Domyślne zdjęcie Legia.Net

Książka Kowalczyka (36-??)

Źródło: Przegląd Sportowy

21.01.2003 14:22

(akt. 01.01.2019 16:09)

Książka Wojtka Kowalczyka jest drukowana w odcinkach w Przeglądzie Sportowym. Części 1-18 dostępne są tutaj. Części 19-35 dostępne są tutaj. ODCINEK 36 Janusz Wójcik odszedł. No dobra, był jeszcze Paweł Janas. Ci, których "Wujo" tępił, jak na przykład wspomniany wcześniej Grzesiu Wędzyński, poczuli się mocniejsi - wreszcie uwierzyli, że mogą zacząć grać. Na dobre odżyła rywalizacja w drużynie, choć i wcześniej była, a w dodatku doszedł do nas Jurek Podbrożny z Lecha. O tym, jak jego i Mirka Trzeciaka powitał Adam "Cięty język" Fedoruk, już pisałem. W końcu tak się jakoś złożyło, że Mirek u nas nie został. Do dziś nie wiem, dlaczego. Niektórzy twierdzą, że drużyna go nie lubiła, ale to nieprawda. Przecież Mirek to taka sympatyczna gaduła, która co drugie zdanie zaczynała od: "A może opowiem wam dowcip? " To bardziej "Guma" Podbrożny był tym, który miał kłopoty z aklimatyzacją. Wiadomo, że jeśli ktoś nie jest dostatecznie odważny, aby samemu wykonać pierwszy krok, a nie ma "przewodnika", to raczej będzie miał problemy, aby stać się duszą towarzystwa. Jurek zawsze wolał usiąść z boku, jak typowy mruk. Ze względu na wiek, wiele osób sądzi, iż trzymał on się głównie z "rządzącą" ekipą Legii, czyli ze mną, Leszkiem Piszem czy Zbyszkiem Robakiewiczem. A to nieprawda. "Guma" wolał szukać towarzystwa wśród Piotrka Mosóra czy Marcina Jałochy. A z Mosórem to im tak jakoś do dzisiaj zostało... Podbrożny miał jeszcze jedną dość istotną wadę - nie lubił piwa, tylko od razu przechodził do poważniejszych trunków. Kiedy my zaczynaliśmy prawdziwe spożywanie alkoholu, to on już miał kaca. A jak my mieliśmy kaca, to on już chciał grać mecz. Zawsze był ten jeden krok przed nami i chyba do końca życia będzie stawiał "białą" ponad piwem. I jak tu nawiązać nić porozumienia? Ale "Guma" nie izolował się od nas, często chodził z nami posiedzieć, tyle tylko, że zazwyczaj tylko siedział i nic nie mówił. Kiepski z niego imprezowicz. Nikt pretensji nie miał, bo chociaż na boisku Podbrożny nie zostawał w tyle - co tu dużo mówić, Jurek jest zawodnikiem wielkiej klasy, wybitnym. Wiedzieliśmy jedno - może specjalnego wzmocnienia pod względem rozrywkowym nie stanowił, ale w grze nam się przyda i to bardzo. Mnie na tym szczególnie zależało, bo przecież miałem grać z Jurkiem w duecie. Zimą wyjechaliśmy na obóz do Włoch. Chyba nikt do końca życia nie wyjawi, kto ten obóz organizował, ale za takie rzeczy powinno się trafiać do pierdla. Wylądowaliśmy w jakiejś wsi na południu, po dwudniowej jeździe autokarem. Wysiedliśmy w śniegu, hotel jeszcze nie w pełni oddany do użytku i bez czynnej stołówki. Nic, tylko przygotowywać się do walki o mistrzostwo Polski. To całe zgrupowanie byłoby nieprawdopodobnie mdłe, gdyby nie Julek Kruszankin, a raczej jego żona i to, co razem wyprawiali dziewięć miesięcy wcześniej. Pewnego dnia pojawiło się hasło - "Julek ma syna!". No to co trzeba z takim fantem zrobić? Oczywiście opić! Szast, prast, Julek szybko zorganizował zapasy zimowe i zaczęło się typowo polskie opijanie potomstwa. Śmiechy, jaja, w końcu patrzymy - Zbyszek Mandziejewicz usnął. - Coś się chyba Mandzia dawno nie golił... - wymamrotał "Piszczyk". Wkrótce wrócił z maszynką do golenia i Zbyszkowi starannie pielęgnowane wąsy ogolił, przy asyście Marka Jóźwiaka. Rano patrzymy, a jakiś typ schodzi na śniadanie. Z twarzy niepodobny zupełnie do nikogo, nie najmłodszy. Halo, co jest?! Nowego piłkarza kupili? Obcym wstęp wzbroniony! - Ja wam durnie dam wzbroniony - wypalił wkurzony "Mandzia". A Leszek go tylko podpuszczał. - Ale głupio wyglądasz bez tych wąsów, ja bym swoich nigdy nie ogolił! Po co żeś to zrobił? - śmiał się. - Lepiej, żebyś na treningu koło mnie nie przebiegał, bo ci nogi urawę! - burknął gołowąs. No i rzeczywiście "Piszczyk" później już tylko koło Mandziejewicza skakał, bo bał się normalnie przebiegać. Zgrupowanie się w końcu skończyło i ruszyliśmy w powrotną drogę. A to była długa i ciekawa droga... Oj, jest o czym opowiadać... ODCINEK 37 Jedziemy już tysięczną godzinę, a na drogowskazach wciąż nie widać Warszawy. Gdzie my do jasnej cholery jesteśmy? No tak, jeszcze we Włoszech, choć już na północy. Jacek Zieliński cały czas przycina całą drużynę w karty. Ma chłopak zdrowie. Potrafił kosić tak, że wracając z meczu, na średniej długości trasie, wygrywał drugą meczową premię. Bezwzględni? najlepszy w te klocki! Czasami przypominaliśmy mu powiedzenie: "Kto ma szczęście w kartach, ten nie ma w miłości" i rozpoczynały się docinki. - Jacek, zadzwoń do domu, pewnie żony nie ma! - mówił ktoś. - Zielu, a co twoja druga polowa teraz robi? - żartowano. A Jacek nic, tylko trach, trach, trach i kolejna kupka pieniędzy przed nim. On chyba więcej w życiu zarobił na kartach, niż na boisku! Hazard do ciekawy temat. Niejeden piłkarz już stracił w nim majątek życia. My akurat wtedy takich nie mieliśmy. Pomysł grania na pieniądze pojawił się później, a normalnie grało się w kierki na takich zasadach, że dwóch ostatnich zawodników stawiało na cala drogę browary całej czwórce. Założenie było więc proste - nieważne kto sponsorem, liczba butelek musi się zgadzać. Do kasyn chodziliśmy rzadko, choć zdarzało się. Ja zacząłem w poprzednich sezonach, głównie towarzyszyłem Darkowi Czykierowi i donosiłem drinki, gdy on byt zaaferowany kolejną życiową szansą Chodziliśmy w różne miejsca, ale chyba najczęściej do Sali Kongresowej. Zasadę miałem prostą - kiedy Darek wygrywał, to mówiłem: - Chodź, na dziś już wystarczy, wychodzimy! Bytem typową zrzędzącą opiekunką, tyle że chociaż wiedziałem, co dobrego do picia trzeba zamówić. "Lejba" przy mnie wygrywał prawie zawsze. A jak już z nim nie poszedłem, to potem mówił: "Wiesz, już byłem na plusie...". Jak każdy hazardzista. Mnie to jakoś nie wciągało. Lubiłem tylko bingo i do dziś lubię. Jednak akurat tam nie da się dużo przegrać, bo kupony kosztują dwa, pięć lub dziesięć złotych. Wygrane też nie są duże, choć teoretycznie to można trafić cały milion. Tylko że ja chodzę na bingo raczej dla przyjemności, żeby posiedzieć sobie przy piwie, pogadać z kolegami. W salonie bingo w Warszawie wszyscy mnie znają, więc atmosfera jest miła. Dość tych opowieści o hazardzie, bo przed nami był jeszcze szmat drogi autokarem do Polski. Zatrzymaliśmy się na nocleg jeszcze we Włoszech. W hotelu oczywiście znów w ruch poszły karty i butelczyny. Odstawa do słowa, ktoś coś źle policzył, ktoś za szybko rzucił kartę i zrobiła się kłótnia. A że w butelczynach nie było wody mineralnej, to niektórzy szybko się zagotowali. Nagle Marek Jóźwiak chwycił za telewizor i jeb! Rzucił w Krzyśka Ratajczyka. - Łap! - zawolal "Beret". "Rataj" oczywiście niczego nie lapal, tylko zrobił unik i spojrzał na Marka jak na kretyna. A telewizor... jak to telewizor rzucony przez wielkiego chłopa - szczątki Nagle "Beretowi" wrócił rozum. - Czemu żeś tego nie złapał?! -krzyknął do Krzyśka. - A po co żeś rzucał!? -No bo miałeś złapać! - Ja miałem złapać? - Przecież gdybym wiedział, że nie złapiesz, to bym nie rzucał! - Nie jestem kretynem, żeby telewizory łapać! Po co żeś rzucał? - Bo miałeś złapać! l tak w kolko. Śmialiśmy się z tej ich kłótni o to, który głupszy, do rozpuku! Następnego dnia do śmiechu nie było już Markowi, bo musiał zapłacić 400 dolarów za telewizor oraz lampkę, która poszła przy okazji. Stwierdził, że prezentów nikomu robić nie będzie i te części telewizora zabrał autokarem do Polski! Później mieliśmy przystanek w Wiedniu, gdzie nawet rozgrywaliśmy mecz towarzyski. Jednak po tych wszystkich ekscesach -imprezie za syna Julka, rozróbie w hotelu we Włoszech, tam już nas dokładnie pilnowano. Co za dużo, to nie zdrowo. Przecież przed nami była watka o udowodnienie dominacji w kraju. Czuliśmy, że mimo wszystko zdołaliśmy świetnie przygotować się do gry.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.