Jan Goliński: Mierzę wysoko

Redaktor Maciej Ziółkowski

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

12.02.2019 16:00

(akt. 12.02.2019 19:57)

- Jestem zawodnikiem z jednym z najdłuższych stażów w drużynie i całym klubie. Oprócz dumy czuję z tyłu głowy, że doszedłem do tego momentu dzięki ciężkiej pracy. Nie ma tutaj nic z przypadku. Jeżeli potrafiłem utrzymać się przy Łazienkowskiej jedenaście lat, dlaczego nie miałbym za parę lat zagrać w pierwszej drużynie i ciągle się rozwijać? To jest mój cel – opowiada w rozmowie z serwisem Legia.Net Jan Goliński, kapitan Legii w Centralnej Lidze Juniorów.

Warto wspomnieć, iż Goliński został wybrany przez naszych czytelników najlepszym zawodnikiem Legii w Centralnej Ligi Juniorów w rundzie jesiennej. - Na pewno to dla mnie super sprawa. Bardzo cieszą takie wyróżnienia. Oprócz tego, że sam widzę jak się rozwijam cieszy fakt, iż osoby z zewnątrz to doceniają – mówi stoper stołecznego klubu.

Fan NBA, a na co dzień spokojna osoba. Tak określają cię ludzie z twojego otoczenia.

- Rozwinę pierwszy wątek. Od dzieciństwa miałem styczność z różnymi sportami. Dzięki temu, oprócz piłki fascynują mnie także inne dyscypliny. Szczególnie koszykówka mocno mnie zainteresowała. To, co najlepsi wyczyniają na parkietach NBA jest niebywałe, imponująca jest ich praca. W ciągu sezonu mają przeważnie do rozegrania ponad 80 meczów… Zdarza się, że co drugi dzień muszą wyjść i zrobić swoje na wysokiej intensywności, a my na ogół jesteśmy zmęczeni po zaledwie jednym spotkaniu w tygodniu. Zafiksowałem się na punkcie „kosza”, podziwiam tych zawodników. Poza tym, miło ogląda ich się w akcji. Często włączam także gierkę poświęconą właśnie NBA na Playstation. Na pewno jest to fajna odskocznia od futbolu.

Starasz się zarażać koszykówką kolegów z szatni?

- Tak. Mateusz Misiak początkowo za dużo nie wiedział o tym sporcie, ale w trakcie szkolnych zajęć jednak wiele się zmieniło. Zaczęliśmy dyskutować na ten temat, Mateusz był zaciekawiony NBA i obecnie często rozmawiamy o koszykówce. Można powiedzieć, że zaszczepiłem w nim pasję do czegoś nowego. Oprócz niego, kilku innych chłopaków również interesuje się tą dyscypliną, przez to możemy teraz wymieniać się wszystkimi nowinkami.

W wolnych chwilach lubisz pooglądać jakiś mecz „kosza” w telewizji i pograć z przyjaciółmi na parkiecie?

- Często jest tak, że oglądam skróty meczów, ponieważ między Polską a Stanami Zjednoczonymi występuje spora rozbieżność czasowa. Spotkania są rozgrywane głównie późno w nocy, więc jest to problem. Oprócz posiłkowania się kluczowymi fragmentami danego meczu i rozmów z kolegami, w porze letniej, wychodzę sam albo z kimś na boisko obok domu porzucać trochę do kosza. W szkole także stawiam na ten sport i razem z innymi doskonalimy się w tej dyscyplinie.

Masz jakiegoś koszykarza-idola?

- Czytałem książkę o Michaelu Jordanie. Po prostu – tytan pracy. W publikacji dowiedziałem się istotnych informacji o podnoszeniu umiejętności przez niego. Niesamowite było to, że grał w NBA i zdobywał tytuły, następnie odchodzi na dwa lata, wraca i robi to samo, co wcześniej. To pokazuje, jak jeden człowiek może mieć wpływ na resztę i poprowadzić zespół do zwycięstw. Olbrzymia inspiracja i wzór do naśladowania. Aktualnie kontuzję leczy Le’Bron James. Kolejny fenomen, jest już po „trzydziestce”, a występuje na takim poziomie, jakby dopiero wchodził do tej ligi. Podobny pracuś do Jordana. Dysponuje kapitalnymi warunkami fizycznymi, muskulaturą. Co więcej, dużo widzi na parkiecie, swobodnie się po nim porusza i wspomaga drużynę w każdym momencie. Kyrie Irving, który kiedyś dzielił z nim szatnię, powiedział w wywiadzie: „Gdy graliśmy razem, byłem młodym chłopakiem z wielką fascynacją i chciałem robić wszystko. Dopiero teraz będąc liderem zrozumiałem, że nie wszyscy są do tego jeszcze gotowi”. Jest to trudna misja i poniekąd odwzorowanie mojej roli, czyli kapitana na murawie. Może mierzę wysoko, ale zawsze przyjemnie podpatrywać takie osobistości.

Chłopaki z szatni postrzegają cię jako kapitana z prawdziwego zdarzenia?

- Dobrze rozumiemy się z chłopakami. To nie jest tak, że jestem wyżej od kogoś i traktuję niektórych z góry. Absolutnie nie. Najważniejsze jest to, żeby każdy czuł się komfortowo i potrzebny drużynie. Gdy ktoś potrzebuje pomocy, może do mnie przyjść bądź na odwrót, bo ja też nie raz korzystam z rad kolegów. Jest to postawa, która zawiera się w liderowaniu. Nie może być tak, że wszystko leży na moich barkach. Musimy tworzyć kolektyw, którego pilnuję. Podkreślę – kluczem jest równość w zespole. Należę  do spokojnych osób. Gram w akademii już dłuższy czas, przez co  wielu sytuacji podchodzę z chłodną głową. Dzięki temu wystarczy mi parę tygodni, aby złapać wspólny język z nowym zawodnikiem. Wówczas poruszamy takie tematy sugerujące to, jakbyśmy znali się z przeszłości. Jestem w Legii nie od dziś, wyrobiłem sobie jakąś opinię u szkoleniowców i czuję, że chłopaki też to respektują.

Kapitan ma określone obowiązki i jednym z nich jest właśnie wdrażanie nowych twarzy do ekipy. Sprawia mi to ogromną radość. Przy Łazienkowskiej nikt nie znajduje się z przypadku. Każdy piłkarz jest po to, aby wzmocnić zespół. Jeżeli dany gracz dobrze zaadaptuje się w szatni, pojawiają się same plusy dla całego otoczenia. Uważam, że szybka aklimatyzacja jest bardzo istotna. Miło rozmawia mi się z nowymi piłkarzami, również z tymi, którzy przyjeżdżają z zagranicy. Wtedy mogę się dowiedzieć jak wyglądają treningi, edukacja i futbol poza Polską.

Można cię nazwać warszawiakiem z krwi i kości?

- Oczywiście. Moja najbliższa rodzina mieszka w Warszawie. Rodzice oraz dziadkowie wychowali się w stolicy, ja również nie ruszałem się stąd. W Legii jestem już od jedenastu lat, więc mogę nazwać się prawdziwym warszawiakiem. Twarda selekcja w klubie, wynikająca z tego, że jesteśmy najlepszą akademią w kraju, powoduje rozbudowaną sieć skautingu. To logiczne, że zawodnicy z całej Polski wiążą się z „Wojskowymi” i zastępują innych głównie przez większe umiejętności. Jest to dla mnie dodatkowy bodziec do pracy. Pochodzę z Warszawy i cieszę się, że tak długo utrzymałem się przy Łazienkowskiej. Wszyscy na mnie liczą.

Czujesz dumę z tego, że jesteś jednym z nielicznych warszawiaków w Legii?

- Jak najbardziej. Obecnie jestem zawodnikiem z jednym z najdłuższych stażów w drużynie i całym klubie. Oprócz dumy czuję z tyłu głowy, że doszedłem do tego momentu dzięki ciężkiej pracy. Nie ma tutaj nic z przypadku. Jeżeli potrafiłem utrzymać się przy Łazienkowskiej jedenaście lat, dlaczego nie miałbym za parę lat zagrać w pierwszej drużynie i ciągle się rozwijać? To jest mój cel.

Jak zostałeś przyjęty do stołecznego klubu?

- Na samym starcie, w zerówce, trenowałem tenisa. Rodzice bardzo dbali o mój rozwój, dodatkowo uczęszczałem też na zajęcia z języka obcego. Któregoś dnia tata natknął się na ogłoszenie o naborach. Byłem pozytywnie do tego nastawiony, lubiłem nowe wyzwania. Wówczas było prościej niż teraz. W przeszłości zbierała się chłopców z różnych roczników, na salę wchodziło piętnaście osób. Dwa szybkie testy bez piłki. W taki sposób znalazłem się w drużynie. Ci, którzy zostali przyjęci, dostawali papierek od trenera z numerem telefonu i informacją o kolejnym treningu. Tak to się zaczęło. Później czekały nas selekcje z półrocznymi odstępami, które przechodziłem bez większych problemów. Szkoleniowcy zawsze we mnie wierzyli. Zdarzały się oczywiście lepsze i gorsze momenty, ale nigdy nie zwątpiłem w to, że mogę się tutaj utrzymać i występować.

Mówiłeś o koszykówce, przed chwilą o tenisie – nie miałeś myśli, żeby na stałe związać się z którymś z tych sportów?

- Tenis traktowałem jako hobby. Mimo, że spędziłem trochę czasu na korcie, na dłuższą metę nie chciałem się w tym spełniać. Gdybym uprawiał ten sport, na pewno bym nie zawitał na Łazienkowską. Czułem, że to nie dla mnie. Może dlatego, iż tenis stawia na indywidualność, a ja lepiej czuję się w grupie otaczających mnie osób. Futbol od początku stawiałem na piedestale.

Cieszę się, że od małego interesowałem się ogólnie sportem. Jako dziecko mogłem się rozwijać dzięki rodzicom. W dzieciństwie często chodziłem z dziadkiem na piłkę. Tenis też dużo mi dał. Mogłem rozwijać się pod kątem fizycznym. Ambicja, walka weszła mi w krew od najmłodszych lat. Był to bodziec, który mi pomógł i na pewno nie zaszkodził.

Skąd ksywka „Jonas Baby”?

- (Śmiech). W podstawówce pan od wf-u mówił na mnie „Jonas Brothers”. W Legii jest tak, że potrafisz mieć jedno przezwisko, a ktoś jest w stanie zrobić z tego odłamek i wymyśleć własne.  „Baby” pojawia się przy wielu pseudonimach. Dla porównania, w środowisku muzycznym wielu raperów może pochwalić się ksywką „Lil”.

Gdy masz czas, preferujesz FIFĘ oraz… wyjazdy do Łodzi.

- FIFA wcześniej była dla mnie odskocznią od treningów, szkoły. Jak pojawiała się szansa wspólnej gierki ze znajomym czy z osobą, z którą dawno nie mierzyłem się na wirtualnym boisku, były to mile spędzone chwile przy Playstation. Obecnie gry komputerowe nie „wciągają” mnie tak jak wcześniej. Od pewnego czasu FIFA poszła w odstawkę, ale nie żałuję tego, ponieważ od ośmiu miesięcy jestem z moją dziewczyną, Karoliną. Dawno nie czułem się tak szczęśliwy. Regularnie odwiedzam ją w Łodzi, Karolina również przyjeżdża do mnie. Nigdy nie zamieniłbym wyjścia z dziewczyną na grę w FIFĘ.

Obecność Karoliny w twoim życiu pomaga ci na boisku?

- Zdecydowanie. Jest to dla mnie dodatkowy bodziec do ciężkiej pracy. Częstokroć rozmawiamy z dziewczyną na temat przyszłości, patrzymy na słynne pary ze świata sportu – między innymi na Anię i Roberta Lewandowskich. Tak jak mówiłem: wysoko mierzę, ale to zawsze motywuje do podnoszenia swoich umiejętności. Gdy w trakcie meczu widzę, że Karolina stoi niedaleko boiska i trzyma za mnie kciuki, taki obrazek napędza mnie. Chcę wówczas dać z siebie jeszcze więcej. Odkąd jesteśmy ze sobą, ani razu nie poczułem braku wsparcia z jej strony. Cały czas jest przy mnie i kibicuje, żeby udało mi się w piłce. To ogromny plus zarówno na murawie, w codziennym życiu. Weekendy przeważnie spędzamy razem. Karolina znalazła się w gronie moich znajomych i z klubu, i trochę poza. Wszyscy ją polubili, dobrze się zaaklimatyzowała. Może przez to pojawi się trochę więcej spotkań z kolegami (śmiech).

Słyszałem, że jesteś maniakiem horrorów.

- Horrory, filmy akcji czy komedie to trzy gatunki filmów, które najbardziej mnie fascynują. Horrory są dodatkowym dreszczykiem emocji trzymającym w fotelu.

Na boisku czujecie się czasami jak w filmie akcji? Trochę dramaturgii doświadczyliście na jesieni w lidze.

- Mieliśmy lepsze i gorsze momenty. Dużo osób, w tym ja, opuściło sporo meczów z powodu kontuzji. Szkoda, bo każdy wnosi dużo do drużyny i zwiększa poziom rywalizacji. Gdy ciągle trzeba grać praktycznie jedną „jedenastką”, na boisku wygląda to zupełnie inaczej. Dramaturgia w pierwszej części sezonu rzeczywiście miała miejsce. Pojawiały się różne momenty, zwroty akcji. Potrafimy wygrywać z Jagiellonią 5:2 po dwóch kapitalnych bramkach Radosława Cielemęckiego. Nikt wówczas nie mógł uwierzyć, że oba strzały wpadły do siatki. Mecz to dla nas święto. To coś, na co pracujesz cały tydzień. Sport jest nieprzewidywalny. Raz się wygrywa, raz się przegrywa. Porażki są jednak potrzebne w procesie rozwoju. Gdybyśmy tylko zwyciężali, nie wiedzielibyśmy z czego wyciągać wnioski, nie popełnialibyśmy błędów. W tym wieku, szczególnie przed wejściem do piłki seniorskiej, progres i analiza swoich mankamentów jest kluczem do sukcesu.

Kluczem jest także edukacja? Da się pogodzić sport z nauką?

- Na wstępie skieruję podziękowania w stronę rodziców. Uczęszczałem do prywatnej szkoły podstawowej, za którą trzeba było płacić, ale jednocześnie bardzo dużo wymagała. Placówka mogła pochwalić się solidnymi wynikami z egzaminów. Pierwsze sześć lat przygotowało mnie do tego, żeby później uczyć się trochę na własną rękę. Nie ukrywam, że w kolejnych szkołach nie prowadziło się już takiej pracy z nauczycielami jak na starcie mojej edukacji. Obecnie doszło nam sporo obowiązków w klubie, zajęć indywidualnych, przez co na naukę jest mniej czasu. Nigdy jednak nie miałem problemów z zaliczeniami. W gimnazjum uzyskałem bardzo dobrą średnią oraz niezłe wyniki z testów gimnazjalnych, Liceum to jednak ogromny przeskok. Jest trudniej, ale daję sobie radę.

Widać, że szkoła jest w jakimś stopniu połączona z Legią. Zdarzało się, że wiele razy nauczyciele szli nam na rękę. Klub, dzięki komunikacji potrafił nas zwolnić z zajęć ze względu na mecz czy badania. Gdybyśmy chodzili do innej szkoły, piątkowy wyjazd do Lubina nie byłby mile widziany. Wówczas mielibyśmy kłopot, a tak go nie mamy. To istotne dla nas, że liceum chce nam pomagać, a nie przeszkadzać.

Za wami trudna runda w Centralnej Lidze Juniorów.

- Odniosę się najpierw do siebie. Kontuzja utrudniła życie zarówno mi jak i trenerowi w rotacji. Z początku tworzyliśmy kolektyw z Mateuszem Szyszkowskim na pozycji stoperów. Z biegiem czasu wypadli jednak kolejni zawodnicy, którzy nie pauzowali tydzień, ale parę tygodni bądź i miesięcy. Niektórzy piłkarze musieli grać przez to na innych pozycjach. Wspomniany uraz dużo mi zabrał w tej rundzie. Praktycznie nigdy nie zdarzyło mi się wypadać z gry na pewien okres. Jest to zatem cenna nauka kształtująca cierpliwość. Dla całej drużyny była to trudna runda. Miewaliśmy wzloty i upadki, które nie powinny się przytrafić. Strata punktów w Zabrzu była nie do przyjęcia. Mimo tego, iż denerwowaliśmy się na sędziego, mogliśmy ten mecz spokojnie zamknąć w pierwszej połowie. Zabrakło nam wówczas konsekwencji i skuteczności. Żadna porażka nas nie cieszy, ale najgorsze jednak za nami. Nie skończyliśmy jesieni na złej pozycji. Mimo przewagi Korony, wciąż liczymy się o tytuł.

Cieszą indywidualne chwile indywidualnej oraz zespołowej gry. Wielokrotnie udawało nam się osiągać solidne rezultaty. Nie odłączyliśmy się od siebie, stworzyliśmy zgrany monolit.

Z czego najbardziej jesteś zadowolony?

- Z tego, że gdy grałem, wyglądałem bardzo przyzwoicie. Z dnia na dzień rozwijałem się, co jest dla mnie bardzo ważne. Koledzy oraz sztab szkoleniowy również widzą, jakie poczyniłem postępy. Nie zatrzymuję się, robię duże kroki w przód.

To prawda, że lepiej gracie, gdy trener was nie chwali?

- Można tak powiedzieć. Było kilka takich spotkań, w których szkoleniowiec w przerwie wypowiadał się w samych superlatywach, a po zmianie stron wyglądaliśmy zupełnie inaczej. Jest to coś w rodzaju placebo. Chwalić trzeba, gdy coś nam rzeczywiście wychodzi na to zasługujemy. Tak samo powinno funkcjonować w drugą stronę. Potrzebujemy również tego, żeby ktoś nas ganił i krytykował, jeżeli w danych sytuacjach boiskowych postąpiliśmy źle. Jeżeli działamy prawidłowo, trzeba to podtrzymywać, a nie bujać w obłokach. Kiedy trener nas chwalił nie było tak, że od razu wkradało się u nas rozluźnienie. Wręcz przeciwnie, spinaliśmy się jeszcze bardziej, aby go nie zawieść.

Zarówno trenera Saganowskiego, jak i Sokołowskiego można traktować jako autorytety. Osiągnęli dużo na szczeblu Ekstraklasy. Każdy z nas chciałby dojść do takiego poziomu, zagrać w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce. Wspierają nas cały czas, można do nich przyjść z ze sprawą boiskową czy też prywatną.

Duże wsparcie na trybunach otrzymujesz także od mamy.

- To prawda. Analizując moje początki w Legii, mama teraz trochę uspokoiła się jako kibic (śmiech). Zdarzają się takie momenty, w których czuje, że musi pomóc całej drużynie albo wyjaśnić pewną sytuację z kimś na trybunach. Zawsze śmialiśmy się z chłopakami czy nawet z trenerami z tego. Bardzo doceniam jednak fakt, iż rodzice są na każdym spotkaniu, są przy mnie. Tata udziela mi również cennymi wskazówek przed albo po meczu. Dopingowanie mamy jest dla mnie tak samo ważne.

W momencie kontuzji, trudno było tobie przerzucić się z roli piłkarza na kibica?

- Oglądanie spotkań kolegów z trybun jest na pewno frustracją. Patrząc na chłopaków z bliska, niezależnie czy wygrywają, czy przegrywają, chciałbyś być na ich miejscu i walczyć na murawie razem z nimi. Jeszcze większa nerwowość pojawia się wówczas, gdy na placu gry coś nie wychodzi, a ty nie możesz nic z tym zrobić. W trakcie urazu starałem się wspierać chłopaków, rozmawiałem po meczach wyjazdowych, na które czasami nie mogłem się wybierać. W Rembertowie przychodziłem na przerwy, poklepywałem po plecach i dawałem jakieś rady. Z jednej strony rola kibica jest lekcją, ponieważ widzisz więcej niż podczas gry, lecz z drugiej – frustracja spowodowana tym, że nie jesteś na boisku, dominuje.

Myślicie o mistrzostwie?

-  Na pewno. Nadzieja umiera ostatnia jak mawia polskie przysłowie. Były chwile zwątpienia, ale nikomu nie przyszło do głowy, żeby odpuścić sobie walkę o tytuł. Rozmawiamy o mistrzostwie. To główny temat naszych dyskusji w szatni. Przygotowujemy się na mecz z Pogonią, który będzie kluczowy. Trener również kładzie nacisk na spotkanie ze szczecinianami. Dopóki piłka w grze, będziemy walczyć o sięgnięcie po trofeum do samego końca. Zasługujemy na mistrza ciężką pracą, klub oraz trenerzy również.

Dysponujemy jedną z mocniejszych kadr w Centralnej Lidze Juniorów. Mimo że nie mamy w składzie zbyt wielu starszych zawodników, w rundzie jesiennej co jakiś czas będą schodzić do nas niektórzy gracze z rezerw. Jesteśmy zadowoleni z tego, że intensywnie trenujemy, odbyliśmy mnóstwo jednostek. Poniekąd budujemy drużynę na nowo, ponieważ kilka osób odeszło, parę przeszło. Myślę, że to zaprocentuje w drugiej części sezonu. Są zespoły z indywidualnościami, ale nie widać w nich jedności. W Legii, również mimo indywidualności, każdy daje jakość i jest tak samo ważny.

Co możesz obiecać, gdy zdobędziecie tytuł?

- Mogę zadeklarować, że się przefarbuję (śmiech).

Liczysz na to, że jeszcze w tym sezonie zadebiutujesz w „dwójce”?

- Mam nadzieję. Wierzę, iż pojawi się dla mnie nawet jednorazowa szansa, aby pokazać się wyżej. Na bieżąco rozmawiam z koordynatorem, dyrektorem czy trenerami, którzy widzą mój progres i doceniają to. Szkoleniowcy z CLJ liczą na mnie w swoim zespole i chcą, żebym wiosną wniósł trochę jakości. Skupiam się na razie na występach w juniorach starszych. Jest to bowiem ostatnia prosta do piłki seniorskiej. Wiążę swoją przyszłość z Legią. Marzę o tym, żeby kiedyś wystąpić na płycie głównej stadionu przy Łazienkowskiej przed tysiącami kibiców. Będę dążył do tego celu. Każdego dnia robię wszystko, aby się do niego zbliżyć.

Wierzycie, że można trafić do „jedynki”? Przykłady Szymańskiego, Praszelika, Miszty czy Karbownika pokazują, iż zarówno gra oraz wyjazdy na zgrupowania są realne?

- Myślę, że tak.  Z Michałem graliśmy w jednej drużynie. Od samego startu widać było w nim potencjał. Teraz „Karbo” dostał szansę w pierwszym zespole. To chłopak, z którym się znam, co jakiś czas widzę się w szkole, mijam się w klubie. Wszystko jest zatem możliwe, mamy tego namacalny dowód. Przykłady poprzednich wychowanków, „Sebka” czy wspomnianych chłopaków są bardzo budujące i pokazują, że ciężką pracą możesz dojść bardzo wysoko.

Martwi ciebie fakt, iż przy Łazienkowskiej znacznie trudniej przebić się obrońcom aniżeli innym graczom?

- Ogólnie w futbolu jest tak, że defensorzy są nieco mniej zauważali. Na odprawach mamy rozpisane schematy w obronie czy w środku pola, natomiast z przodu za inwencję twórczą, luz i kreatywność płaci się najwięcej, co podkreśla trener Saganowski. Jeżeli ktoś jest naprawdę dobry, sukces go znajdzie. Dlaczego nie miałbym być to ja? Dlaczego nie miałbym być kolejnym zawodnikiem po Wietesce, który przebił się do „jedynki”?  Codzienne staram się podnosić swoje umiejętności, walczyć i potwierdzać swoją formę w kolejnych spotkaniach w U-18, a później – mam nadzieję – w rezerwach oraz w Ekstraklasie. To wszystko przyjdzie z czasem. Oczywiście, defensorom jest trudniej, ale nie zwątpię w siebie.

Starasz się podpatrywać jakiegoś stopera z najwyższej półki?

- Kuba Rzeźniczak był osobą, którą bardzo szanowałem i starałem się na nim wzorować. „Rzeźnik” nie miał niczego podanego na tacy, wywalczył szansę dzięki pracy nad samym sobą. Nie miał niebywałego talentu, żeby móc przyjść na trening i robić z piłką, co tylko chce. Do wszystkiego doszedł ciężką pracą. Ceniłem także Carlesa Puyola. Legenda Barcelony i uznany zawodnik w świecie futbolu. W pewnym momencie był skreślany przez ludzi, występował na innej pozycji, niektórzy przyczepiali się do jego wzrostu. Mimo tych barier, wygrał Mistrzostwo Hiszpanii, Świata, Europy, Ligę Mistrzów i tak dalej. Mimo wielu urazów, zrobił kapitalną karierę. Przykład do naśladowania na boisku jako kapitan i piłkarz. Był moim pierwszym idolem.

Czy Goliński w przyszłości może być legijnym Rzeźniczakiem, Kucharczykiem czy Radoviciem?

- Marzę o tym. W przyszłości może wiele się zmienić. Wierzę, że przez ten czas rozwinę się jako piłkarz i człowiek. Nie ma rzeczy niemożliwych. Chcę grać tutaj jak najdłużej i na jak najwyższym poziomie. Mogę odwołać się do postaci Rzeźniczaka. Gdybym nie był pewny siebie, nie byłoby mnie w Legii. Czuję to w głowie i wiem, iż mam predyspozycje, aby osiągnąć w piłce jak najwięcej. Liczę na to, że będę doskonalił się przy Łazienkowskiej i za kilka lat będę mógł tutaj przyjść i z dumą zakomunikować, że zagrałem setny mecz z „eLką” na piersi od pierwszej do ostatniej minuty na solidnym poziomie. 

Polecamy

Komentarze (1)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.