Książka Kowalczyka (19-??)
01.01.2003 18:56
Książka Wojtka Kowalczyka jest drukowana w odcinkach w Przeglądzie Sportowym.
Części 1-18 dostępne są tutaj.
ODCINEK 19
Wycieńczenie, duma, przerażenie. Wszystkie możliwe uczucia zbiegają się w jedno i rozpierają każdego z nas. Jest przerwa, być może najważniejsza przerwa w naszym życiu. Prowadzimy 1:0 w finale olimpijskim z gospodarzami, z Hiszpanią. Pierwsza myśl - odpocząć. Część zespołu idzie pod prysznic, część do basenu. Szatnie Barcelony są olbrzymie, można w nich nawet popływać w zimnej wodzie. To działa kojąco na zmęczony organizm. Ochłodzić się! Na zewnątrz jest ze sto dwadzieścia stopni! Nieludzka temperatura!
- Brawo Kowal, jest dobrze. Teraz już się nam nie wywiną! Jedziemy dalej. Pamiętajcie, zostało nam tylko czterdzieści pięć minut. Czterdzieści pięć minut, w czasie których nie ma czasu na cokolwiek innego niż walkę. Napoczęliśmy ich. Dokończmy. To oni są teraz przerażeni. To oni mają nóż na gardle. A my swoje! Walka! Wślizg, wślizg, wślizg! - mówi Wójcik. Każdy z nas czuje na sobie oczy milionów ludzi. Każdy na swój sposób odczuwa tę presję. Jednych mobilizuje, innych przytłacza. Szatnia jest takim miejscem, w którym jesteśmy sami. W którym nikt na nas nie patrzy. Dobra, czas na drugą połowę!
Jest źle. Zamiast 1:0, po chwili mamy 1:2. Publiczność szaleje, wskazała zwycięzcę. Jak ją uciszyć, jak zmienić ten werdykt? Robimy swoje. Przecież ani przez moment w tym meczu nie byliśmy słabsi. Dwa głupie gole. Mijają minuty, a my wciąż przegrywamy. Teraz to my mamy nóż na gardle, Hiszpanie robią swoje. Cały rok szykowali się do roli wielkich faworytów i wreszcie nimi są. Wreszcie prowadzą i złote medale prawie wiszą na ich szyjach...
Dostałem w nogę. Muszę na chwilę zejść. Jednak tylko na chwilę, lekarz pomoże!
Ułożyłem się przodem do boiska, chciałem dokładnie widzieć, co się dzieje. Nagle zamieszanie. Konsternacja na trybunach. Ktoś z naszych dostał piłkę, jest blisko bramki. Co tam się dzieje? Słabo widzę. Goooool!!! Rysiu!
Niewiele zostało do końca. Każdy z nas widzi, że Hiszpanie są kondycyjnie słabsi. Nigdy nie lubili biegać, a gdyby mieli to robić przez 120 minut, zamiast 90, to by chyba popadali jak muchy. Świetnie, teraz po naszej stronie jest piłeczka. Teraz to wciąż nas bardziej stać na wyprowadzenie śmiertelnego ciosu niż ich. Tylko ten sędzia. Z Maroka. Od początku lekko faworyzuje gospodarzy. Każde wątpliwe starcie jest osądzane na ich korzyść. Ale trudno. Poradzimy sobie. Minęła ostatnia minuta. Będzie dogrywka, a wtedy w najgorszym razie wygramy w karnych. Jeszcze jedna akcja. Hiszpan wybija piłkę poza boisko. Zacznie Kłak. No nie! Rzut rożny. Jak mógł dać rzut rożny skoro piłkę wybił Hiszpan?! Niech mu będzie, poradzimy sob... Kurwa mać... Strzelili... Cieszą się... Koniec... Już nie odrobimy. Sekundy do końca. Przecież Kiko strzelił tam, gdzie stał Olek! Czemu on usiadł na dupie? Wpadłaby mu prosto w ręce. Wpadłaby... Koniec.
W szatni cisza. Ci, którzy nie zagrali, pocieszają tych wykończonych. - I tak zrobiliśmy swoje. Mamy medal, pamiętajcie - mówi Tomek Wieszczycki. On nie zagrał ani minuty w całym turnieju. Musi być z tego powodu zły, a jednak pociesza innych. W końcu coraz częściej słychać, z różnych stron szatni: - Niech ta porażka nie przesłoni naszego wielkiego sukcesu.
No tak, w końcu i tak zrobiliśmy furorę. Mieliśmy wrócić do Polski po tygodniu, a tymczasem przegraliśmy złoty medal olimpijski w ostatniej sekundzie finału. W końcu drzwi do szatni otwierają się. Wchodzi Kazimierz Górski. - No nie, jeszcze tego tu brakowało! - pomyślał sobie każdy z nas i spojrzał złowrogo...
ODCINEK 20
Już widzę teraz twarze oburzonych ludzi. Kowal nie szanuje świętości Kowal to kretyn który potrafi oczernić nawet Kazimierza Górskiego! A przecież pana Kazimierza nie wolno pan Kazimierz jest święty. Wiecie o czym marzyliśmy gdy wszedł do szatni po finale olimpijskim? Żeby zmiatał.
Po prostu jak najszybciej zmiatał! W podskokach! Nie mieliśmy ochoty na niego patrzeć. Ale on wszedł. Zadowolony uśmiechnięty od ucha do ucha. - Gratuluję medalu - powiedział dumnie. Medalu? Medal to my mieliśmy już od wielu dni. Chodziło o złoto. Czy on tego nie wiedział? Czy nie wiedział że tylko nas irytuje tymi gratulacjami i swoim szczerym uśmiechem? Ostatni raz widzieliśmy go chyba na lotnisku po przylocie na olimpiadę. Potem ani przez moment się nami nie zainteresował. Prezes PZPN poleciał z piłkarzami do Barcelony i jedyny raz widziano go cieszącego się po przegranym meczu finałowym. No poza tym że nasz kochany związek nie potrafił niczego zorganizować poza startem rozgrywek ligowych gdy jeszcze olimpiada się nie skończyła. Misie z PZPN i szef misiów pan prezes Górski...
Naprawdę nikt nie myślał o jego osiągnięciach z 1974 roku. Dla nas liczyło się tylko to że nie był z nami nie był naszym przyjacielem. A kto nie był z nami ten był przeciwko nam. I właśnie dlatego gdy wracaliśmy do Polski samolotem wznosiliśmy ironiczne toasty: - Zdrowie Kazimierza Górskiego! Zdrowie naszego kochanego prezesa! Zdrowie!
Ten cały PZPN wiecznie robił problemy. Tuż przed olimpiadą chciano zwolnić trenera Wójcika. Bo niby za mało doświadczony na tak poważną imprezę. No i wypłynęła nagle sprawa rzekomego dopingu. To było typowe podłożenie świni. Jasne doping u bramkarza (niby po co?) defensywnego pomocnika i rezerwowego bez szans na grę. Już widzę jak Kłak Świerczewski i Koseła szprycowali się po nocach a potem w czasie olimpiady byli sprawdzani po czterysta razy i nikt niczego nie wykrył. Wszyscy braliśmy odżywki jak to w profesjonalnej drużynie. Jednak to były typowe witaminy. I jeśli ktokolwiek jechałby na dopingu to by złapano 23 piłkarzy. Tymczasem niby złapano bramkarza z rezerwowym. I dziwnym trafem potem się okazało że nie ma pewności że cokolwiek brali. No i dziennikarze nagle o sprawie zapomnieli i nie pociągnęli tematu. Ktoś chciał narobić niedobrego szumu wokół nas i tyle. Nie każdemu na rękę były sukcesy Wójcika. Misie z PZPN też nie czuły się z tym dobrze. Jeśli teraz tak wszyscy zaczną sobie wszystko załatwiać na własną rękę - jak Wójcik który sam znalazł sponsorów - to po co my? Tak pewnie myśleli. Jedyne na co ich było stać to jakieś głodowe premie które i tak malały z każdą rozmową. Skończyło się bodajże na jednej czwartej obiecywanej sumy. A prezes pokazał się raz. ăGratuluję medaluÓ. Jakże bym chciał mieć w tym momencie złoto w garści! Chciałbym mu je pokazać i obserwować znikający uśmiech.
Gdy wysiedliśmy na lotnisku w Warszawie mocno zawiani nie baliśmy się mówić prawdy. Oświadczyłem wtedy że pan Kazimierz Górski powinien odejść i przestać pełnić funkcję prezesa PZPN. Rozległy się głosy oburzenia. Kowalczykowi odbiło. Strzelił kilka bramek i mu kompletnie odwaliło! Pewnie po pijaku nie wiedział co mówi. A Kowalczyk wiedział i choć może nie chodził tego dnia prosto i ăjaskółkiÓ by nie wykonał o Kazimierzu Górskim miał wyrobione zdanie. Podobnie jak wszyscy olimpijczycy. Nie wiem ile bym musiał wypić żeby zapomnieć o wygłoszeniu akurat tej opinii. Owszem - nie byłem trzeźwy, jak każdy z nas - młodych chłopaków - po wielkim sukcesie. Przyjąłem akurat tyle, aby powiedzieć całą prawdę - czas Kazimierza Górskiego minął w chwili, gdy koła samolotu dotknęły warszawskiego lotniska...
ODCINEK 21
Oczywiście po finale nie wróciliśmy tak od razu do Polski. Mieliśmy jeszcze trzy dni wolnego na miejscu. W wiosce olimpijskiej był taki zwyczaj, że gdy Polak zdobywał medal, wtedy wszyscy zbieraliśmy się pod główną siedzibą i świętowaliśmy. Tamten dzień należał do nas. Pamiętam, że zdarzały się nam imprezy na przykład z Beatą Maksymow albo z szermierzami. Było wesoło, bo być musiało. I nawet pan Aleksander Kwaśniewski się wyluzował. On, jakoś w przeciwieństwie do Kazimierza Górskiego, był z nami cały czas. I mimo, że był byłym ministrem sportu, nie budował bariery. - No i jak tam? Dokopiecie im? Skopcie im tyłki! - mówił przed meczami. Lubiliśmy go, a on nas. Jak normalni, biali ludzie.
Jednak po samym powrocie ze stadionu, trzeba było trochę odsapnąć. Część chłopaków poszła zadzwonić do domów. Ja nie miałem gdzie. Na Bródnie nie mieliśmy telefonu, więc z rodziną mogłem porozmawiać dopiero po przyjeździe do Polski. Wpadł do mnie na chwilę "Wieszczu". - Ty, Kowal, 1:1! - powiedział. Legia akurat grała w Łodzi z ŁKS. Wkurzyłem się, że znowu bez zwycięstwa.
W końcu jednak zaczęliśmy wychodzić z pokojów, dobierać się w jakieś grupki. Po jakimś czasie zorientowałem się, że w zespole dzieje się coś dziwnego. Część chłopaków nie chciała rozmawiać z "Jałoszkinem". Marcin Jałocha zszedł w czasie meczu finałowego z powodu kontuzji. Siedzieliśmy wśród kawiarenek na deptaku. - To szczur, uciekł z tonącego okrętu - stwierdził Jurek Brzęczek. A reszta, zwłaszcza grupa poznańska z Grześkiem Mielcarskim w roli głównej, potakiwała. - Pieprzony symulant. Przez niego przegraliśmy! - padło po chwili.
Jechali z "Jałoszkinem", nie zostawiali na nim suchej nitki. Ejże, jak to? To po kiego my przed każdym meczem krzyczęliśmy "jeden za wszystkich, wszyscy za jednego"?! Kto uwierzy w to, że Jałocha zasymulował kontuzję w finale olimpiady? - Przestańcie - rzuciłem. Nic. Brzęczek brnął dalej. - To szczur, nie gadamy z nim więcej. Zawalił nam olimpiadę - znowu powtarzano to samo. Skoro tak, to ja idę do Marcina! Walnąłem wszystkim o stół, rozlało się piwo, kilka osób odskoczyło. Mam was gdzieś. Nie po to mówiłem, że jeden za wszystkich, żeby teraz robić sobie z gęby cholewę. Przecież "Jałoszkin" był naszym kolegą, od początku do końca. A na olimpiadzie należał do najlepszych w zespole. Jechali z nim goście, którzy ledwo powąchali murawę. Bawcie się dalej we własnym gronie, możecie teraz jechać ze mną. Ja też pewnie specjalnie nie wykorzystałem jednej okazji w finale.
Właśnie od tamtego momentu nie przyjaźniłem się z Jurkiem Brzęczkiem. Byliśmy zwykłymi kolegami i nic więcej. On miał swoją grupę, ja swoją. Moja nie obgadywała. Jego może była trochę większa, ale moja lepsza piłkarsko. Oczywiście ta - z dzisiejszego punktu widzenia - krótka kłótnia nie zmąciła radości z mimo wszystko udanych igrzysk. Trzy dni wolnego, to były tak naprawdę trzy dni picia, opalania się, imprezowania. Zero snu. Na parkiecie najbardziej zadziwiali murzyni, w tym Marlene Ottey, słynna sprinterka. Szkoda, że koszykarze z NBA mieli swój hotel poza wioską olimpijską. Z chęcią wypiłbym z Jordanem. Ciekawe, czy wytrzymałby nasze tempo? Nie sądzę. Szybko nabieraliśmy kolorków. Nie tylko od słońca. Prawy do lewego, wypij kolego.
ODCINEK 22
Po wylądowaniu na lotnisku Okęcie, trudno było znaleźć kogoś trzeźwego. To jakiś problem, że piłkarze po wielkim sukcesie chcą poświętować? Mieliśmy na sobie te śmieszne, słomiane kapelusze. Część oficjalnego stroju. Tyle PZPN nam załatwił, więc docenialiśmy ten gest - każdy paradował w kapeluszu. W czasie kilku wywiadów zdążyłem zwolnić co drugiego działacza w Polsce, powiedziałem słynne "zmieniamy szyld i jedziemy dalej".
Misie na pewno nie były szczęśliwe, że młokos szuka dla nich zastępstwa. Potem wsiedliśmy w autokar i pojechaliśmy na przyjęcie do pana Niemczyckiego. Tam przez jakiś czas trwała zabawa, ale nie jakaś brutalna, tylko wyważona. Przecież byliśmy u poważnego człowieka. Następnie czekała nas wizyta w PZPN. Ja już tam nie pojechałem. Nie chciało mi się, byłem zbyt zmęczony i "zrobiony". Zamówiłem taksówkę.
- Na Bródno! - to wystarczyło taksówkarzowi.
Podróż minęła błyskawicznie, być może się lekko zdrzemnąłem. W końcu wkroczyłem do domu. Rodzina czekała. Wcześniej nie mieliśmy żadnego kontaktu ze sobą. Nie rozmawialiśmy ponad miesiąc.
- Część, idę spać.
- Ale czekaj, Wojtek, opowiadaj! Wojtusiu!
- Opowiem jutro.
Zawiesiłem tylko medal olimpijski tak, aby rodzice mogli nacieszyć oczy. Poszedłem prosto do swojego pokoju i walnąłem się na łóżko. Musiałem odespać. Odespać cały miesiąc. Jak to dobrze być znowu w Polsce!
Obudziłem się rano i od razu pojechałem na stadion Legii. W końcu dzięki naszym mądrym działaczom z PZPN, sezon już był w pełni. Na Łazienkowskiej - wiadomo, że powitano mnie z radością. Jak dawno nie widzianego kolegę, któremu się powiodło. Wszakże byłem jednym z bohaterów olimpiady, o którym dużo się mówiło. Po Barcelonie stałem się naprawdę popularny. Na ulicy rozpoznawało mnie coraz więcej osób. "Kowal, Kowal" - słyszałem, spacerując. Także w klubie odbierałem codziennie coraz większą porcję korespondencji. Starałem się odpowiadać, a przynajmniej wysyłać zdjęcie z autografem. Czekałem aż zbierze się większa sterta listów, szedłem na pocztę i wrzucałem do skrzynki. Natomiast jeśli ktoś mi pisał "Napisz mi proszę, co czułeś po strzeleniu gola w Barcelonie", to odpuszczałem. Takie pytanie padało w co drugim wywiadzie, wystarczyło kupić gazetę. Dostawałem też listy z prośbami o koszulkę, a jeden nawet o wsparcie finansowe. Po takiej korespondencji zawsze ma się mętlik w głowie. Raz wyślesz kasę, będziesz musiał później robić to w nieskończoność. A co, jeśli ktoś naprawdę potrzebuje? Chodziło to za mną wiele dni.
Gdy kilka lat później byłem w Hiszpanii, często pomagałem ludziom z Polski wrócić do kraju. Przylecieli na wakacje i przeliczyli się z możliwościami finansowymi. Dawałem im na bilet. Raz dałem takiemu gagatkowi, żeby sobie wrócił do kraju, a on po miesiącu, po jakimś meczu, znowu do mnie przyszedł, żebym mu dał raz jeszcze. Ludziom nie można ufać, zdarzają się takie ananasy.
Po olimpiadzie dostawałem nie tylko listy. Dostawałem też... samochody. Jeden za medal - Poloneza, i jeden za bramkę w finale - Cinquecento. Pierwszego odebrałem, bo mi przywieźli na Legię. Głupio nie odebrać, jak stoi obok. Złoty Polonez. Nawet gdybym potrafił, to i tak bym nim nie jeździł, bo zbyt się rzucał w oczy. Przez jakiś czas katował go Krzysiek Ratajczyk, w ogóle jeździło nim pół Legii. Ja się nie dotykałem. Po kilku miesiącach sprzedałem go, za 100 milionów. Ale takiego Arka Onyszkę jeszcze wiele lat później widziałem, jak złotym Polonezem zasuwał.
A Cinquecento nie odebrałem. Nie chciało mi się. Przychodzili do mnie, żebym pojechał do tej firmy i wziął papiery. Nawet rok później trener Janas mi mówił: - Wojtek, pojedź. To ci zajmie chwilkę i odbierzesz to auto.
Ale jakoś nie było mi tam po drodze. W końcu firma padła.
Dostałem jeszcze telewizor, 75 milionów premii od pana Niemczyckiego i bodajże 22 miliony z PZPN. Jak dodamy do tego stówkę za Poloneza, premia godna sukcesu. Ale ja jeszcze zarobię na sukcesie w klubie...
ODCINEK 23
Już wcześniej wspomniałem, że Janusz Romanowski coraz konkretniej interesował się Legią. Sezon 1992/93 był tym, kiedy zdecydował się poważnie wkroczyć do gry. Wiadomo, że udana olimpiada napędzała koniunkturę. W Warszawie Romanowski miał stadion, miał kibiców, miał Kowalczyka z Barcelony. Brakowało jednego - Wójcika. Jakoś na początku sezonu przegraliśmy mecz w Białymstoku. Nic wielkiego się nie stało, ale to był pretekst potrzebny do tego, aby wywalić Etmanowicza.
Dzień później jechałem na trening. Jak zawsze - na przystanek 162, kilka minut czekania i w autobus. Wcześniej kupowałem gazetki i w czasie jazdy przeglądałem. No i właśnie w czasie jazdy autobusem patrzę - "Wójcik w Legii!". Nawet nie wiem, co sobie wtedy pomyślałem poza banalnym "jest dobrze". Ale uśmiechałem się już przez całą drogę. Wiedziałem, że skoro jest Wójcik, to jest i sukces. Przy takich piłkarzach i z tym trenerem drużyna musiała "zaskoczyć".
- No cześć misiu, znowu się spotykamy. Teraz będziemy razem golić frajerów w polskiej lidze - powitał mnie w szatni, z uśmiechem, "Wujo".
Wtedy jednak nie byłem jego "synkiem", jak się mówi w piłkarskiej gwarze. Na to musiałem jeszcze sobie zapracować. Wójcik lubił piłkarzy niepokornych, kozaczków, którzy mieli własne zdanie. Taki Grzesiu Wędzyński, co bał się trenerowi w oczy spojrzeć, nie miał czego szukać w pierwszym składzie. A ze mną było inaczej. Jednego dnia odbywaliśmy trening strzelecki.
- Kowal!!! Na siłę!!! Laga!!! Armata!!! - wrzeszczy Wójcik.
Podbiegam do piłki, pyk technicznie i gol.
- Kowal!!! Miało być na siłę!!!! Lagaaaaaa!!! - wrzeszczy znowu.
Znowu podbiegam do piłki, znowu pyk technicznie i gol.
- Kowal!!! Bomba!!! Petarda!!! - słyszę.
A ja swoje - pyk technicznie i bramka.
- Kuuurwaaa, Kowal!!! Napierdalaj!!! - trener nie zmienia śpiewki. Tego było za wiele.
- Jest kurwa gol, czy go nie ma? Wpadło czy nie?! - zapytałem zdenerwowany.
- Ale ty masz napierdalać! - stwierdził Wójcik.
- To niech trener sam sobie napierdala, ja będę strzelał gole! - stwierdziłem, po czym było - pyk technicznie i gol. Małolat rozpoczął współpracę z nowym trenerem. No ładnie, taki "Wędzyna" pewnie myślał, że popełniłem piłkarskie samobójstwo. A to on popełnił, dając lagę, kiedy trener chciał lagę i lobując, kiedy trener chciał loba. I mówiąc "pokonamy", kiedy trener się pytał, co zrobimy z najbliższymi frajerami z ligi.
Wójcik jest mistrzem tworzenia atmosfery w szatni. Gdy został trenerem, wezwał do siebie Leszka Pisza, Maćka Śliwowskiego, Zbyszka Robakiewicza, no i Maćka Szczęsnego - bo on zawsze i wszędzie musiał być - i wytłumaczył zasady współpracy. Ja nigdy nie lubiłem chodzić na jakieś spotkania, należeć do rady drużyny. Nawet gdy trener mówił, że po treningu chce ze wszystkimi piłkarzami porozmawiać, to miałem dziwne przeczucie, iż to nie o mnie chodzi, ja się do "wszystkich piłkarzy" nie zaliczam - i sobie wychodziłem. Trener lubił też nas odwiedzać w "Garażu", czyli knajpce koło Legii. Wtedy jak się przychodziło tam o 13.30 w piętnaście osób, po treningu, to wychodziło się o 23.30. A Wójcik czasami przyjeżdżał. - O, siedzicie! - mówił niby zaskoczony. - To i ja się przysiądę - dodawał od razu. I tak sobie rozmawialiśmy, co nas czeka w trwającym sezonie. Mistrzostwo Polski...
ODCINEK 24
Cel był ambitny, to i gra musiała być ambitna. Drużynki przyjeżdżały na Łazienkowską, my pakowaliśmy im dwa czy trzy gole i odjazd. Następny proszę! Każdy mecz wyglądał podobnie - "od pierwszej minuty wślizg, wślizg, wślizg - niech się nas boją!!!". Założenie Wójcika było takie, że na początku rywale mają poznać siłę naszych łokci, a my wtedy coś zapakujemy. Jezu, jaki to był efekt! Wychodziliśmy z tunelu tak naładowani, że czasami mecze trwały dla nas zaledwie dziesięć minut. Przykłady? Proszę bardzo! Z Zagłębiem Lubin bramka w drugiej minucie, z GKS w szóstej, z Lechem w siódmej, z Zawiszą w ósmej, z ŁKS w piątej, z Siarką w czwartej, z Olimpią w piątej, ze Stalą Mielec w drugiej, z Widzewem w pierwszej, z Wisłą w ósmej. A to tylko jeden "wójcikowy" sezon! Pewnego razu zaczęliśmy jakiś mecz po swojemu, od ostrej jazdy równo z trawą, momentalnie sędzia dał nam ze trzy żółte kartki i się skończyło - przegraliśmy.
Atmosfera w zespole dzięki wynikom coraz bardziej się nakręcała, właściciele knajpki "Garaż" zacierali ręce, bo za morzem piwa płynęła rzeka legijnych pieniędzy. Dzień w dzień. Wtedy nie było obawy, że wsiadając po pijaku do samochodu trafi się do więzienia. Teraz tak zaostrzono przepisy, że pewnie nikt by sobie już tak nie folgował. Ale wtedy można było.
Mieliśmy zabawnego masażystę. Lubił sobie łyknąć i gdyby też odwiedzał "Garaż", to dziś pewnie mielibyśmy do czynienia z siecią restauracji o tej nazwie. "Maser Zbyszek" nie pojechał na olimpiadę tylko z powodu zakładu z Wójcikiem. Założył się, że szybciej niż trener przebiegnie połowę boiska. No i ruszył. Ponad sto kilo wagi w dramatycznym wyścigu. Sto kilo wagi plus kilkaset mililitrów alkoholu. Pędzi, trzęsie się ziemia, gna! Nagle - bum! Upadł, przewrócił się, zarył w murawę. Krzyk, złamany obojczyk. Olimpiada? Innym razem.
W sezonie 1992/93 doszło do innego śmiesznego zdarzenia. Zbyszek zawsze na mecz przygotowywał sobie w bidonie drinka. Może przesadziłem - nalewał do bidonu czystą wódkę. Gramy kiedyś mecz, druga połowa, wszyscy już wycieńczeni. Wreszcie przerwa w grze, ktoś kontuzjowany. Leszek Pisz podbiegł do ławki, żeby dali mu coś do picia. No i maser pomylił bidony - rzucił wódkę. Leszek, jak to zawsze robią piłkarze, najpierw wylał sobie pół zawartości na twarz, a potem wziął wielkiego łyka na przepłukanie gardła. Jakże nim wstrząsnęło! Przy takim wysiłku alkohol działa błyskawicznie. - Ty, Leszek, chyba na głodzie jesteś, bo pociągnąłeś strasznie z tego bidonu - śmialiśmy się z niego. A on blady. - Lesiu, na fantazji się dobrze gra - żartowali inni. Skończyło się tak, że na następnych meczach... też był bidon z wódką. Ale zawsze z naklejonym szerokim plastrem, żeby nikt się nie pomylił. Bidon z plastrem - dopiero po meczu!
I tak nam mijał rok na zabawie połączonej z goleniem frajerów. Ekipa była zgrana, a jak ktoś nie pasował, to... szybko wypadał. Na przykład Jarek Jedynak. Przyszedł tuż przed trenerem Wójcikiem. Nikt nie wiedział, co to za gość. Żaden z nas wcześniej o nim nie słyszał, w polskiej lidze zupełny anonim. Podobno wcześniej występował gdzieś w Niemczech. Na Łazienkowskiej dostał najwyższy kontrakt w drużynie - miliard złotych. Przypomnę, że ja miałem 25 milionów. A ten od razu miliard! Kto to jest? Jakiś Romario uchował się w tajemnicy? Ale nie - przychodzi na trening i widzimy, że koleś ma zerowe pojęcie o piłce. Nic, fajtłapa, patałach, łamaga, drewno! Tyle tylko, że wielkie chłopisko. Co oni, od centymetra mu płacili?! Do tego jak raz się spóźnił na trening i przyszedł mocno zmęczony, to stwierdził, iż to wszystko przez to, iż musiał wziąć lekarstwa przeciw gorączce.
Zagrał w naszej drużynie raz. Raz i wystarczyło. To był debiut Janusza Wójcika, mecz z Olimpią w Poznaniu. Siedzimy w szatni. Wójcik prowadzi odprawę. Mówi długo, zawile. A my słuchamy. Trener był strasznie przejęty debiutem, więc zdążył chyba powiedzieć wszystko, co tylko można - kto na kogo gra, kto kogo kryje, kto jakie ma mocne strony, jak atakujemy, przez kogo gramy piłki, i tak dalej! - Są jakieś pytania? - padło na koniec. I wtedy Jedynak wypalił: Ń Panie trenerze, a czy ja mogę tak raz na jakiś czas ruszyć z piłeczką po skrzydełku?
Z piłeczką po skrzydełku! Jak cała szatnia buchnęła śmiechem, to koncentrację diabli wzięli. A Jedynak w końcu w czasie meczu ruszył z piłeczką po skrzydełku. Wpadł centralnie na naszego obrońcę, Krzyśka Ratajczyka. To było zderzenie pociągów towarowych. Na ten widok, mimo że to przecież mecz profesjonalnej drużyny, wszyscy piłkarze polewali!!! Na ławce rezerwowych prawie nikt nie mógł usiedzieć ze śmiechu. Po chwili Jedynak zszedł, więcej nie zagrał. Jak się posypały na niego kary, to nie wiem, czy z tego miliarda cokolwiek mu zostało. I nie mam pojęcia, gdzie później ruszał z piłeczką po skrzydełku.
ODCINEK 25
Jarek Jedynak tak szybko zniknął, jak szybko się pojawił. Co innego Arek Gmur, który przez sezon 1992/93 jeszcze się utrzymał, a zaraz na początku następnego poszedł w odstawkę. Potrafił wyłączyć z gry Vialliego, żeby potem zagrać ostatnie dno w polskiej lidze. Też - jak wypadku Jedynaka - wystarczył jeden mecz i było po nim. Graliśmy z Siarką Tarnobrzeg, prowadziliśmy 4:0 i wtedy na boisko wszedł Arek. Co zrobił? Wypromował Czarka Kucharskiego! Jak go pokrył, to "Kucharz" błyskawicznie strzelił dwa gole i wypracował rzut karny. Skończyło się na 6:3 dla nas i "menago Gmur" już za Wójcika nie wystąpił. - Ty, misiu, teraz promuj sobie rywali innych drużyn - usłyszał.
Arek to była ciekawa postać. Mówiliśmy na niego "Twarz rzeźbiona przez wiatr". I miał nieprawdopodobną zdolność - zawsze kiedy jechał na trening, to widział wypadek. Zawsze! Tylko wchodził do szatni i mówił: - A wiecie, jakiej katastrofy byłem świadkiem?! Tu ten tego, trach, bach, olaboga.
Później do tych jego opowieści się tak przyzwyczailiśmy, że gdy tylko się pojawiał, padało pytanie: - No i gdzie dzisiaj wypadek widziałeś?
Jednego dnia mówi: - A tutaj, tuż koło Legii, przy Torwarze!
No nie, niemożliwe. Trzeba go sprawdzić, żeby nas nie czarował dzień w dzień. Patrzymy - przy Torwarze wypadek! Gdy Arek wychodził na ulicę, policja powinna wstrzymywać ruch w trosce o bezpieczeństwo obywateli.
Patrząc na jego umiejętności piłkarskie - ogólnie rzecz biorąc był drewniany. Niemniej potrafił godzinami podbijać piłkę o wąski fragment ściany. Zawsze trafiał tam, gdzie chciał. Tak to już bywa, że ludzie mają całą masę kompletnie bezużytecznych zdolności. Jak taki Chomontek, co piłki prosto nie kopnie, tylko w górę potrafi. "Gmurek" miał mimo wszystko swoje pięć minut w Legii. Szkoda, że do imprez nie pasował. Codziennie przyjeżdżała po niego żona. Gdyby imprezował, to może by się jeszcze dało go odratować i wkupić w łaski trenera.
Byli w tamtych latach w Legii piłkarze, którzy dobrze grali, ale nie balowali i tacy, którzy byli przydatni na wszystkich frontach. Tylko ten drugi typ zawodników mógł się tak naprawdę sprawdzić. Na przykład szybko przypasował do nas Krzysiek Ratajczyk. Ekipa hermetyczna nie była, szukała wrażeń i chętnie werbowała nowych członków. "Rataj" na tyle znalazł z nami wspólny język, że wnet nie wiadomo było, kto jest liderem grupy, a kto outsiderem. Brakowało nam żółtych koszulek lidera! Plus tego był taki, że nie było dnia, żeby ekipa rozrywkowa liczyła mniej niż pięć osób. W szatni zawsze były dwie rzeczy - gumy do żucia i krople do oczu. O zapas kropli dbał właśnie "Rataj". Jak ktoś miał zmęczony wzrok po całej nocy, to ratunku szukało się u niego. Krople były w szatni tak samo oczywiste jak ręczniki czy buty piłkarskie.
"Rataj" miał wtedy dość często "problemy ze wzrokiem", wykazywał - podobnie jak ja - sporą tendencję do unikania snu w nocy. Zdarzyło się też Krzyśkowi wpaść w tarapaty. Akurat przy tym nie byłem, ale prasa pisała, że pobił jakiegoś taksówkarza, bodajże złamał mu nos pod hotelem "Marriott". Pamiętam, że następnego dnia przyszedł do szatni jak gdyby nigdy nic - usiadł, mówił o tym, co zawsze, w ogóle nie chciał się przyznać. Potem sprawa wypłynęła, więc i on nie robił tajemnicy. Twierdził, że to taksówkarze go napadli, a on się tylko bronił. A że jak "Rataj" się broni, to przeprowadza zmasowany atak, to już inna sprawa. Skończyło się tak, że ci taryfiarze chcieli od niego kilka dobrych "baniek" za wycofanie oskarżenia, a my żartowaliśmy: - Krzyśka na żadną imprezę nie bierzemy, bo bije ludzi.
Wbrew pozorom on nie jest mrukiem, lubi sobie pogadać. To przecież nie było tak, że spotykaliśmy się, ja - jako gaduła - ciągle nawijałem, a Krzysiek słuchał. Nie, "Rataj" to normalny gość. Ale to wszystko działo się po meczu. Gdzieś tak na trzy dni przed następnym spotkaniem odpuszczaliśmy. Zresztą, cel był zbyt ambitny, żeby go przepić. Chcieliśmy być mistrzem Polski. Mijały kolejne mecze, a my wciąż podążaliśmy we właściwym kierunku. Sezon 1992/93 zbliżał się do końca.
ODCINEK 26
Na Legii była wtedy popularna taka piosenka: "Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud. Zrób z Legiuni, mistrza Polski zrób. My czekamy już ... lat. Jezu, Jezu, nadszedł chyba czas". W miejscu trzech kropek padała liczba lat, które minęły od 1970 roku. Wiadomo, że w latach osiemdziesiątych zawsze tytuł był o krok. Wystarczyło zrobić krok w przód, a drużyna robiła... krok w tył. Nie brakowało podtekstów. Sam mówiłem wtedy: - Trzeba rozpędzić tę zbieraninę, bo tym wieśniakom nie zależy na tytule dla Warszawy.
Gdy już sam byłem piłkarzem Legii i do tego wiodącym, nie mogłem pozwolić na to, żeby za chwilę znowu słuchać tej piosenki, z kolejnym dodanym rokiem. Nie, tego już za wiele, w końcu przecież trzeba wygrać tę ligę. Jakieś Szombierki i Zagłębia Lubin ją wygrały, a Legia nie? Ludzie byli spragnieni mistrzostwa, które przecież już tyle razy im się należało, a w efekcie wpadało w inne ręce. 23 lata to szmat czasu. 23 lata i... już wystarczy! Mieliśmy silną drużynę, z bardzo mocnym atakiem. Grałem w nim z Maćkiem Śliwowskim. "Śliwka" ładował gola za golem, ja mu dogrywałem, robiłem wiatr - jak to typowy skrzydłowy. Środkowym napastnikom zawsze się dobrze ze mną grało i przy mnie bili życiowe rekordy. Ja też swoje, kilkanaście bramek w sezonie, zawsze strzelałem. A w odwodzie mieliśmy jeszcze Grzesiaka - w ofensywie byliśmy piorunująco silni! Zespół się budował, ale na polską ligę w zupełności wystarczył.
Sezon 1992/93 ślimaczył się. Kolejne mecze bez historii, kolejne łatwe zwycięstwa, świetna atmosfera i ciągła niepewność - uda się, czy się nie uda? Pomagali nam czasami... rywale. Taki Krzysiu Łętocha ze Stali Mielec. Gdy go widzieliśmy, od razu było wesoło! Ten gość w życiu chyba strzelił trzy gole samobójcze w meczach z nami! Pamiętam, że po kolejnym swoim trafieniu, gdy wepchnął piłkę w zamieszaniu podbramkowym, podbiegł nawet do Julka Kruszankina i płaczliwym tonem zapytał: - Ale to ty strzeliłeś, tak? Julek spokojnie odparł: - Nie, ty. Ja nie dotknąłem. Gazety i tak zaliczyły bramkę Kruszankinowi.
W środku rundy rewanżowej doznałem kontuzji, wypadłem na kilka spotkań. Niestety, zanotowaliśmy głupie porażki, jedną z nich oglądałem z trybun, bo trener Wójcik kazał mi jeździć z drużyną na mecze wyjazdowe nawet wtedy, gdy o grze mogłem tylko pomarzyć. Jeszcze ze mną w składzie przegraliśmy na Hutniku Kraków, a później beze mnie na Śląsku. We Wrocławiu to był typowy mecz "na Legię!". Barany waliły głową w mur, aż w końcu jakiemuś gościowi zeszła piłka, wpadła po samych widłach - stadiony świata. Wygrywamy na Śląsku i ostatnia kolejka sezonu o niczym nie decyduje - jesteśmy mistrzami Polski. Ale na Śląsku przegraliśmy...
W przedostatniej kolejce mieliśmy tyle samo punktów co ŁKS. Kontaktowaliśmy się z Zagłębiem Lubin, żeby grali z łodzianami na maksa. Dzwoniliśmy do tych piłkarzy i prosiliśmy, różnymi sposobami. Padła w końcu odpowiedź - Zagłębie będzie walczyć z ŁKS na śmierć i życie. O to nam chodziło. W Lubinie była mocna ekipa, raczej nie wierzyliśmy, że po normalnym meczu ŁKS może tam wygrać. No i chyba już po 30 minutach było 2:0 dla Zagłębia. Łodzianie wyczuli, co się święci, Zagłębie też nie było w ciemię bite. I tak się jakoś dziwnie stało, że po 30 minutach jedna z drużyn się obudziła, a druga w tym samym czasie poszła spać. Mecz się skończył, Zagłębie - ŁKS 2:3.
No i ładnie... Zamiast wygrać na Hutniku czy na Śląsku, to teraz mieliśmy nóż na gardle. Ale bez dramatu - wystarczyło pokonać Wisłę w Krakowie. Mieliśmy przewagę w bramkach, byliśmy lepsi od ŁKS aż o trzy gole. To powinno wystarczyć. Oczywiście, o ile w Łodzi nie byłoby cyrku. Rozmawialiśmy o tym bezustannie. Był stres w drużynie, ale z drugiej strony przekonanie, że co mieliśmy spieprzyć, to już spieprzyliśmy. I skoro nie pomogło nam Zagłębie, to sami musimy sobie pomóc. Trener Wójcik ciągle myślał o zbliżającej się kolejce. Jednego dnia wszedł do szatni i powiedział: - Panowie, mam informację z Poznania co do ostatniej serii spotkań...
ODCINEK 27
Wiecie, co powiedział nam wtedy trener Wójcik? Jaką miał dla nas informację z Poznania? Uspokoił nas. Nie mogliśmy wyjść na frajerów stulecia i przegrać mistrzostwo, mimo trzech bramek przewagi. Trzeba było więc zadbać o szczegóły. Na przykład o Olimpię Poznań. To właśnie poznaniacy grali w ostatniej kolejce z ŁKS w Łodzi. Trener Wójcik wszedł do szatni i oznajmił: - Panowie, mam informację z Poznania. Jest dobrze, rozmawiałem z Bolem Krzyżostaniakiem i mówi, że Olimpia w Łodzi nie podłoży się. Wszystko ustalone, zagrają bez odpuszczania.
Uff. Rzeczywiście - jest dobrze. Skoro Olimpia jest umotywowana do gry, to nie ma siły, żeby ŁKS pociągnął ją dychą. Przecież poznaniacy mieli kilku całkiem niezłych piłkarzy, a łodzianie to żadne asy. Tak, będziemy mistrzem Polski. Jeszcze tylko trzeba pokonać Wisłę. Ale to akurat są leszcze, w dodatku już o nic nie walczą. Zniechęcone pierdoły - czyli musimy wykorzystać szansę. Pojechaliśmy do Krakowa na jeden z najważniejszych meczów w życiu. Z kolegami z drużyny ustaliliśmy tak: - Jak najszybciej strzelamy gola, atakujemy wszystkimi siłami. Jak nas skontratakują, to chuj! Trudno! Musimy strzelić gola. Wtedy przerzucimy piłeczkę na stadion w Łodzi. Niech oni się martwią. Nam powinno wystarczyć 2:0. Przecież Olimpia gra dla nas. ŁKS to nie Barcelona. Gdyby to była Barcelona, to byśmy się martwili.
"Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego" - okrzyk przed meczem, jak zawsze. Wychodzimy na murawę pewni siebie, Wisła już w tym momencie przestraszona, już jest po niej. Nie nas się tak bali, tylko kibiców. Ci ciągle spekulowali, który z krakusów sprzedał mecz i za ile. A my zgodnie z planem - trzeba wygrać mecz. Jak trzeba wygrać, to się jedzie z frajerami. Jak się jedzie, to się strzela gole. Mieliśmy naprawdę dobrą drużynę. Postawiliśmy sprawę jasno - wy dzisiaj, misie, na boisku nawet nie piśniecie, bo my gramy o życiowy cel, a wy jak zawsze macie za sobą beznadziejny sezon. Nie pociągniecie nas na dno. Pada pierwszy gol - zgodnie z planem. Mecz się dobrze ułożył, bo szybko daje o sobie znać nasz atak - ja i Maciek Śliwowski. Jesteśmy nieprawdopodobnie naładowani - mobilizacja, jak przed finałem mistrzostw świata. A przeciwko nam leserzy. Też chcieliby pograć w piłkę, ale po pierwsze - nie potrafią, po drugie - mobilizacja tego, który "chciałby sobie pograć i nie skompromitować się", a tego, który myśli "wygramy, a potem choćby śmierć", to dwie zupełnie inne sprawy. Nieporównywalne. Prowadzimy 1:0, ale to mało. 2:0 i mamy pewność - mistrz Polski w stolicy. W końcu udaje się wcisnąć na 2:0. Wisła już nie dość, że załamana, iż ktoś kazał im grać, czyli położyć się przed nadjeżdżającym walcem, to jeszcze pod presją widowni. A krakowska widownia, wiadomo - "z kim jak z kim, ale z warszawką trzeba wygrać!".
My słyszymy tylko jedno - prawie dwa tysiące kibiców śpiewa "Mistrzem Polski jest Legia". - No tak, przerzuciliśmy piłkę na stadion w Łodzi. Niech się martwią! - pomyślałem. A oni się nie martwili, tylko... ładowali. Z ławki pokrzykiwania. Trener macha rękoma. Ktoś tam blady przy krótkofalówce, ktoś inny z radiem w ręku zielenieje. - Co jest, do cholery?! Co ten ŁKS wyprawia? - zapytałem. A niech to, dali radę. Piłeczka znów jest na stadionie w Krakowie. To znów my musimy strzelić. Tyle tylko, że i my robimy się coraz bardziej zdenerwowani. Przerwa, trzeba zejść do szatni. Co się dzieje w Łodzi? Nie, nie będziemy frajerami. Mistrzem Polski będzie Legia!
ODCINEK 28
Ja bym do Warszawy bez mistrza nie wrócił. Wstyd, hańba. Nie wróciłbym i już. Tyle że ten pieprzony ŁKS oszalał. Ładnie ta Olimpia dała nam cynk, pięknie. Dziękujemy wam, koledzy, za grę na całego i na pewno przy okazji postaramy się odwdzięczyć. Oj, na mecz z wami o naszą motywację nie musicie się martwić. Ze sportowym pozdrowieniem.
Jak zawsze - skoro Legia, to samotnie. Żadne Zagłębie, żadna Olimpia. Umiesz liczyć, licz na siebie. A ja liczyć umiem. Nawet jak graliśmy w karty, to zawsze ja liczyłem punkty. Teraz też potrafiłem pododawać. Brakuje nam goli. Wiemy jedno - w Łodzi dają ostro do pieca i Bóg jeden wie, kiedy skończą. Trzeba strzelać, ile sił w nogach. Jak ktoś ma zamiar teraz na boisku odpoczywać, akurat w meczu z Wisłą, to niech zmiata. Takich nie potrzebujemy. "Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego". Wślizg, wślizg, wślizg. Z trybun słychać "Mistrzem Polski jest Legia". Naładowaliśmy się. Już my pokażemy tym ogórkom z Łodzi, z kim zadarli. Chcecie strzelać? Chcecie pojedynku? Śmiało, nie zdziwcie się, jak wam na tablicy świetlnej żaróweczek nie starczy. Jedziemy!
Zaczęła się druga połowa. Wiślacy z każdą minutą podłamani coraz bardziej i przestraszeni kibiców. Proszą nas, żebyśmy już przestali, bo ich tłum zlinczuje. Panowie, bądźmy poważni. Nie ma miejsca na litość w takim momencie. Im nogi plączą się ze zdenerwowania, a my mamy w głowie zakodowane trzy litery - "ŁKS". Wójcik przy linii jak zawsze wyżywa się na bocznym pomocniku i bocznym obrońcy. Czasami Krzysiek Ratajczyk prosił naszego kapitana, Leszka Pisza przed meczami - "Lesiu, wybierz tę połowę, żebym nie musiał na początku biegać po stronie Wójcika. Lesiu, proszę cię!". "Rataj" wolał biegać pod słońce, pod wiatr, w śniegu i błocie, byle nie widział go trener. Ci, którzy czuli na sobie oczy "Wójta", mieli przechlapane, ale w meczu z Wisłą - podwójnie! Krzyk był bezustanny: "Zapierdalaj!!!". A tak naprawdę nikomu tego nie trzeba było powtarzać. Jest gol. 3:0. Znowu. 4:0. W Łodzi nie odpuszczają, gnoją dalej tę Olimpię. My robimy swoje. Kończy się na 6:0. Ja strzeliłem dwie, "Śliwka" trzy, Darek Czykier jedną. Mogliśmy więcej, ale nie zawsze wchodziło. I nikt mi nie powie, że którakolwiek z naszych bramek była "dziwna". Kto oglądał ten mecz na spokojnie, ten wie, iż wszystkie gole zostały strzelone z normalnych, boiskowych sytuacji.
Najważniejsze jest jedno - mistrzostwo! Wszyscy jesteśmy w szampańskich nastrojach, kibice Legii szaleją. Dwa tysiące ludzi przyjechało tu razem z nami i razem z nami będą się cieszyć! Cóż za chwila. Jednak nie okazałem się lamusem, mogę z dumą wrócić do Warszawy. Z dumą i z tytułem mistrza Polski. No i jak tam w Łodzi? Jak tam ogórki z ŁKS? Na kolana przed mistrzem! Koronacja trwa! Nigdy więcej pieśni "Słuchaj Jezu, jak Cię błaga lud..."! Pojechaliśmy autokarem prosto do Konstancina. Autokar pijany ze szczęścia. W Konstancinie, u pana Romanowskiego, mała imprezka. Dosyć sztywna, ale z tańcami na stołach. - Co robimy? - zapytałem. - Na dyskotekę - zadecydował Leszek Pisz. No to raz! Szybko znaleźliśmy się w Ground Zero. Jeśli zamykają równo z ostatnim gościem, to niech lepiej nastawią się na lokal całodobowy! Tylko wspomnianego "masera" nam wyrzucili, nie pozwolili mu się bawić tak, jak lubił... Trudno, on zawsze sobie poradzi. Piosenka "Mistrzem Polski jest Legia..." coraz bardziej zmieniała brzmienie. Gubiono literki, potem całe słowa. A na końcu to już nic się nie zgadzało, tylko stężenie alkoholu we krwi było odpowiednie. Ale było co świętować! Po 23 latach wróciliśmy na swoje miejsce! A przynajmniej tak nam się wydawało...
ODCINEK 30
O meczu z Wisłą mówi się do dziś. Czy był kupiony? A w zasadzie - za ile? Nie będę ukrywał - nie wiem. Nie wiem, czy był kupiony, bo ja żadnych pieniędzy nie dałem. Nikt mnie o nie nawet nie prosił. W Legii był fundusz stworzony z kar dla zawodników (a kary za wszelakie przewinienia były wyjątkowo potężne), jednak nie wiem, na co ta kasa szła. Gdzieś znikała. Może w klubowych gabinetach działaczy? Może jeszcze gdzie indziej? Nie mam wiedzy na ten temat, więc nie chcę udawać wielkiego speca - jak niektórzy ludzie z PZPN. Wiem jedno - specjalnych składek na końcówkę ligi nie robiliśmy. Mecz z Wisłą był dla mnie normalnym spotkaniem. Z nikim się nie umawiałem. Robiłem to, co potrafię. Strzelałem gole. I pamiętajmy o jednym - to nie my musieliśmy się martwić. To ŁKS miał do nas trzy bramki straty. A Olimpia miała grać na całego...
PZPN to chora instytucja. Dla tych leśnych dziadków nieważne były dowody i to, że jednym głupim podniesieniem ręki nie wybierali herszta swojej bandy, tylko zabierali ludziom cały rok pracy, marzeń i ogromne pieniądze. A że wszystko oparte było na podejrzeniach? Nic to. Mogą się cieszyć, że w Polsce tylko oni działają na zasadzie domniemania winy, bo w przeciwnym razie sami już odsiadywaliby długie wyroki. Trzeba podkreślić jedno - Wisła przeciwko nam grała o czapkę gruszek, a my o życiowy sukces. My musieliśmy, oni mogli. Ich łapała zadyszka, my wypluwaliśmy płuca. Zwycięstwo 6:0 nie jest niczym nadzwyczajnym. Gdyby w polskiej lidze wszystkie drużyny chciały wygrywać jak najwyżej i strzelać jak najwięcej goli, to co tydzień jakieś spotkanie kończyłoby się właśnie takim rezultatem. Ale po co, skoro wystarczy 2:0? Nam tamtego dnia nie wystarczyło. Musieliśmy strzelać. Poza tym później wygrywaliśmy na wyjeździe równie wysoko i nikt się nie czepiał.
Gazety z nami jechały. Jestem ciekaw, czy ci dziennikarze choć raz zadali sobie pytanie: - No dobra, a co bym napisał, gdyby Legia wygrała tylko 2:0 i straciła mistrzostwo? Ja wiem, co by było w prasie. Nie, nikt by nie krzyczał, że ŁKS kupił mecz. Tu nie chodziło o gole, ale o Legię, Warszawę i trenera Janusza Wójcika. I też byłaby jazda z Legią - "Frajerzy stulecia", "Banda nieudaczników", "Kretyni!!!". Tak źle, tak niedobrze. Różnica taka, że przy drugim wariancie Kulesza przyjąłby tytuł honorowego obywatela miasta Łodzi.
Kiedyś nam tego mistrza zwrócą - kiedy tylko w PZPN zmieni się pokolenie i przyjdzie młodszy rocznik. Zaraz po decyzji o odebraniu trzech punktów - w praktyce mistrzostwa - mieliśmy spotkanie z Januszem Romanowskim. Powiedział wtedy: - Prokuratura zbada sprawę. Jeśli wyjdzie na nasze, to PZPN zwróci nam tytuł. Wtedy zaskarżymy ich z powodu strat finansowych. Nie odpuścimy odszkodowania, wy też swoje dostaniecie.
Prokurator przesłuchiwał Leszka Pisza i kilka innych osób. I umorzył śledztwo. Dziadki z PZPN miały dwa wyjścia - albo oddać mistrzostwo, albo schować się pod stół. Wybrały drugie. A jeśli kiedyś zmądrzeją, to ja im nie popuszczę. No, cwaniaczki, płaczcie i płaćcie. Przecież gdyby nie wasze złodziejstwo, ja bym w tamtym sezonie odebrał premię za mistrzostwo, awansował do Ligi Mistrzów, zdobył Puchar Europy i przeszedł do Barcelony! Wiecie, ile płaci się w najlepszych klubach świata? Panowie, oj grubo mnie nacięliście.
Po decyzji PZPN tylko kilka dni drużyna spędziła w Warszawie. My trenowaliśmy, kibice pikietowali pod PZPN, ale niestety, spalili tylko drzwi, nawet nie skopali żadnego złodzieja. W końcu wyjechaliśmy na zgrupowanie do Zakopanego, gdzie dopiero miało wydarzyć się najgorsze. Niektórzy piłkarze tak się przerazili, że zrezygnowali z gry w klubie. Ostro było...
ODCINEK 31
Takich zgrupowań się nie zapomina. Pojechaliśmy do Zakopanego, żeby przygotować się do nadchodzącego sezonu i startu w Pucharze UEFA. Aż tu znowu bomba - oglądamy wieczorem telewizję i znów dowiadujemy się o kolejnych karach. Wykluczono polskie kluby z europejskich rozgrywek! No, ładnie misie z PZPN zaszalały ku chwale naszego futbolu! To był dla nas cios na szczękę. Tyle tylko, że po ciosie na szczękę od razu idzie się spać, a my musieliśmy jeszcze odreagować. Musieliśmy upić się z rozpaczy. Zdezynfekować nową ranę. Nie jesteśmy mistrzem, nie gramy w pucharach, minus trzy punkty na nowy sezon, masa kasy koło nosa.
Poszliśmy wszyscy w miasto, znaleźliśmy jakąś knajpę i siedzieliśmy do rana. Co jakiś czas ktoś się wykruszał i wracał do hotelu. Ja zawsze lubiłem zostawać do końca, więc całą noc spędziłem z kilkoma kolegami z kieliszkiem w ręku.
- Ty, jutro mieliśmy chyba z kimś grać, tak? Z GKS? - zapytał ktoś.
- A, niech se hanysy same grają!
I siedzieliśmy dalej. Dzień później, o godzinie 11.00, rzeczywiście mieliśmy stawić się na boisku i rozegrać mecz kontrolny z Katowicami. Przyszła godzina 11.00, a na boisku sami zawodnicy GKS. Trener Janas zaczął biegać po pokojach i wszystkich budzić. Nie było szans znalezienia jedenastu zdolnych do gry! Tym bardziej, że niektórzy o tej porze dopiero próbowali usnąć. - Nie po to się przed chwila położyłem, żeby wstawać... - mruknąłem. W zespole były same zrzuty! Wszyscy kompletnie nawaleni. Nawet nie było jak się dogadać z niektórymi, że mecz mają grać. A gra takiej ekipy mogła skończyć się w najlepszym wypadku drobną kontuzją. Jak sobie GKS chce, to niech gra. My tego dnia mieliśmy większy cel niż wygranie z katowiczanami - musieliśmy wygrać z kacem. Przez cały dzień toczyliśmy wyrównane boje, atakując przede wszystkim browarami, ale także czymś mocniejszym. Trenerzy chyba nie mieli pretensji, bo przecież też musieli odreagować i dobrze wiedzieliśmy, że nie siedzą w pokoju i nie czekają, aż ktoś poprosi o piłkę. Wreszcie, gdy już zapadł zmrok, trener wezwał nas na zebranie: - Dobra, panowie. Od jutra zapominamy o piciu, bo mimo wszystko trzeba się przygotować do tego sezonu. Dwa dni picia to wystarczająca dawka. Czeka nas ciężki rok. Mamy coś do udowodnienia. Musimy pokazać misiom z PZPN, z kim zadarli i żeby pilnowali własnych dup. Mamy minus trzy punkty, ale trzeba walczyć o mistrza. Zresztą, olać mafię z PZPN. Całej Polsce pokażemy, gdzie jest nasze miejsce, a gdzie miejsce frajerów. Niech znają swoje miejsce w szyku! My swoje znamy - pierwsze!
Miał wtedy do nas dołączyć Janusz Góra ze Śląska Wrocław. Jednak gdy przyjechał do Zakopanego i zobaczył, co ta drużyna potrafi wypić i kiedy kładzie się spać, to się przestraszył, że nie wytrzyma tempa. Nawet nie zdążyliśmy go przetestować. Spakował się i wyjechał bez pożegnania! - Chłoptasiu, nikt po tobie płakać nie będzie. Jak chcesz jechać całe życie na Isostarze, to marnie skończysz - pomyślałem. Natomiast Adam Fedoruk i Zbyszek Mandziejewicz, mimo że w poprzednim sezonie nie grali u nas, szybko zrozumieli na czym polega ogrom tragedii i połączyli się z nami w rozpaczy. Patrząc na nich śmialiśmy się, że za mądrych to do Legii nie biorą. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu - dwóch wesołych wąsaczy z mocną głową i apetytem do żartów. No i do tego dwóch znakomitych piłkarzy. Wkrótce dołączył do nas także Darek Dziekanowski, ale to już była zupełnie inna historia...
ODCINEK 32
Wkrótce dołączył do nas Darek Dziekanowski. My mieliśmy w pamięci nasz poprzedni mały konflikt. To było tak. W Legii dopiero zaczynałem grać na dobre, ale już byłem znanym zawodnikiem i czołowym napastnikiem w Polsce. Pewnego razu "Dziekan" przyjechał na Łazienkowską i oczywiście spytano go się o ocenę mojego występu. A ten wypalił: - Kowalczyk? A z którym numerem on grał?
Oż ty w życiu, już ja ci pokażę, z którym numerem. Pewnie, że z "dychą", ślepaku! Oczywiście, gdybym nie odpowiedział, to bym chyba był chory. Więc lekko pojechałem z "Dziekanem" i mu wspomniałem, żeby lepiej się nie nastawiał, że kiedykolwiek numer dziesiąty odzyska, bo teraz nadszedł mój czas, a on jest już tylko gasnącą w oczach gwiazdą. No i bodajże dodałem, że w obecnej Legii to by się chyba nie łapał do składu. Może trochę przesadziłem, ale prasa podchwyciła i zrobiła z tego wielką aferę.
Gdy okazało się, że "Dziekan" będzie u nas grał, znów dziennikarze ruszyli do mnie. Ale już nic nie mówiłem. W końcu tak naprawdę się z Darkiem nie znałem, nie chciałem wywoływać kłótni za wszelką cenę. Nie to, że się bałem o swoją pozycję w drużynie, czy też o popularność. Byłem pewny swojego miejsca, czułem się straszliwie mocny. Wiedziałem, że i tak jestem i będę numerem jeden, czyli... numerem dziesięć. Choćby Dziekanowski stawał na głowie.
Darek pewnie nie spodziewał się takiego powitania w klubie. Przyszedł elegancik do szatni, w gajerku za kilka pensji, z gazetką w ręku, pełen dystans. No wielki pan z Wysp Brytyjskich! Pierwszego dnia poszedł właśnie z tą gazetką do toalety. U nas był taki zwyczaj, że drzwi się nie zamykało. A jak ktoś zamknął, to przyjmował wiadro wody od góry. "Dziekan" o tym nie wiedział. Ktoś akurat wyszedł do kibla na papieroska, patrzy - zamknął się. No to po chwili był okrzyk: "Zamknięte!". Markowi Jóźwiakowi nie trzeba było powtarzać dwa razy, wiadro z wodą stało już przygotowane...
Ogólnie, wolałem grać z "Dziekanem", niż z nim nie grać, bo to był świetny zawodnik. Na treningach obrońcy spinali się, żeby tylko odebrać mu piłkę. Ruszał taki "Rataj" czy "Beret" na niego, a ten pyk, zasłonięcie, obrót i obrońca zamiast odbiec z piłką, lądował na plecach. - Ty, Rataj, co ty jesteś, worek treningowy? - śmiałem się z Krzyśka. No to ten jeszcze raz, a Darek swoje - zasłonięcie, ramię, biodro, "Rataj" na ziemi. "Dziekan" miał mnóstwo wyćwiczonych, piłkarskich ruchów. Wszyscy się cieszyliśmy, że do nas dołączył. Tylko, że wkrótce - na zimowym zgrupowaniu - został wyrzucony. Rano mieliśmy spotkanie z Markiem Polakowem-Stepanowem, wyjątkowo nielubianym działaczem. - Podjęliśmy decyzję, że za wybryk z nocy Dziekanowski zostanie usunięty z klubu, a Szczęsny dostanie dotkliwą karę finansową. Sprawa jest poważna, niech wszyscy mają się na baczności - powiedział. Nawet nie wiem, co oni aż tak strasznego zrobili. Wszyscy byliśmy zgodni w dwóch kwestiach - na pewno skoro byli razem, to można było ich potraktować tak samo, czyli karą finansową. No i gdyby jeszcze w klubie był Janusz Wójcik (a już zastąpił go Paweł Janas), to "Dziekana" nikt by nie wyrzucił.
Nie wiem, jak oni wpadli? Może oknem chcieli wracać? Ja zawsze wracałem drzwiami, co być może było elementem zaskoczenia dla trenerów i dlatego nikt nigdy mnie nie wyrzucił. Maciek czuł się nieswojo - w końcu miał kolegę do baletów, to mu go niemal na dzień dobry wyrzucili...
ODCINEK 33
W sezonie 1992/93 narodziła się Wielka Legia. W sezonie 1993/94 mieliśmy pokazać, że złodzieje z PZPN nie są w stanie jej zburzyć swoimi nawet najbardziej absurdalnymi decyzjami. Zamiast grać o Ligę Mistrzów, na sam początek wylądowaliśmy w strefie spadkowej - minus trzy punkty. Oczywiście szybko się z niej wygrzebaliśmy, ale to nie była nasza życiowa runda. Gdzieś jeszcze w zespole było to podłamanie, złość, która nie zawsze przekładała się na pozytywy. Przegraliśmy chyba dwa mecze - najpierw w Poznaniu z Lechem. Tam strzeliłem gola w pierwszej minucie, podobno pokazałem kibolom gest Kozakiewicza, choć z emocji już tego dobrze nie pamiętam. Ale pewnie tak - pewnie pokazałem. Lech miał naprawdę niezłych, głośnych kibiców, ale piłkarzy bez honoru - drużynę, która przygarnęła sobie tytuł mistrzowski, chociaż kompletnie na niego nie zasługiwała. Chcieli posmakować europejskich pucharów. No to posmakowali, ogórki. Dostali piątkę u siebie ze Spartakiem i tylko był z tego wstyd dla kraju. I jeszcze żądali od działaczy premii za mistrzostwo. Komedianci. A gdzie honor? Na premie to czekaliśmy my. Zasłużone. Podobno w Poznaniu, czego wtedy nie widziałem, kibice wywiesili transparent "Gratulujemy wicemistrzostwa". Gdybym wiedział wcześniej, to bym na mecz wyszedł z transparentem "Gratuluję ogórkom występu w europejskich pucharach". Nawet Adam Fedoruk szydził z tej ich gry z Rosjanami. Kiedy zimą przyjechali do nas Jurek Podbrożny i Mirek Trzeciak, to gdy tylko wysiedli z samochodu, "Fedor" głośno zawołał: "Oho, prijechali ogurcy! " (po rosyjsku - "przyjechały ogórki").
Poza tą porażką, graliśmy całkiem dobrze. Jak już napisałem, wzmocnienia składu w postaci Fedoruka i Mandziejewicza były poważne. Dwaj doświadczeni piłkarze w najlepszym dla siebie okresie. "Fedor" miał charakterystyczny zwód, tego swojego "przekładańca", na którego jakimś cudem nabierała się cała Polska. Polski Denilson. Kiedyś nas tego uczył na treningu. Stanął z boku, podparł się na piłce i patrzył. - Ej, bo wy się jeszcze połamiecie! - śmiał się. - Kowal, tylko nie stawaj na chałce! Hehehe - pouczał. Chałka to po piłkarsku "piłka", a wykonując ten zwód, rzeczywiście o stanięcie na piłce było łatwo. Ja spróbowałem dwa razy i uznałem, że każdy niech robi to, co potrafi najlepiej. Głupio byłoby się połamać, naśladując Fedoruka. Poza tym jego siła tkwiła w tym, że ja, próbując tak minąć kogokolwiek, prawdopodobnie zaryłbym w rywala głową, bo bym patrzył na piłkę. A on patrzył się, gdzie chciał!
Ja też miałem swój zwód opanowany do perfekcji - zwód na zamach. Prosty, ale wyjątkowo skuteczny. Coś o tym może powiedzieć Krzysiek Ratajczyk, bo na treningach często graliśmy na siebie. Zawsze wyglądało to identycznie. On podbiega, ja robię zamach, on jedzie na dupie prosto w reklamy. I zawsze zanim dojechał do reklam, słychać było: "Kuuuurwaaaaa, wiedziałeeeeeeeem! ". I bach. A po chwili znowu: "Wiedziaaaaaałeeeeem! ". No i wszyscy w śmiech.
Przed ostatnim spotkaniem rundy mieliśmy cztery punkty straty do Górnika Zabrze, czyli prawie dokładnie tyle, ile na samym starcie rozgrywek - straciliśmy jeden. Wóz albo przewóz. Niestety, jeszcze tym razem przewóz. Przegraliśmy taki dziwny mecz na śniegu 2:1, w tych trudnych warunkach Maciek Szczęsny puścił gola prawie z czterdziestu metrów. Nikt nie miał pretensji, bo po co - po prostu następną rundę zaczyna w bramce Zbyszek Robakiewicz i koniec tematu. Nikt się nie spodziewał, że zimą dojdzie w klubie do rewolucji...
ODCINEK 34
Nie samą Legią człowiek żyje, chociaż akurat wtedy ja... żyłem samą Legią. Warto na chwilę cofnąć się w czasie do decyzji o odebraniu nam mistrzostwa Polski. Wtedy to zdecydowałem, że skoro PZPN mnie okradł, to ja mu w wywalczeniu kasy za ewentualny awans do mistrzostw świata nie pomogę! Niektórzy mówili: - Kowal, przecież reprezentacja to nie PZPN, tylko wszyscy kibice w Polsce.
A ja to miałem gdzieś. Dla mnie reprezentacja oznaczała wtedy PZPN, a kibice Legii i tak byli za mną. Powiedziałem, że jak ktoś będzie wysyłał powołania, to niech się nie fatyguje, bo mam ciekawsze sprawy niż mieszanie się w złodziejskie układy. No chyba, drodzy misie, że mi oddacie tytuł mistrzowski. Wtedy inaczej porozmawiamy. Zresztą, misiom też to chyba było na rękę, bo jeszcze mogłem się na zgrupowaniu nieodpowiedzialnie zachować i komuś nawrzucać. Wróciłem do reprezentacji mniej więcej po pół roku, gdy już kadra nie miała szans na awans, a Andrzeja Strejlaua zastąpił Lesław Śmikiewicz. Zagrałem mecze z Turcją i Holandią. Za wiele z nich nie pamiętam, poza tym, że w Turcji nie wszyscy na lotnisku wiedzieli, jak się nazywają, co mogło utrudniać pracę obsłudze. Mecz z Holandią w Poznaniu, przegrany 1:3, też taki nijaki. Bez historii. Trener Śmikiewicz był, bo był, ale już jak gdyby go nie było - wiedział, że jego robota jest tylko tymczasowa i nawet nie ma sensu się rozpakowywać.
Na hasło "Holandia" przypominają mi się zawsze mecze rozegrane wcześniej, jeszcze za kadencji Strejlaua. Wtedy starsi koledzy poznali moje walory boiskowe i pozaboiskowe. W Rotterdamie, gdzie zremisowaliśmy 2:2, zdobyłem świetnego gola - po dośrodkowaniu Romka Koseckiego uderzyłem piłkę z ostrego kąta, w długi róg, z kozłem. To jest moja klasyka! Każdy bramkarz, który ze mną trenował, wie, że uwielbiam takie strzały i tam nie było mowy o przypadku. Stanley Menzo frunął do mnie niczym ptak, więc musiał go "nawrócić" po rogu. Całe szczęście, że rozstawił nogi. Ogólnie nie mam nic do Murzynów, ale moim zdaniem bramkarze powinni być biali. Ten nie był, więc się nadział.
A propos bramkarzy i Murzynów. Wtedy w naszej bramce bronił Jarek Bako. Słynął głównie z tego, że gdy się przebierał, to w szatni panowała konsternacja. I na pewno większość Murzynów, patrząc na przyrodzenie Jarka, też popadłaby w kompleksy. Gdy Bako szedł po prysznic, to się krzyczało: - Można wejść, czy też Bako zajął wszystkie miejsca?! Nikt nie chciał dostać po... kolanach.
Po meczu w Rotterdamie trener podobno powiedział dziennikarzom coś, co mnie zagotowało - że zasymulowałem kontuzję, bo już mi się nie chciało grać do końca. Otóż, panie trenerze, dziś mogę panu powiedzieć, że nie zasymulowałem. Inna sprawa, że i tak bym wkrótce zszedł, bo - skoro mecz był w Holandii - trzeba było wpuścić na boisko Włodka Smolarka. Miałem wtedy 20 lat i sobie myślałem: - Nieźle, dopiero co występowałem w Polonezie, a już zdążyłem trafić do jednego drużyny z Koseckim, Kubickim, Tarasiewiczem czy właśnie Smolarkiem!
Jak już wspomniałem, udowodniłem także swoją wartość pozaboiskową, a było to po spotkaniu z Holandią w Eindhoven, kiedy nie miałem jeszcze 20 lat. Zremisowaliśmy 1:1, strzeliliśmy gola w ostatniej minucie i - jak to Polacy - w ostatniej dostaliśmy, od Dennisa Bergkampa. W hotelu przyszedł po mnie "Kosa" i powiedział: - Kowal, chodź, zapoznasz się ze starszyzną. Tylko weź całą zawartość barku!
No to szybciutko wziąłem piwo z barku i poszedłem do wskazanego pokoju.
- A co to ma być, Kowal?! Piwo?! Na co nam piwo?! Miała być zawartość barku, cała!!!
- Dobra, zaraz wracam.
- Wróciłem do pokoju, wziąłem co było i znowu w tę samą stronę. No teraz miałem, co trzeba i poznałem tajemny przepis. Jeśli ktoś organizuje imprezy, nie jest on zastrzeżony - bierze się całą zawartość wszystkich możliwych barków - cokolwiek, co tylko jest cieczą - i wlewa do wspólnego pojemnika, na przykład wiadra. Do tego dodaje się sok pomarańczowy i wychodzi z tego wyśmienity, wyjątkowo poniewierający koktajl przywołujący nieludzkiego kaca... - Ostre chłopaki - pomyślałem. - Chyba szybko znajdziemy wspólny język!
ODCINEK 35
W końcu w Legii wybuchła bomba. Nasz kapitan, Leszek Pisz, któregoś zimowego wieczoru odebrał telefon.
- Cześć Leszek, tu Janusz Wójcik. Słuchaj, hmm, odchodzę. Waszym trenerem będzie teraz Paweł Janas. Uprzedź chłopaków - mocne uderzenie na dzień dobry w słuchawce.
- Zaraz, zaraz. Jak to? Gdzie pan odchodzi? Dokąd? - zapytał Leszek.
- Słuchaj, jutro porozmawiamy. Jadę do Emiratów Arabskich. Wiesz, w Polsce jest jak jest, a dostałem dobrą propozycję. Kasa, misiu, kasa...
No tak, kasa. Trener Wójcik wszystko robi na maksa. Jak kogoś lubi, to podwójnie. Jak kogoś nienawidzi, to też podwójnie. I pieniądze też kocha podwójnie. Zespół go rozumiał - odebrane mistrzostwo, zła atmosfera w PZPN wokół niego, wieczne pretensje. Typowe polskie bagienko. "Wujo" chciał się z niego wygrzebać. Następnego dnia spotkaliśmy się w klubie. Trener tłumaczył nam: - Panowie, jadę do bardziej cywilizowanego kraju, mam tu na myśli działaczy piłkarskich. No i bardzo dobrze tam płacą. Dziękuje wam za wspólną pracę.
- Kowal, chodź na chwilę - zawołał mnie. - Robię małe pożegnanie. Zapraszam ciebie, Leszka, "Mandzię" i Robaka. Dobra? U mnie na Mokotowie, wieczorem - powiedział. Oczywiście nie odmówiłem, choć trochę mi było przykro, że trener wyjeżdżał. Pojechaliśmy we czterech. U Wójcika w mieszkaniu czekała nas mała nasiadówka, w odpowiednim towarzystwie - z jakimiś komendantami policji, bo trener wszędzie miał znajomości, oraz przede wszystkim z dwoma butelkami whisky. Takimi butelkami, co się nigdy nie kończą - na widełkach. Potrzeba kilku lub kilkunastu godzin na ujrzenie dna. Samolot Wójcika był w środku nocy, więc było o czym pogadać i co wypić. - Misie, ja wam mówię, że zaraz wracam! Wy tu mi żadnych numerów nie róbcie, bo będę kontrolował - mówił, a mundurowi potakiwali głowami. - On jest niemożliwy - pomyślałem, uśmiechając się w duchu. W końcu trzeba było przyspieszyć z tymi buteleczkami, bo zbliżał się termin odlotu. Gdy wybiła ostateczna godzina, wszyscy wsiedliśmy w samochody i pojechaliśmy pożegnać trenera na lotnisku.
A tam - wiadomo. Obściskiwanie się, obślinianie, ostatnie... groźby. - No misie, pamiętajcie, że ja tu jeszcze wrócę zrobić porządek! Szykujcie się na kadrę, bo mam was zamiar zaraz powołać. Kowal, żebyś mi tu wstydu nie przynosił! Co będziecie robić z frajerami? - zapytał na Okęciu. - Jak to co? Opierdalać! - odpowiedziałem. Przynajmniej mu się na sam koniec miło w duszy zrobiło, że nie pozostawił po sobie spalonej ziemi w Warszawie. Zapamiętał Wojtuś wskazówki trenera! - Dobra, panowie, lecę! Pamiętajcie o reprezentacji! - i poszedł. Jak wiadomo, "trochę" na tę reprezentację przyszło mu jeszcze zaczekać. Mnie jeszcze zdążył powołać, ale "Piszczyka", "Robaka" i "Mandzi" już nie...
Miałem mętlik w głowie. Z jednej strony wiedziałem, że przecież nie mogliśmy całe życie razem pracować. Ale z drugiej strony, coś krótko trwała ta przygoda z Legią. Zaledwie półtora roku. - Jest jeszcze Paweł Janas, więc w porządku. Będzie tak samo dobrze, jak było - pomyślałem. I potem raz na jakiś czas trener Janas wchodził do szatni i pozdrawiał nas od Wójcika. - Mówi, że widział wasz mecz i macie tak dalej golić frajerów - przekazywał. Raz chyba nawet "Wujo" zadzwonił do Pisza, jako kapitana. Pocztówek nie wysyłał. Myślę, że nigdy nie miał do tego... hmm... predyspozycji. - Misiu, szykuj się na kadrę, my się wkrótce spotkamy! - to zdanie chodziło mi po głowie. Może miał jakieś cynki?
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.