazienkowską, kogo tylko chciała. Mistrz przy stole Ale i Legia ma swój rachunek krzywd. Gdy w 1993 roku zabierano jej za ustawienie meczu tytuł mistrza Polski, przejął go trzeci w tabeli Lech (wyprzedzała go jeszcze Wisła, też ukarana za korupcję). Do dziś kibice Legii śpiewają o Lechu, że to „mistrz przy stole” i dodają mało cenzuralne zakończenie. W meczach tych drużyn ścierają się ambicje dwóch aglomeracji i najlepiej zorganizowani kibice, rywalizujący w tworzeniu oprawy meczów. Obydwa potrafią to robić najlepiej w Polsce, choć w przypadku bojkotujących właściciela klubu kibiców Legii to raczej czas przeszły. Przed czterema laty, kiedy prezydent Poznania nie chciał wpuścić na mecz Lech – Legia kibiców z Warszawy, poznaniacy zaprosili ich na swoje miejsca. Było przemiło. Ale potem Lech zdobył na Łazienkowskiej Puchar Polski i grupa warszawskich bandytów rozbiła ceremonię wręczania nagród. Upiory wróciły. Niezależnie od tego rodzaju utarczek spora grupa kibiców obydwu drużyn utrzymuje kontakty. Poznaniacy kupili nawet warszawiakom bilety na czwartkowy mecz z Austrią Wiedeń. To świadectwo, że na warszawskiej Żylecie i w poznańskim Kotle jest wielu normalnych ludzi. Tylko atmosfera sprawia, że wstyd się do tego przyznać.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.