News: Janusz Panasewicz: Trzeba dbać o młodych piłkarzy

Janusz Panasewicz: Trzeba dbać o młodych piłkarzy

Emil Kopański

Źródło: Legia.Net

22.09.2014 20:08

(akt. 08.12.2018 09:53)

Z Januszem Panasewiczem spotkaliśmy się – a jakże – na stadionie Legii Warszawa. W niemal godzinnej rozmowie z serwisem Legia.Net lider kultowej wręcz grupy Lady Pank, a prywatnie wierny kibic Legii, opowiedział nam o historii swojej miłości do klubu z Łazienkowskiej, podzielił się opinią na temat rac na stadionach i wyprzedaży młodych piłkarzy mających potencjał na to, by stać się idolami dla najmłodszych. Zapowiedział także, że być może zajmie się piosenką o... Robercie Lewandowskim. Zapraszamy do lektury!

Czym dla Pana właściwie jest piłka nożna?


- Miłością, od dziecka. Sam próbowałem sił na boisku, potem z powodów muzycznych zmuszony byłem tego zaprzestać. Cały czas jednak aktywnie uczestniczyłem w życiu futbolu, chodziłem na mecze, nawet III czy IV ligi. Uważam, że to sport wywołujący niesamowite emocje, poczucie wspólnoty, zespołowości. Kiedy dochodzi do tego wręcz artyzm, naprawdę warto się na to gapić.


Problem w tym, że polskiemu futbolowi daleko do artyzmu.


- Ludzie są różni. Są dzieci, mające 4-5 lat, a kilkadziesiąt miesięcy później pokazują dopiero pełnię swoich możliwości. Takie przypadki, jak Leo Messi, którego geniusz dostrzec można było już w wieku 6 lat, to sporadyczne jednostki. Wydaje mi się, że świat jest dziś tak skonstruowany, że trudno wyciągać jednoznaczne wnioski w jakiejkolwiek sprawie. Dużą przyjemnością jest jednak obserwacja takich ludzi, ich rozwoju, dalszych losów.


Piłka nożna to nadal sport, czy już biznes?


- Osoby, które obserwują to, co się dzieje w futbolu na najwyższym poziomie, z pewnością dostrzegają poza otoczką medialną i biznesową czyste piękno tej dyscypliny. Fakt, piłkarze zarabiają ogromne pieniądze, potem występują we wszystkich możliwych reklamach, ale nie zabija to futbolu. Ostatnio oglądałem powtórki meczów Hondurasu w tegorocznych mistrzostwach świata. To są dopiero wariaci, którzy pokazują prawdziwą, dziką, szczerą piłkę wśród komercjalizacji. Niemniej jednak od tego procesu nie uciekniemy, dla mnie zabawne jest, że facet, który grał w AS Monaco, zdobywa sześć bramek na mundialu i za chwilę płaci się za niego 80 milionów euro. Przecież poza tym, że wyszedł mu jeden turniej, nie pokazał zbyt wiele! To jest komercyjne podejście do gościa, który jest przystojny, został królem strzelców mistrzostw świata i jego koszulki będą sprzedawały się całkiem nieźle. Wolę jednak oglądać początki takich zawodników, ich ciężką pracę.


Czemu Legia Warszawa, a nie Jagiellonia Białystok?


- Obie drużyny w sumie bardzo lubię. Jagiellonia wiąże się z moimi młodymi latami. Pochodzę z Mazur, uczyłem się w Białymstoku, więc po prostu było blisko. Miło było popatrzeć na naprawdę dobrych piłkarzy. Pamiętam finał Pucharu Polski w Olsztynie, w którym Jaga przegrała z Legią. Już kiedy grałem w zespole, w latach 80., i występowaliśmy w tamtych rejonach, często zajeżdżałem na mecze Jagiellonii. Zawsze te spotkania były bardzo fajne do oglądania, sporo techniki, mniej rąbanki. Zresztą, co można robić w Białymstoku poza grą w piłkę? Co do Legii, mieszkam w Warszawie od 30 lat. Stacjonowałem w pobliżu stadionu, wracający z meczu kibice śpiewali pod moim oknem piosenki sławiące ten klub, więc musiałem się przyzwyczaić (śmiech).


Niemniej jednak jest Pan w kraju utożsamiany bardziej z Legią.


- Zdaję sobie z tego sprawę. Dość często pojawiam się na Łazienkowskiej, lubię ten klub, chłonę atmosferę stadionu. Wiele się w Legii zmienia. Pamiętam stary obiekt, na którym grałem koncerty, nawet w czasie finału Pucharu Polski z Lechem Poznań. Kiedy śpiewałem „Mniej niż zero”, cały stadion śpiewał ze mną, wskazując na zamkniętych w klatce dla gości fanów Lecha (śmiech). Oczywiście ja tego nie miałem na myśli, ale interpretacja warszawskich kibiców była jasna. Miałem w zespole Legii sporo kolegów, zwłaszcza w drużynie, która grała w Lidze Mistrzów. Teraz nie znam osobiście zawodników, poza Mirkiem Radoviciem, który jest moim kolegą od ładnych paru lat. Reszta to w większości bardzo młodzi piłkarze, więc trochę nas dzieli. Mam sentyment do Legii z czasów Kazimierza Deyny i Roberta Gadochy, ale to już bardziej wspomnienia dzieciaka.


W jednym z wywiadów po przegranym mistrzostwie Polski w 2012 roku powiedział Pan, że Legia jest Pańską „smutną kochanką”. Teraz daje więcej uciechy?


- Każdego roku wiążę z tym zespołem ogromne nadzieje. Cieszy mnie, że w Legii można spotkać wielu młodych piłkarzy, wyławianych z mniejszych klubów. Dwa lata temu byłem mega zakręcony – zobaczyłem Ariela Borysiuka, Maćka Rybusa, Rafała Wolskiego, Dominika Furmana... To była świetna grupa zawodników ukształtowanych na miejscu, która się potem rozpierzchła. Bardzo mnie zabolało, gdy takich graczy Legia oddawała lekką ręką, kupując w ich miejsce 30-latków. Kłóciłem się z tym wewnętrznie, nie mogłem zrozumieć, jak można mówić o długofalowej strategii budowania klubu, sprzedając najlepszych młodych piłkarzy. Na trybuny przychodzi wielu kibiców młodszego pokolenia, dla których ich rówieśnicy stają się idolami, punktem odniesienia. Legia to nie Ajax Amsterdam czy PSV Eindhoven, które są niemal fabryką piłkarzy. Te zespoły wcześniej odnosiły sukcesy, a teraz, dzięki zaawansowanemu systemowi szkolenia, mogą sobie pozwolić na sprzedaż młodych, uzdolnionych zawodników i produkcję następnych. W Warszawie coś jest nie po kolei i w tym zawiera się cały smutek.



Wyprzedaże są dużym problemem klubu. W ostatnich dniach sporo mówi się o zielonym świetle na transfer dla Michała Żyry. Chyba nie tędy droga?
 


- To jest okropne. Wiem, że taki jest biznes i prawa rynku, ale nie mogę tego pojąć. Wiadomo, że finanse klubu są bardzo istotne i czasami zdarza się potrzeba załatania dziury w budżecie, ale jeśli to jest sposób na spłacanie długów, to jak można zbudować tu silną drużynę? Zdaję sobie jednak przy tym sprawę, że to nie do końca sam klub sprzedaje tych zawodników. Każdy z nich ma swojego managera, a ten z kolei swój procent od transferu. Wypychają więc piłkarzy jak najszybciej, nie czekając, aż nabiorą oni niezbędnego doświadczenia. W efekcie gracze giną po wyjeździe i trudno powiedzieć, co się z nimi dzieje. Najlepszym przykładem na to jest Dominik Furman. Jedyny pozytyw, że dzięki zagranicznym kontraktom gracze kupią sobie mieszkanie i samochód, a potem nie zwrócą się o pomoc do urzędu pracy, tylko co z ich zawodowym rozwojem?


Skoro mowa już o młodych zawodnikach, w Legii pojawiają się kolejni. Obserwował Pan już Krystiana Bielika czy Mateusza Hołownię?


-
Tak. Mam nadzieję, że przez tę nieszczęsną poniekąd Ligę Europy, bo Legii należał się awans do Ligi Mistrzów, i rotacje w składzie, będą pojawiać się na boisku częściej. Życzę im jak najlepiej. Co do rotacji – Legia bardzo mocno nastawiła się na awans do Ligi Mistrzów i była do tego świetnie przygotowana. Jeśli ktoś twierdzi inaczej, nie zna się na piłce. Stąd wynika strata kilku punktów w lidze. Wszystko jest do nadrobienia, a szeroka kadra bardzo w tym pomoże. Legia jest w stanie pogodzić grę na dwóch frontach – ligowym i europejskim.


Zostając w temacie europejskich pucharów – jak ocenia Pan grupę w Lidze Europy, do której trafiła Legia?


-
Nie jest zła. Uniknęliśmy najpoważniejszych firm, więc szansa na wyjście z grupy jest spora. Z punktu widzenia kibica lepsze byłyby mecze z Interem Mediolan czy Tottenhamem Hotspur Londyn, ale sportowo z pewnością będzie łatwiej.


Tegoroczna Liga Mistrzów przyniosła sporo niespodzianek, w postaci udziału choćby Łudogorca Razgrad, NK Maribor czy po raz kolejny BATE Borysów. Polska nadal pozostaje białą plamą na mapie piłkarskiej Europy.


- Co z tego, że Łudogorec tam gra, skoro i tak zostanie zapamiętany głównie przez dziwną nazwę? Niemniej trzeba jednak przyznać, że Bułgaria daje radę. Polska i samo miasto Warszawa dynamicznie się rozwija, zasługuje na sukces sportowy. Czy jest w ogóle sens porównywać Warszawę z Borysowem? O czym my tu w ogóle mówimy?



Pojawiły się opinie w środowisku piłkarskim, że surowa decyzja UEFA w sprawie Legii wynikała też w pewnym stopniu z nastawienia do kibiców? Jak Pan na takie rzeczy reagował?


- Rozumiem, że eksperci nie mieli na myśli dopingu tylko np. race... Według mnie race są kompletnie niepotrzebne na stadionach. Zawsze się uśmiecham, kiedy słyszę słowo „oprawa”, bo wyszło ono ze słownika UEFA już kilka lat temu. Tego typu zjawiska mają miejsce tylko na Bałkanach i w Polsce. W meczach na najwyższym poziomie „oprawa” polega na flagach, które kibic znajduje na krzesełku pod tyłkiem, kolorowym spektaklu. Wnoszenie i używanie rac, zważywszy na dużą liczbę młodych widzów, jest po prostu dramatem. W Polsce tymczasem na każdej imprezie muszą pojawić się materiały pirotechniczne. Na koncertach, choćby grał zespół z Kichy Wielkiej, też trzeba odpalić sztuczne ognie. A wystarczy trochę pomysłowości, zamiast wrzucania na murawę rac i petard hukowych. Legia od lat ma z tym problem. W jaki sposób te materiały są wnoszone na stadion? Ja się gubię – mogę wnieść race, czy nie? A może one leżą na obiekcie już od soboty, gdy mecz jest w niedzielę? Jeżeli prezes i kierownik do spraw bezpieczeństwa mówią, że o tym nie wiedzą, to jest po prostu śmieszne. A potem trzeba znaleźć pieniądze na kary, które sypią się na klub ze strony europejskiej federacji... Smutne, że właściwie tylko w Polsce i w Serbii świadomie łamie się obowiązujące prawo.


Który transfer do Legii z ostatnich trzech lat uważa Pan za największy niewypał?


- Najbardziej rozczarował mnie chyba Helio Pinto, z niego już nic nie będzie. Wygląda na faceta, który dysponuje świetną techniką, ale nie znajduje to przełożenia na boiskową efektywność. W Polsce nie mamy do czynienia ze skomplikowanym futbolem. Taki piłkarz powinien odnaleźć się w naszych realiach bez żadnych problemów. Tymczasem Pinto nie podejmuje żadnego ryzyka. Co z tego, że zagra kilkanaście celnych podań, skoro wszystkie będą wszerz lub do tyłu? Pachnie mi to podejściem „jak coś, to nie ja”. Nie tak kreuje się grę.


A kto według Pana jest w Legii takim kreatorem gry?


- Mirek Radović i Kuba Kosecki. Dlaczego Miro, nie trzeba tłumaczyć. Kosa jest natomiast nieco zwariowanym gościem, który może czasami wydawać się nieco niepoukładany. Jest to jednak facet, który ewidentnie dąży do zwycięstwa, widać po nim, że wychodzi na boisko, żeby wygrać mecz. W zespole Legii za dużo jest chyba defensywnych piłkarzy, natomiast za mało pozytywnych wariatów. A Kosecki taki jest.


Radović powinien być kapitanem Legii?


-
Z uwagi na zasługi i wpływ na drużynę pewnie tak, ale Ivica Vrdoljak również jest w tym klubie już kilka lat i nie wydaje mi się, aby nie radził sobie z tą rolą. To, że opaskę nosi Chorwat, na pewno nie jest żadnym problemem ani dla niego, ani dla Mirka.


Piłka nożna powoli miesza się z showbiznesem. Jakub Rzeźniczak i Miro Radović pojawili się już u Kuby Wojewódzkiego. To dobry kierunek?


- Zwróćmy uwagę na jedną rzecz – Kuba Wojewódzki absolutnie nie zna się na futbolu. U niego w programie pojawiali się skoczkowie narciarscy, medaliści olimpijscy, przedstawiciele wielu dyscyplin. Dlaczego oni? Bo są popularni, tak jak Rzeźnik i Miro! Po decyzji UEFA wokół Legii zrobił się szum, więc stacja telewizyjna to wykorzystała. Takie programy to problem stacji i Kuby Wojewódzkiego, a nie piłkarzy. Jeśli mają ochotę wystąpić, to czemu nie? To nic złego. W wielu krajach na całym świecie sportowcy biorą udział w tego typu programach. W Niemczech spróbowali tego choćby Robert Lewandowski i Łukasz Piszczek. Takie czasy. U nas może to nieco dziwić, bo do nas te trendy dopiero docierają. Na pewno nie szkodzi to sportowcom.


Kiedy doczekamy się w Pańskich piosenkach, tak jak u Kazika Staszewskiego, przemycenia treści piłkarskich?


- Kazik przemycił też Andrzeja Gołotę. Dotąd nie przyszło mi do głowy, aby pisać o piłce, ale nie ukrywam, że może ten temat poruszę. Wolałbym uniknąć pompatycznych piosenek w tym kontekście. Może fajnym pomysłem byłoby napisanie utworu o tym, jak Robert Lewandowski nie trafił do Legii. Zawsze będę o tym myślał, bo nie mogę zrozumieć, jak można odprawić takiego piłkarza. Ktoś się na czymś w tym klubie nie znał, i chyba wszyscy wiemy, kto. Opowiadałem tę historię mojemu koledze ze Stanów Zjednoczonych. Nie chciał mi uwierzyć. Muszę się więc poważnie zastanowić nad taką piosenką. Na pewno nie byłaby to piosenka dowcipna, raczej rzewna ballada.


Z miłością do Legii się Pan nie kryje. Podczas koncertów w innych miastach nie zdarzały się z tego powodu nieprzyjemne sytuacje?


- Tylko jedna. Mieliśmy zagrać koncert na juwenaliach w Poznaniu. Tak się jednak złożyło, że w tym samym czasie Legia grała mecz właśnie z Lechem. Poprosiłem więc koleżankę, aby powiedziała mi, gdzie mogę obejrzeć to spotkanie. Pojechałem tam i okazało się, że byłem jedynym kibicem Legii w gronie kilkuset fanów Lecha. Szczęśliwie nie miałem przy sobie żadnych klubowych emblematów. Jeszcze więcej szczęścia miałem w momencie, gdy Legia zdobyła bramkę – musiałem wtedy wyjść do toalety i nie zobaczyłem gola. Znając siebie, odruchowo wyskoczyłbym do góry z radości. A to, zważywszy na okoliczności, mogłoby się skończyć bardzo źle...


Legia ma swój „Sen o Warszawie”, natomiast kibice siatkówki za swój hymn uznali niejako „Zawsze tam gdzie Ty”. Jakie to uczucie, słyszeć własną piosenkę śpiewaną przez 60 tysięcy osób?


- Bardzo przyjemne. Zdaje się, że wywiodło się to z Bełchatowa i od kibiców Skry. Z pewnością to niesamowicie miłe. Na pewno nie będę miał o to do nikogo pretensji.


Polecamy

Komentarze (66)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.

Uwaga!

Teraz komentarze są ukryte, aby poprawić komfort korzystania z serwisu Legia.Net. Kliknij przycisk „Zobacz komentarze”, aby je wyświetlić i dołączyć do dyskusji.