News: Jacek Mazurek: Nowa władza, zawsze oznacza rewolucję

Jacek Mazurek: Nowa władza, zawsze oznacza rewolucję

Piotr Kamieniecki

Źródło: Legia.Net

11.08.2018 23:09

(akt. 02.12.2018 11:23)

Przez ponad piętnaście lat Jacek Mazurek brał udział w tworzeniu oraz rozwoju akademii Legii Warszawa. Ostatni okres był kontrowersyjny, progres postępował wolniej. Teraz Mazurek jest dyrektorem akademii Piasta Gliwice. W rozmowie z Legia.Net opowiada o powstawaniu stołecznej szkółki, ostatnich miesiącach, jak i zmianie warty i jej efektach.

Początki akademii Legii sięgają początków XXI wieku.

 

W 2000 roku skrzyknęła się grupa osób, która stwierdziła, że w Legii da się szkolić młodzież. Zaproponowano mi uczestnictwo w tym projekcie i zaczęliśmy od zera. Nie było szatni, a boczne boiska były w katastrofalnym stanie - trzeba było stworzyć podstawy. Z miesiąca na miesiąc wszystko się rozwijało, choć w pierwszych miesiącach nie mieliśmy żadnych szans w meczach czy turniejach na poziomie Warszawy. Musiało minąć kilka lat, zanim zaczęliśmy „coś” znaczyć. Najpierw wyszliśmy poza stolicę, potem poza Mazowsze, aż po trzynastu-czternastu latach staraliśmy się rywalizować na zawodach międzynarodowych. Z czasem zaczęliśmy zdobywać mistrzostwa Polski w różnych kategoriach wiekowych, wreszcie nie przynosiliśmy wstydu w UEFA Youth League. 

 

To wszystko było efektem siedemnastu lat pracy mnóstwa ludzi. Widzieliśmy rozwijające się drużyny i piłkarzy. Pojawili się wychowankowie, którzy zadebiutowali w Ekstraklasie - to było główne założenie, bo jednostki najlepiej uwidoczniają proces szkolenia. Od początku mieliśmy świadomość, że taki moment przyjdzie po kilkunastu latach od startu szkolenia przy Łazienkowskiej, bo nie robiliśmy naborów do starszych kategorii wiekowych, a zaczynaliśmy od najmłodszych. Z roku na rok tworzyło się coraz więcej drużyn. Pierwszym rocznikiem, który zaczął pracę pod szyldem Legii byli chłopcy urodzeni w 1991 roku. Prawda jest taka, że proces szkolenia skończyli zaledwie siedem lat temu. Trudno mówić, że to długi czas w akademii piłkarskiej. 

 

Od pierwszego rocznika liczyliście, że wychowacie piłkarzy gotowych na grę w pierwszym zespole?

 

- Nie. Dodatkowo trzeba pamiętać, że nie trafiali do nas najlepsi gracze, choćby z naszego regionu. Mijały jednak kolejne lata i zaczęli do nas przychodzić zawodnicy z innych klubów, jak nawet z Polonii czy Agrykoli. Teraz nie brzmi to nadzwyczajnie. Początki były jednak takie, że nie mogliśmy się porozumieć z władzami Agrykoli. Sąsiedzi zza Myśliwieckiej nie chcieli być naszym klubem satelickim. Oni liczyli, że to my będziemy pełnili taką funkcję względem nich! Nasza pozycja negocjacyjna była mała. Byłem przekonany, że role się odwrócą, bo klub z taką historią nie mógł sobie pozwolić na tego typu rolę. Po latach proporcje się odmieniły, szukaliśmy rozwoju. Od samego początku szukaliśmy ciekawych idei poza Polską. Zaczęło się jeszcze od spotkania z Valencią w europejskich pucharach. Wtedy mogliśmy zobaczyć szkółkę Hiszpanów. Potem była Austria Wiedeń i wiele innych klubów. Podsumowując, ze sprzedaży pięciu zawodników za granicę, wszystkie koszty akademii z siedemnastu lat, zwróciły się z niemałą nawiązką. Każdy jednak widział, że są to pierwsze kroki.

 

Od kogo dało się zaczerpnąć najwięcej?

 

- Od wszystkich. Mieliśmy okazję widzieć wiele akademii w wielu różnych krajach, nawet w Brazylii czy Senegalu, gdzie za szkolenie odpowiadali Francuzi. Nie zawsze najlepsze były te, których pierwsze zespołu odnosiły sukcesy. Wrażenie robiły choćby szkółki Atalanty Bergamo czy Empoli. Wrażenie zrobił Hellas Werona, gdzie zobaczyliśmy wielki plan rozwoju klubu na płaszczyźnie młodzieżowej oraz seniorskiej. Sprawdziło się wszystko, gdyż drużyna ostatecznie wróciła do Serie A. Nie wspomnę już o hiszpańskiej Osasunie, gdzie dzięki Janowi Urbanowi czy Kibu, mogliśmy tygodniami, wręcz przez wiele lat, przyglądać się innemu spojrzeniu na rozwój zawodnika i na to, jak integralną częścią szkolenia jest płaszczyzna skautingu. Każdy klub musi stawiać przed sobą realne cele. Nie każdy będzie mistrzem kraju, nie każdy będzie miał szansę walki o Ligę Mistrzów. Definiujemy w tej chwili to, gdzie może być Piast Gliwice, w którym rozwijam akademię. Wierzę, że w Gliwicach jest wielki potencjał, by doskonale szkolić młodzież. 

 

W przeciągu szesnastu-siedemnastu lat, wiele wyjazdów, ale nie tylko, pozwalało na rozwój legijnej akademii. Treningi to jedno, ale istotne były też kwestie pozaboiskowe. Od początku było dla nas ważne, by łączyć sport z edukacją. Początkowo nie chciała z nami współpracować żadna szkoła, gdyż uważano, że piłkarze to towarzystwo tworzące problemy. W pewnym momencie było jednak tak, że nasze klasy były wiodące pod względem otrzymywanych ocen. Dziś bez trudu znaleźlibyśmy adeptów akademii, którzy mieli pęd do nauki i pokończyli studia.

 

Legia potrafiła być innowacyjna czy wszystkie wzorce czerpała zza granicy?

 

- Chcieliśmy rozwijać akademię na wielu płaszczyznach. Zaczęliśmy m.in. rozwijać specjalizacje wśród trenerów. Tomasz Grudziński czy Cesar Sanjuan zajmowali się początkowo normalnymi zajęciami z piłką. Z czasem pomogliśmy im postawić na kwestie przygotowania fizycznego. Od podstaw edukowaliśmy trenerów, chcieliśmy dawać im możliwość rozwoju poprzez zagraniczne wyjazdy. Mieliśmy również psychologa sportowego, co w tamtych czasach było rzadko spotykane w futbolu. Nie można było również pominąć aspektów żywieniowych, ale tez kwestii przemęczenia organizmów. Kiedy zdobyliśmy odpowiednią pozycję, zaczęliśmy walczyć z kwestią powołań do kadr wojewódzkich. Przez rok nie puszczaliśmy na nie zawodników, podniosło się wielkie larum. Skończyło się na tym, że teraz reprezentanci kraju nie muszą jeździć na zawody okręgowe. To pomagało w walce z przeciążeniami organizmów. Nie każdy się z tym zgadzał, bo szły za tym pieniądze, lokalny splendor, ale to było potrzebne, bo cierpiały na tym młode organizmy. Wiele spraw jest małych, choć składają się na coś wielkiego. Głównym założeniem był też progres. Z roku na rok, miał być postęp - od składek, po ich brak, aż po kontrakty i przywileje. Podobne działanie tyczyło się treningów - z roku na rok, obciążenia rosły, gdyż organizmy zawodników się do nich skutecznie przygotowywały. Jednym słowem, na wielu płaszczyznach działania, byliśmy po prostu pionierami.

 

Kluczem było to, by progres owocował korzyściami dla drugiej strony, dla zawodnika i rodziców. Wtedy wszystko zdrowo rosło, choć wiadomo, że zdarzały się jednostki wyjątkowe, które wychodziły poza schemat. Wszystkie płaszczyzny miały się jednak łączyć i sprawiać, że działania były spójne - włączając w to trenerów i koordynatorów. Lata potrzebne były również na to, by wyklarowała się w Legii kadra zarządzająca, bo początkowo byli tylko szkoleniowcy. Jedna czy dwie osoby nie mogą kontrolować rozwoju dziesięciu czy dwunastu roczników. Stąd rozwijała się edukacja koordynatorów, którzy mieli pod swoją pieczą trzy-cztery drużyny. Każdy trener ma swoje podejście, chce być liderem, ale żeby zachować spójność, potrzebny był ktoś nad nim. 

 

Trudno było się pozbyć wrażenia, że przez ostatnie trzy-cztery lata, akademia Legii zatrzymała się w rozwoju. 

 

- Takie było założenie i dobrze znali je właściciele Legii. Po długim etapie jeżdżenia, obserwacji, potrzebny był czas, by wprowadzić zmiany, zobaczyć jak działają. Nie da się ciągle zmieniać strategii, co chwilę dokładać kolejne elementy. W pewnym momencie nie wiedzieliśmy, czy efekty dostajemy dzięki wyciąganiu wniosków z zagranicznych wizyt czy powód jest inny. W końcówce mojego etapu dyrektorskiego dostaliśmy niezły efekt. Szczerze mówiąc, byliśmy zaskoczeni, że drużynowo otrzymaliśmy tak dobre rezultaty. Zdobyliśmy trzy mistrzostwa juniorów starszych, walczyliśmy w trzeciej lidze, fajnie wyglądaliśmy na tle zagranicznych rywali w Youth League, ale nie o wyniki chodziło. Najważniejszy był fakt, że widzieliśmy różnicę w jakości i stylu gry. Nie odstawaliśmy choćby od Borussii Dortmund. Wiadomo, że pod względem indywidualnym niektórzy przeciwnicy byli lepsi, ale mówimy też o zawodnikach sprowadzanych do zachodnich akademii za grube miliony. W Realu czy Borussii mieliśmy okazję oglądać wyróżniających się juniorów w skali świata. 

 

Nie da się ukryć, że do dynamiczniejszego rozwoju w Legii potrzebny jest ośrodek. Pod względem logistycznym, to niesamowicie istotna kwestia.

 

Do rozmowy włączna się obecny w pokoju Maciej Szymański, były koordynator w legijnej akademii, pracujący obecnie w Piaście. Szkoleniowiec został również analitykiem reprezentacji Polski do lat 20 prowadzonej przez Jacka Magierę:

 

Szymański: - Pierwsze kroki, zawsze łatwiej się dostrzega. Kiedy jesteśmy na poziomie zero, nagłe wejście na siódme piętro zrobi wrażenie. Przejście z siódmego na ósme czy dziewiąte nie będzie już tak widoczne, a często potrzeba więcej czasu na realizację takiego zadania.

 

We wspomnianym okresie, dochodziło też do kontrowersyjnych sytuacji. Przykładem niech będzie turniej Legia Cup, gdzie zabrano szansę rywalizacji wychowankom stołecznego klubu, stawiając na graczy testowanych. Do tego dochodziły choćby konflikty na linii gracze - dyrekcja, jak wśród juniorów starszych.

 

Szymański: - Przyszłość pokazała, że decyzja o Legia Cup była słuszna, bo wciąż jest realizowana przez klub. Byłem koordynatorem i gdybym dziś miał decydować, podjąłbym identyczną decyzję, choć zakomunikowaną inaczej i w lepszym momencie. Gdybyśmy jednak nie podjęli takiej decyzji wtedy, to ktoś inny musiałby się sparzyć. Zebraliśmy doświadczenie dla innych, ale to dobrze - najważniejsze, by wyciągać odpowiednie wnioski. 

 

Mazurek: - Głęboka analiza i podejmowanie słusznych decyzji ma służyć rozwojowi drużyny i zawodnika. Pytanie, czy niektórzy potrafią się temu podporządkować czy chcą, by wygrało ich „ego”. Są sytuacje, w których cokolwiek się zrobi, zostanie to ocenione jako złe rozwiązanie. Nie podejmowałem sam kluczowych decyzji, były one zawsze konsultowane. Od dawna mamy problem z zaistnieniem w młodszych rocznikach. Jeździliśmy po Europie, drużyny przyjeżdżały do nas i słyszeliśmy, że to normalne, że przyjeżdża się na turnieje dużym gronem zawodników sprawdzanych. Poszukiwaliśmy różnych dróg rozwoju. Prawda jest taka, że wielu wydaje się, że wszystko mogą, wiedzą najlepiej i mają problem, by podporządkować się pewnym założeniom. Jeśli ktoś jest biznesmenem i czymś zarządza, to myśli, że pójdzie do szkoły syna i wszystko będzie po jego myśli. Jestem w stanie to pojąć. Nigdy jednak nie zrozumiem, że mogą tak myśleć byli sportowcy, ikony piłkarskie klubu. Potem ktoś podejmuje decyzje czy chce w tym funkcjonować. Mnie z czymś takim było już trudno, ale nie może być tak w danej organizacji, by każdy robił co chce. 

 

Była m.in. sytuacja ze zmianą trenerów przed UEFA Youth League. Zespół zamiast Piotra Kobiereckiego poprowadził ostatecznie Krzysztof Dębek. Przyznam, że nad taką decyzją zastanawiałem się niesłychanie długo. Piotr też prowadził zespoły w Lidze Młodzieżowej, ale był też czas, by ktoś inny również spróbował i zebrał w ten sposób doświadczenie. Może przegrałem na tym jako człowiek, może jako dyrektor, ale wierzyłem, że całościowo da to korzyść całej akademii i przełoży się na zawodników. Z perspektywy wciąż uważam, że były to optymalne decyzje. Zawodnicy między rezerwami i zespołem CLJ migrują, ale skoro większość graczy występowało w trzeciej lidze, to normalne było dla mnie, by prowadził ich szkoleniowiec pracujący z nimi na co dzień. Proszę zwrócić uwagę, że moja rola to również ocena pracowników - trenerów, fizjoterapeutów itd. -  i wyznaczanie ich ścieżek rozwoju, ich profili.

 

Pewne rzeczy możemy oceniać różnie, ale wizerunek akademii Legii był pod koniec pana kadencji mocno przeciętny. Zabrakło propagandzisty?

 

- Może tak być, choć to też kwestia, którą analizowaliśmy. Faktycznie zarzucano nam zły wizerunek, kiepską promocję w internecie. Polecam jednak zainteresować się i porównać strony wielu europejskich akademii. Nasza kontrastowała i była bardzo dobra w tym aspekcie. Każdy jednak mówił, że młodzież musi być pod pewnym kloszem, nie można „pompować” dzieci, że zdobyły ładną bramkę czy zanotowały asystę. A jak w takiej sytuacji docenić obrońcę? Dopiero od 16-17 roku życia wchodzimy w obszar, w którym powinniśmy przyzwyczajać graczy do mediów. Wcześniej? Suchy wynik, to powinno wystarczać. Wiadomo, że internet przyjmie wszystko, aczkolwiek wiele było sytuacji, w których pojawiały się braki motywacji u tych, o których pisano mniej. Juniorów trzeba chronić. 

 

Można zrobić marketingowe "show", lecz powinno być merytoryczne. Benfica Lizbona transmituje nawet mecze dwunastolatków z bieżącym komentarzem trenerów opowiadających o zadaniach graczy. Każdy ma swój pomysł, ale jeśli niektórzy sobie nie radzili z presją, to trzeba było ich chronić. Przykładem niech będzie gracz spoza akademii, Ondrej Duda. Słowak trafił do Warszawy w atmosferze szału, entuzjazmu. Kiedy wpadł w dołek, siedział w autobusie czy samolocie, czytał negatywne komentarze i nie był w stanie sobie z nimi poradzić sobie. A co powiedzieć o tych, którzy nie są jeszcze ostatecznie ukształtowani? Zawsze ma się stronników, wrogów - nigdy w tak dużym klubie wszyscy nie będą szli w jednym szeregu, ale trzeba znaleźć optymalne środki, które zaowocują sukcesem. W wielkim klubie istotne jest, by ludzie mieli podobne wartości, podobnie patrzyli na świat oraz na piłkę. Wtedy jest szansa, że wszystko będzie dobrze działało. 

 

Powiewem świeżego powietrza miał być Radosław Mozyrko. Nie skończyło się tak, że każdy ciągnął wózek w swoją stronę?

 

- To nie był mój pomysł, ale zawsze byłem otwarty na innowacje, zmiany. Jednak od początku pojawiła się informacja, że zostanie przyjęty nowy model. Początkowo się przyglądał, mieliśmy inne pomysły i z czasem zaczął realizować swój, idący w innym kierunku plan. Mam już swoje lata, trochę doświadczenia i widzę w tym tylko słowa. Gdy przychodzi do realizacji, jest znacznie trudniej. Każdy może jeździć po świecie i mówić, że to jest super, to fajne, a to też byłoby w porządku. Trzeba mieć jednak warunki, by wprowadzać odpowiednie rozwiązania. Najważniejsze, aby wprowadzając zmiany czy innowacje, kontynuować je w dłuższej perspektywie czasu. Tak powinno być w pracy z młodzieżą. Moim zdaniem, to najtrudniejsze, ale z drugiej strony należy przyjmować wariant bezpieczny, czyli realny

 

Można jeździć na turnieje zagraniczne, ale trzeba ustalić, co jest priorytetem - takie zawody czy liga? Trzeba też mieć odpowiednie środki. Inna sprawa jest taka, że trzeba zadbać o logistykę. Nie można pojechać np. do Francji autokarem, to wpływa na organizm, a są również inne kwestie, takie jak szkoła. Pomijając tu kwestie ocen, to też wysiłek. Czyli już mamy codzienne treningi i edukację. Do tego dochodzi liga, turnieje, a u niektórych reprezentacje juniorskie. Jak długo może to wytrzymać młody organizm? Początkowo zobaczymy skok jakości, ale trzeba będzie na to spojrzeć w dłuższym wymiarze. W takim kieracie nie da się dobrze zadbać o mentalność graczy. Świetne argumenty dawali trenerzy z zachodu mówiący o zawodniku, który jedzie na mecz, ale gra tylko pięć minut. Niby się nie zmęczył, ale przygotowywał się, przeżywał, że grał lub nie, do tego dochodzi podróż. Nad wszystkim trzeba mieć odpowiednią kontrolę, potrzebna jest współpraca trenera, asystenta, trenera przygotowania fizycznego, fizjoterapeuty, dietetyka. Trzeba jednak pamiętać, że w polskich realiach potrzeba sporo czasu, by usprawnić komunikację. W końcówce naszej pracy, byliśmy na tym etapie - chcieliśmy zespolić wszystkich ludzi pracujących na rozwój zawodników. Zależało mi również, by znać zdanie innych, czasem dochodziło do kłótni, ale te również bywały interesujące, dawały fajne wnioski.

 

Był pan zdziwiony problemami kadrowymi drużyn akademii w rundzie wiosennej? Teraz piłkarzy było za mało, a za pana czasu za dużo?

 

Mazurek: - Zawsze trzeba znaleźć optymalne rozwiązanie. Tak było m.in. w trakcie finałów z Pogonią Szczecin, kiedy o swoje cele walczyły również rezerwy. Priorytet w danym meczu w trzeciej lidze dostał drugi zespół, a z „Portowcami” zagrali pozostali. Nie da się rozdwoić graczy. Zawodnicy jasno znali założenia, a jednocześnie na rewanż pojechali również najlepsi. Udało się zdobyć mistrzostwo Polski przegrywając w Warszawie, a triumfując w Szczecinie. 

 

Szymański: - Kiedy ma się szerokie kadry, można zestawić dwie „jedenastki”, można częściej jeździć na zawody niż mając piętnastu graczy. Wdrażać można wszystko, bo nie brakuje informacji z innych krajów, tylko jaki to ma sens, kiedy nie zastosuje się odpowiednich proporcji? W Piaście nie pracujemy tak samo jak przy Łazienkowskiej, bo inne są możliwości i etap. Kopiowanie czegoś byłoby szkodliwe. 

 

Mazurek: - Często są ludzie opowiadający o oczarowaniu czyimiś działaniami, systematyką pracy. Jeżdżąc za granicę, zawsze od kolegów z innych klubów słyszeliśmy, że chętnie będą się dzielić pomysłami, ale wszystko trzeba dostosować do klimatu, mentalności danej nacji czy obecnego poziomu zawodników.

 

Razem z Janem Urbanem w pierwszej drużynie przez jakiś czas pracował Juan Irribaren, uznany trener w zakresie przygotowania motorycznego. Zdarzało nam się trenować po salach, całej Warszawie i stwierdził kiedyś, że polska młodzież dojrzewa rok lub dwa później od Hiszpanów. Jego zdanie było proste - to, co w jego kraju rozpoczyna się w procesie szkolenia w wieku np. 14 lat, u nas powinno się wprowadzić 12 miesięcy temu. Moglibyśmy zrobić to szybciej, niektórym wyszłoby to na dobre, ale wielu zostałoby ograniczonych, ich potencjał zostałby zaprzepaszczony, a proces byłby nieodwracalny. Lepiej zrobić czegoś mniej, z czasem poprawić, niż przeginać i zostawiać trwały ślad.

 

Przeciążenia nie raz prowadziły do kontuzji. 

 

- W przeszłości wielu zawodników Legii, również w pierwszym zespołem, miało problemy z mięśniem przywodziciela. Badania w tej kwestii zrobiono m.in. w klinice Villa Stuart w Rzymie, z którą klub współpracował. Wyszło tak, że treningi na pełnych obciążeniach im szkodziły, gdyż wielu z nich nie zakończyło procesu rozwoju układu kostnego miednicy. U przykładowych 21-latków wciąż wciąż nie było pełnego skostnienia. A co mówić o piętnastolatkach? Nie jesteśmy w stanie stwierdzić, co dokładnie dzieje się w organizmie. Inna sprawa, że zawodnicy potrafią zatajać kontuzje, bo jeśli mogą zagrać w meczu Ligi Młodzieżowej, to zrobią wszystko, by wyjść na boisko. Brakuje czasem świadomości, że pogłębianie urazu będzie działało negatywnie w dłuższym czasie.

 

Jakie niedociągnięcia miała akademia Legii?

 

- Wierzę, że mieliśmy taką markę w Legii, że można było nam ufać. Wiem jednak, że cokolwiek by się nie działo, nawet jakbyśmy sprzedawali adeptów za znacznie wyższe ceny, to ktoś stwierdziłby, że i tak można to zrobić inaczej i lepiej. Przecież dobrze wiemy, że zawsze można lepiej, a szczególnie w tych obszarach, które są niewymierne. Pracując jednak w takim klubie, gdzie rozwój trwał przez wiele lat, trzeba być gotowym na różne oceny. Często porównywano nas też z Lechem i tak też powinno być - o ile ma się trochę lodu pod czapką. Trzeba pamiętać, że poznański klub znacznie wcześniej zaczynał działania, ma także doskonałe warunki infrastrukturalne. Małymi sukcesami było jednak to, że nie brakowało zawodników wybierających naszą wizję, zamiast tej w Wielkopolsce. I tak było mimo pewnych niedociągnięć. Ostatecznie mieliśmy graczy, którzy potrafili mieszkać w bursach salezjanów, ich rodzice przykładali największa wagę do wychowania, o tym z nimi rozmawialiśmy, a ci gracze robili kariery. Przykładem może być tutaj Rafał Wolski. 

 

Zależało nam, by piłkarze trafiający na Łazienkowskiej w pierwszej kolejności wyrośli na dobrych i odpowiednio wychowanych ludzi. Nie chcieliśmy łudzić nikogo pierwszym zespołem, obiecywać niewiadomo czego. Każdy mógł sobie zapracować na szansę. Wielką wagę przykładaliśmy też do edukacji, a jeśli dany gracz i jego rodzic nie byli w stanie zagwarantować wysiłku w szkole, to na ogół rezygnowaliśmy. Musze tu pochwalić Marcina Pawlinę, który zawsze jako skaut brał pod uwagę aspekt m.in. szkolny. Potrafił również wypatrzeć jako dziesięciolatków Sebastiana Szymańskiego czy Mateusza Hołownię, którzy poprzez kolejne testy, przekonywali się, że chcą trafić do Legii. My poznawaliśmy również ich wartości. Teraz mamy ponad 50 zawodników na poziomie centralnym w Polsce.

 

Pan jest specjalistą od podstaw, a nie rozwoju?

 

- Tylu graczy w trzech najwyższych ligach w Polsce to powód do dumy. Teraz czas na nowe władze, które z pewnością będą sprzedawały piłkarzy za miliony euro do zagranicznych klubów. Stworzyliśmy podwaliny - może jesteśmy do tego stworzeni? Nikt nie będzie mnie i poprzedniej dyrekcji chwalił, ale wierzę, że taka praca z wartościami i w ciszy będzie potrzebna i posłuży przez wiele lat ku chwale Legii? Wymagaliśmy od zawodników rozwoju, ciągłego stawania się lepszym i myślę, że to wszystko wprowadziło stołeczną akademię na wyższy poziom. 

 

Można odnieść wrażenie, że powstaje obawa o to, że ktoś te podstawy mógłby zniszczyć. 

 

- Muszę powiedzieć, że… pewne rzeczy były przykre. Na przełomie lat, pojawiały się osoby wierzące w idee stworzenia akademii. Dużo zmieniło się za czasów Mariusza Waltera, który nie żałował środków na rozwój szkółki. Kolejnie prezesi - Miklas, Zygo - akceptowali większość pomysłów, potrafiła nam zaufać. To dawało pierwsze plony w postaci debiutów Żyry, Furmana czy Łukasika. Efekty były wręcz błyskawiczne patrząc na to, że we włoskich klubach większość szkółek stworzono razem z powstaniem klubów. Okres prezesa Leśnodorskiego”pozwolił wejść na wyższy poziom rozumienia potrzeby istnienia akademii, sposobu jej zarządzania oraz standardów, które obowiązują w codziennym funkcjonowaniu - to był dynamiczny czas. Czas wyznaczania celów takiego klubu jakim jest Legia, ich zespołów, poszczególnej jednostki przy jednoczesnym poszanowaniu przeciwnika, drugiego człowieka – szacunek rodził mistrzostwo. Każdy dołożył swoją cegiełkę do tego, by akademia działała jak najlepiej.

 

W Polsce jest tak, że ten kto dochodzi do władzy, chce zamknąć i pozbyć się wszystkiego, co związane jest z poprzednikami i robić wszystko od nowa. Dlatego stoimy w miejscu, kiedy za naszymi granicami korzysta się z pracy poprzednich pokoleń. Jesteśmy świetnymi rewolucjonistami… Legia Warszawa ma wielką markę, której na żadnym poziomie nie da się zniszczyć. Mogą się pojawiać słabsze okresy, choć trudno byłoby o całkowitą destrukcję. Pytaniem będzie, na jaki poziom będą wchodzić gracze. Inna sprawa, że o trenerach pierwszego zespołu Legii mówiło się, że brakuje im doświadczenia. W tej kwestii jest podobnie - nowi zarządcy również uczą się na żywym organizmie, bo brakuje im znajomości fachu w dłuższym okresie. Ja też to przechodziłem, choć miałem za sobą dziewięć laty pracy w SEMP-ie. Nieoceniona była jednak możliwość podpatrywania zagranicznych akademii. Ludzie muszą zaufać i uwierzyć w pewne działania, by skutecznie wykonywać swoją pracę. Sam się jednak uczyłem, choć z czasem zdołaliśmy przekonać wiele osób do naszych pomysłów. Każdy obszar miał zapewnione działanie i kontrole. 

 

Szymański: Problemem jest fakt, że mało osób chce się specjalizować w juniorskim futbolu i latami pracować w akademiach piłkarskich. Osoby przychodzące z innych krajów nie znają do końca środowiska i mentalności ludzi. Roczniki będą lepsze i gorsze, ale ważna jest systemowa praca. 

 

Co wykazał audyt w akademii przeprowadzony około dwóch lat temu?

 

- Od zagranicznych audytorów usłyszeliśmy, że struktury akademii stoją na wysokim poziomie. Być może komuś innemu przekazano inne informacje. Z drugiej strony, kto by nie przyjechał, trudno było mu podważyć pracę w pewnych obszarach. Wciąż brakowało jednak czasu na szlifowanie rozmowy, umiejętności wzajemnego kontaktu. Wszyscy uczyliśmy się współpracy, mimo migracji trenerów, co było związane m.in.z ambicjami czy finansami.

 

Miał pan dostęp do audytu?

 

- Tak. Odbierałem to wtedy jako okazję do udoskonalenia pewnych działań. Nie wiem czy ostatecznie taki był jego cel. Nie przywiązywałbym do tego jednak tak wielkiej wagi, gdyż przez kilka dni trudno zero-jedynkowo ocenić pewne kwestie. Wszelkie materiały można także wykorzystać na różny sposób.

 

Dla nas i tak najważniejszy był fakt, że w odpowiednim momencie klub wymógł, że pracownicy mogą prowadzić swoje działania tylko w klubie. Trenerzy nie musieli rozpraszać się inną działalnością. Piętnowano mnie za to, że nie daję szansy zarobienia pieniędzy szkoleniowcom. To jednak miało sprawić, że był czas na wyciąganie odpowiednich wniosków na chłodno. Wiem po swojej przeszłości, że pracując w Legii, prowadząc SKS-y w szkole i mając inne zajęcia, trudno skupić się na jednym zadaniu. 

 

Akademia Piasta może kiedyś dogonić legijną szkółkę?

 

- Szymański: - Bardzo istotny będzie kontekst. Zależy też, jak spojrzymy na akademię i klub oraz jego możliwości. Marka Legii jest wielka, ale w Piaście Gliwice łatwiej zadebiutować w Ekstraklasie. Dla każdego należy znaleźć optymalną ścieżkę rozwoju. Potrzebujemy zawodników, którzy idealnie odnajdą się w Gliwicach i sprawią, że wzajemnie sobie zaufamy. Może nie będziemy ściągać piętnastoletnich juniorskich reprezentantów Polski, ale prowadząc odpowiednio zawodników w akademii można sprawić, że zrobią karierę. Przykładowy Espanyol nie może rywalizować z FC Barceloną, a i tak szkoli dobrych zawodników. Za często obserwujemy w Polsce chęć konfrontacji, zamiast współpracy. W wielu innych krajach, kluby wymieniają się informacjami, a nawet zawodnikami wzmacniając ich konkretne cechy. To póki co utopia, ale wierzę, że z roku na rok kluby będą coraz bardziej otwarte na wymianę doświadczeń. Piast chce szkolić jak najlepiej, a czy podejmie rywalizację na poziomie potentantów? To byłoby nieco nienaturalne, ale to wciąż miejsce, w którym można zbierać mnóstwo doświadczenia i spełnić swoje marzenia.

 

Mazurek: - Przez 30 lat swojej pracy w sporcie, nie kierowałem się rywalizacją. Priorytetem była jakość działania. Wiem, że jeśli wszelkie działania będą wykonywane z odpowiednią pracowitością i wytrwałością, sukces będzie musiał przyjść. Zawsze kończyło się to wymiernymi efektami. Tak było w SEMP-ie, Delcie, jak i akademii Legii. Nikt nigdy nie zakładał, że mamy pięć lat na doścignięcie Polonii. Wygrane radowały, porażki smuciły, ale najważniejsze było co innego. Podobne wspomnienia mam z meczu z Rosenborgiem. Żyro trafił w plecy rywala, Legia nie awansowała, ale trzeba było myśleć o tym, co będzie dalej - jak równać do najlepszych i jak dystansować ligowych przeciwników. Pojawiał się sceptycyzm, zwłaszcza finansowy. Najważniejsza jest długofalowa merytoryka. Mając standardy i jasne priorytety, ma się większą pewność rozwoju.

 

Pan czuje, że w Gliwicach się rozwija?

 

- Między Mazowszem a Śląskiem są olbrzymie różnice. Mimo tylu lat w piłce, wciąż się uczę i doświadczam nowych rzeczy. Mamy tu do czynienia z grupą bardzo ciekawych zawodników, którzy z wielką pokorą podchodzą do futbolu. Wciąż widzę, że jestem w stanie szukać odpowiednich płaszczyzn dla pracowników klubu. W Legii są osoby, które chciały być trenerami. Poszli jednak w fizjoterapię czy inne profile i nie mogą teraz narzekać. Z ludźmi trzeba rozmawiać, przekonywać ich do swojej wizji, pokazywać ich potencjał czy predyspozycje. Tak było z Mateuszem Wieteską, który potrzebował wielu dialogów, by zrozumieć, że będzie lepszym obrońcą w porównaniu do gry w ataku, gdzie mógłby nie wskoczyć choćby na poziom Ekstraklasy. Mógłbym podać wiele podobnych sytuacji. Poczuwam się do tego, by wskazać ludziom drogę i często wychodziło to na dobre wszystkim. Gdyby było inaczej, nie opowiadałbym o tym w tym momencie. 

 

Niedzielny mecz Piasta z Legią w Ekstraklasie budzi dodatkowe emocje?

 

- Będę starał się być na meczu pierwszego zespołu, choć najważniejsze jest dla mnie obserwowanie spotkań drużyn młodzieżowych, których w niedzielę nie zabraknie. To bardzo ważna kwestia w pracy dyrektora akademii. 

 

Pochodzę z województwa lubelskiego, ale po tylu latach w Warszawie i Legii, trudno powiedzieć, że mecz mnie nie obchodzi i kibicuję tylko Piastowi. Pracuję jednak w Gliwicach i mam nadzieję, że mój obecny klub zaprezentuje się z dobrej strony po doskonałym, historycznym startem sezonu. Nie życzę jednak Legii porażki, bo po tylu latach zawsze pozostanie w sercu. Klub dał mi niesłychanie wiele, dał możliwość pracy i wpływania na aspekty akademii i pierwszego zespołu. Mogę być zawsze wdzięczny i trzymać kciuki, by stołeczna ekipa wchodziła na wyższy poziom. Sam nie oczekuję wdzięczności, ani podziękowań. Najmocniejszą satysfakcję mam wtedy, kiedy do dalszych sukcesów przyczyniają się byli współpracownicy i zawodnicy. Podobnie jest z dyrektorami partnerskich szkół i wieloma innymi osobami, o których nikt nie pamięta. Prawo do zmian ma każdy, trzeba to szanować. Ważne jest to, że po tylu latach mogę się spotkać z wieloma ludźmi związanymi z Legią i w 99% przypadków sport nie dzielił, a łączył i wyzwalał wzajemny szacunek.

Polecamy

Komentarze (15)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.