Domyślne zdjęcie Legia.Net

Kto się boi Legii, czyli politycy grają stadionem

Redakcja

Źródło: Gazeta Wyborcza

11.05.2008 20:33

(akt. 20.12.2018 13:51)

Stadion Legii miał być narodowy, będzie klubowy. Na jego budowę miała nie iść nawet złotówka z miejskiej kasy, ale ratusz zapłaci za nią prawie 500 mln zł. Przecięcie wstęgi podczas ceremonii otwarcia Stadionu Narodowego to marzenie każdego polityka. Patronować takiemu wydarzeniu chciał i lewicowy rząd <b>Marka Belki</b>, i liderzy PiS: rządzący Warszawą <b>Lech Kaczyński</b> oraz jego następca - komisarz i zarazem kandydat do fotela prezydenta miasta <b>Kazimierz Marcinkiewicz</b>.
Latami władze Warszawy upierały się, aby Stadion Narodowy budować na gruntach miejskich, czyli na Legii. Po przyznaniu nam prawa do organizacji Euro 2012 okazało się, że jedyna lokalizacja dla Narodowego to Stadion Dziesięciolecia. W rezultacie zamiast jednego będziemy mieć dwa ogromne obiekty wznoszone za pieniądze podatników: stadion na mistrzostwa Europy na 55 tys. miejsc za przeszło 1,1 mld zł oraz stadion klubowy na przeszło 30 tys. miejsc, który stanie na Legii za kwotę 365 mln zł. Podejście pierwsze: 16 mln za grunt wart 64 mln Po raz pierwszy wielka polityka wkroczyła na Legię przed jesiennymi wyborami samorządowymi w 2002 r. Miastem rządził wtedy w oparciu o koalicję SLD-PO Wojciech Kozak, następca i bliski współpracownik Pawła Piskorskiego. - Całą kadencję słyszeliśmy, że miasto w ramach popierania sportu powinno włączyć się w jakiś stadion - mówi dziś Wojciech Kozak. Chwilę przed wyborami politycy ustalają, że Stadion Narodowy powstanie na Legii. Jak zdradza nam jeden z działaczy SLD, polityczna decyzja zapadła w gabinecie Jerzego Szmajdzińskiego, szefa MON: - Razem z Rysiem Miklińskim [wiceprezydent Warszawy z SLD] udało się nam bardzo korzystnie kupić od Agencji Mienia Wojskowego tereny Legii. Na rynku były warte 64 mln zł, Agencja sprzedała je za 16 mln zł. Koszt nowego stadionu szacowano na 50-60 mln zł. Ekipa SLD-PO postawiła na wypróbowany model: założenie spółki z wybranym arbitralnie inwestorem. Kapitałem miasta jest grunt, prywatny partner zapewnia finansowanie, a po zakończeniu inwestycji odkupuje udziały miasta. Tym sposobem Skanska zabudowała biurowcami zachodnią pierzeję Jana Pawła II, a ING wybudował gigantyczne centrum handlowe Złote Tarasy. Mechanizm "lex Guzi" (od nazwiska Jerzego Guza, stołecznego urzędnika, który go promował) pozwalał obejść procedury przetargowe i szybko inwestować. Zgodnie z ofertą, którą przygotowała PO, za wybudowanie stadionu spółka miała dostać prawo do inwestowania na sąsiadującej z Legią, czterohektarowej działce. Stadion na 35 tys. miejsc miał być obudowany restauracjami, hotelami, narodowym centrum tenisa. - To był naprawdę doskonały pomysł - uważa Wojciech Kozak. - Miałem gotową propozycję umowy spółki na Radę Warszawy, ale były głosy, że jak ją powołam, skończę w prokuraturze czy więzieniu. - Kto panu groził? - pytamy. Kozak: - Nieważne. Faktem jest, że się cofnąłem. Podejście drugie: powołanie spółki, tasowanie działaczy W październiku 2002 r. wybory wygrał PiS, a prezydentem Warszawy został Lech Kaczyński - kolejny polityk, który chciał mieć szybko Stadion Narodowy na Legii. W lipcu kolejnego roku zdominowana przez PiS rada miasta powołuje spółkę Budowa i Zarząd Stadionu Piłkarskiego z kapitałem 1,8 mln zł. Ma dostać 11 ha przy Łazienkowskiej natychmiast po wyborze partnera strategicznego inwestycji. Jednak ta koncepcja upada. - Grupa działaczy PiS poszła z interwencją do Jarosława Kaczyńskiego. Ten powiedział: "Żadnych aportów gruntowych" - wspomina jeden z samorządowców. Działacze PO są przekonani, że o wycofaniu pomysłu w formule "lex Guzi" zdecydowała polityka. Lech Kaczyński ze swoimi hasłami walki z tzw. układem warszawskim (określenie koalicji SLD-PO rządzącej Warszawą do 2002 r.) nie mógł korzystać z rozwiązań biznesowych, które ów "układ" wymyślił. Mechanizm spółek aportowych stał się tematem późniejszych zawiadomień słanych przez prezydenta Kaczyńskiego do prokuratury. - PiS próbował załatwić sprawę kuluarowo. Wiceprezydent Andrzej Urbański przekazał klubowi PO: "Jeśli złożycie razem z SLD wniosek o wprowadzenie gruntów Legii jako aportu do spółki, to prezydent Kaczyński się nie obrazi" - wspomina nasz rozmówca z Platformy. - Odmówiliśmy. Nikt nie miał ochoty, by PiS i prezydent Kaczyński zbijali kapitał polityczny na haśle "układ chce budować stadion". Powołana przez prezydenta Warszawy spółka zajęła się więc przygotowaniami do przetargu na rozbudowę Legii. Posadę prezesa dostał Leo Turno, menedżer, który kilka lat później reprezentował ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego (PiS) w radzie nadzorczej puławskich Azotów. Do pracy w mieście zaprosił go wiceprezydent Andrzej Urbański. Miesiąc po powołaniu spółki Leo Turno zapewnia: - Na budowę nie pójdzie ani złotówka z podatków. Twierdzi, że zgłosiło się kilka firm zainteresowanych inwestowaniem przy Łazienkowskiej. Media donoszą, że większościowy pakiet udziałów klubie Legii chcą kupić koncern ITI i firma deweloperska Warbud SA. Ostatecznie piłkarską drużynę kupuje ITI. W następnych miesiącach w radzie nadzorczej i zarządzie tasują się działacze i urzędnicy związani z PiS. Wynagrodzenie prezesa sięga 9,8 tys zł. W zarządzie zasiada m.in. Jacek Sasin, późniejszy wojewoda mazowiecki. Były sędzia piłkarski Mieczysław Piotrowski zostaje dyrektorem ds. technicznych z pensją 4,7 tys. zł, a po przejściu na pełen etat - 7,9 tys. zł. Podejście trzecie: miasto powołuje specspółkę Gdy spółka pracuje nad koncepcją stadionu, PiS robi kolejną woltę. Na początku 2004 r. w Radzie Warszawy nie ma już koalicji z PO. Prezydent Lech Kaczyński ogłasza, że przy Łazienkowskiej nie chce prywatnych inwestorów. - Zbudujemy stadion sami. Tereny są naszą własnością. Nie oddamy ich nikomu we władanie - mówi. - Stadion to kolejna po budowie Muzeum Powstania Warszawskiego inwestycja w stolicy, którą odkładano zbyt długo. Pojawiają się pytania o sens utrzymywania spółki Budowa i Zarząd Stadionu Piłkarskiego. - Próbowaliśmy dowiedzieć się, co ona właściwie robi. Prezes Turno był ze trzy razy na komisji sportu, trzy razy przynosił jakiś rysunek, który miał jakość pracy uzdolnionego dziecka - wspomina Marek Rojszyk (SLD), w poprzedniej kadencji szef komisji sportu. - Pod przewodnictwem pana Leo Turno spółka przygotowała bardzo dużo cennych materiałów. Myślę, że w ciągu dwóch, trzech miesięcy przygotujemy projekt i budowę stadionu - zapewnia prezydent Kaczyński. Był styczeń 2004 r. Z akt rejestrowych wynika, że do grudnia spółka wydała przeszło 700 tys. zł. Wśród "cennych materiałów" są m.in. warunki zabudowy, czyli standardowy kwit, który urzędnicy mają obowiązek wydać każdemu. Jest też wizja obiektu, który miałby stanąć przy Łazienkowskiej. Jesienią 2004 r. Leo Turno rezygnuje ze stanowiska. Po jego odejściu kolejni prezesi i rada nadzorcza administrują odsetkami z kont bankowych, wyprzedają sprzęt. Zarząd i Budowa Stadionu Piłkarskiego uzyskuje np. kilka tysięcy ze sprzedaży służbowych laptopów, telefonów komórkowych, za 375 zł pozbywa się trzech foteli. Po stronie wydatków odnotowuje m.in. przenosiny mebli z pokoju do pokoju. W 2007 r. do spółki wchodzi likwidator. Podejście czwarte: PiS daje 180 mln zł Styczeń 2005 r. Rząd Belki przyjmuje uchwałę zgłaszającą nasz akces do Euro 2012. A w Warszawie wciąż nie ma stadionu, na którym można by rozegrać zwykły mecz mistrzostw, nie mówiąc już o meczu otwarcia. Rząd chce budować Stadion Narodowy w miejscu Dziesięciolecia. Ale prezydent Kaczyński mówi stanowcze nie. Jako gospodarz stolicy widzi Narodowy w miejscu Legii. Premier Belka uważa, że to zły pomysł: bliskość Łazienek Królewskich, słaba infrastruktura komunikacyjna. Poza tym Legia pomieści najwyżej 35 tys. widzów, a to za mało w stosunku do wymagań UEFA. - Prosiliśmy warszawski ratusz o pomoc. Musieliśmy współdziałać, choćby po to, aby przenieść Jarmark Europa w inne miejsce. Nie udało się. Postulowałem powołanie wspólnego rządowo-warszawskiego zespołu ds. Euro. Nie było odpowiedzi - wspomina Wiesław Wilczyński, wiceminister odpowiedzialny za sport w rządzie Belki, dziś szef miejskiego biura sportu. - Przedstawiciele rządu kompromitują się wypowiedziami, że likwidacja bazaru to prosta administracyjna decyzja - mówi w kwietniu 2005 r. prezydent Warszawy Lech Kaczyński. - To gigantyczny społeczno-ekonomiczny problem! A takiego z pewnością nie życzył sobie Kaczyński w roku wyborów prezydenckich. Narodowy ma więc powstać na Legii, a dla Stadionu Dziesięciolecia znajduje nową rolę: lekkoatletyczny stadion olimpijski. - Mówię jak najbardziej poważnie. Warszawa powinna powoli wchodzić w krąg miast ubiegających się o organizację olimpiady. Może w 2012, może w 2016 r. - ogłasza Lech Kaczyński. Z końcem roku odchodzi do Pałacu Prezydenckiego, ale ekipa PiS nadal upiera się przy Legii. Wbrew urbanistom i konserwatorom zabytków forsuje kolejną koncepcję finansowania: miasto i prywatny operator wykładają po 180 mln zł. Inwestor dostaje prawo do zysków z nowej Legii i dzierżawę 4 ha działki. Kolejni PiS-owscy komisarze w ten sposób próbują przełamać stadionową niemoc. W powtarzanym przetargu tylko jedna oferta (konsorcjum firm HMB Stadien und Sportstattenbau GmbH razem z Ways und Freytag Schlusselfertingbau AG i Krupp Stahlbau Hannover GmbH) jest poważna, ale we wrześniu 2006 r. zostaje wycofana bez podania przyczyn. - Szukanie prywatnego operatora i inwestora na Legii to był dobry pomysł. Przetarg się nie udał, ale można go było powtórzyć - uważa Mirosław Kochalski, następca Lecha Kaczyńskiego w ratuszu. Podejście piąte: Kazimierz Marcinkiewicz podpisuje cichą umowę z Legią W lipcu 2006 r. PiS wymienia Kochalskiego na Kazimierza Marcinkiewicza, który kandyduje w wyborach na prezydenta Warszawy. Były premier przekreśla wszystkie plany inwestycyjne poprzedników. Po cichu, bez konkursu, podpisuje umowę z Legią, według której wszystkie koszta budowy stadionu poniesie miasto. Ekipa Marcinkiewicza robi, co może, by uniknąć publicznej debaty o finansowaniu stadionu, mimo że narzuciła miastu zobowiązania idące w setki miliony złotych. Wcześniej umowy dzierżawy przekraczające trzy lata musiała aprobować Rada Warszawy. Jednak w listopadzie 2006 r. sprawy potoczyły się inaczej. Tu trzeba się cofnąć do sierpnia, gdy na sesji rady miasta pojawił się Artur Piłka (później jako urzędnik Kancelarii Prezydenta oskarżony o handel narkotykami), ówczesny szef miejskiego biura sportu. Radni nowelizowali właśnie m.in. zasady długoletniej dzierżawy. Przyjęta nowelizacja wyłączała Radę Warszawy z decydowania o takich umowach w przypadku ZOZ-ów. Piłka wnosi, by na końcu tekstu dodać punkt "Inne postanowienia", który rozszerza prawo do wieloletniej dzierżawy bez zgody rady miasta także na obiekty sportowe. Nikt nie protestuje. - Zarządowi Marcinkiewicza udało się zrobić cichą wrzutkę, by większość radnych i opinia publiczna nie zorientowała się, o co chodzi - komentuje jeden ze stołecznych samorządowców. Beneficjentów poprawki było dwóch: koncern ITI, jako właściciel klubu piłkarskiego Legia, któremu kończyła się dzierżawa stadionu, oraz administrujące sąsiednimi kortami stowarzyszenie Klub Tenisowy "Legia" kierowane przez byłego polityka PO Jerzego Hertla, jednego z bohaterów tzw. afery mostowej. Kulisami dzierżawy kortów zajęła się po wyborach komisja rewizyjna Rady Warszawy. Michał Barejko, miejski urzędnik, który w imieniu Marcinkiewicza negocjował umowę z tenisowym stowarzyszeniem, opowiadał radnym, że dostał krótkie telefoniczne polecenie "wykonać". Pochodziło "z samej góry". Stowarzyszenie Hertla ma 12 lat dzierżawy kortów według ulgowych stawek, do tego miasto funduje nowe trybuny. Akt notarialny dzierżawy ma datę 24 listopada 2006 r. To był piątek. A w niedzielę odbywała się pierwsza tura wyborów prezydenckich, w której Marcinkiewicz mierzył się z Hanną Gronkiewicz-Waltz i Markiem Borowskim. - Zawieranie tak ważnych umów w ostatnim dniu urzędowania to brak etyki, szkodnictwo - ocenia szef biura sportu Wiesław Wilczyński. Mimo to ani Wilczyński, ani żaden inny urzędnik ratusza nie doprowadzili potem do rozwiązania umowy ze stowarzyszeniem, miasto nie skierowało też sprawy do prokuratury. Taką samą datą przedwyborczego piątku jest opatrzona również druga umowa: dzierżawa dla właściciela Legii, koncernu ITI. Wprawdzie w akcie notarialnym nie ma mowy o kwotach, ale jest przesądzona rozbudowa stadionu za publiczne pieniądze. Miasto - prócz tego, że zainwestuje w Legię - ma płacić za późniejsze remonty i naprawy oraz ubezpieczyć stadion "od ognia i innych żywiołów". W zamian dostaje prawo do organizowania dwóch imprez rocznie, za każdym razem rekompensując to klubowi obniżką czynszu. Jak twierdzą radni, umowa z piłkarską Legią uratowała przed kłopotami Jerzego Hertla. - Umowy z ITI i stowarzyszeniem są bliźniacze, mają tę samą datę i podstawę prawną. Wykonywanie instrukcji komisji rewizyjnej, która zalecała ich rozwiązanie, byłoby więc prostą drogą do podważenia zobowiązań, które Marcinkiewicz poczynił wobec klubu piłkarskiego. Na to nikt się w mieście nie odważy, bo naraziłby się i kibicom, i wielkiemu koncernowi medialnemu - tłumaczy jeden z warszawskich polityków PO. W ratuszu zaczyna się mówić o renegocjacji umowy. Radni narzekają, że dwie imprezy miejskie na Legii to za mało, a Warszawa nie zagwarantowała sobie prawa do promocji na budowanym za wielkie pieniądze obiekcie. Ale rozmów z ITI miasto nie rozpoczęło. - Byłby to jakiś dziwny, sztuczny podział na imprezy miejskie i wiejskie - mówi Paweł Kosmala, wiceszef ITI i szef rady nadzorczej klubu piłkarskiego Legia. - Czy mecz Legii, która jest warszawską ikoną, to nie jest impreza miejska i promocja Warszawy? Podejście szóste: PO daje 365 mln zł Po początkowych głosach niezadowolenia rządząca miastem Platforma uznaje, że budowa stadionu Legii to priorytet. Jako że nie ma mowy o udziale finansowym prywatnego inwestora, potrzebne są większe pieniądze. Na początku ub.r. radni rezerwują na to w planie inwestycyjnym więcej pieniędzy - 365 mln zł. - Ten stadion musi powstać, zwłaszcza w kontekście Euro 2012 - mówi Maciej Wyszyński, radny PO z komisji sportu. - Mówimy Legia, a w domyśle Warszawa! Zapłaciliśmy za projekt rozbudowy stadionu, ponosimy koszty jego utrzymania, które rocznie sięgają 10 mln zł. To jest prawdziwe partnerstwo publiczno-prywatne - wtóruje mu Paweł Kosmala. I dodaje: - Legia swoją grą promuje Warszawę w Polsce i na świecie. Kilkaset milionów wydanych na rozbudowę stadionu to blisko trzy roczne budżety biura miejskiego sportu. Na tak duże zaangażowanie finansowe Warszawy w inwestycję sportową nie zdecydowała się żadna z wcześniejszych ekip. Za 365 mln zł można zbudować baseny czy hale sportowe w każdej ze stołecznych dzielnic. Tymczasem stadion piłkarski to miejsce, z którego korzysta hermetyczna grupa kibiców Legii. Po przyznaniu nam prawa do organizacji Euro pada kolejny argument przeciwko tak dużemu wydatkowi: obok powstaje Stadion Narodowy na 55 tys. widzów, który trzeba będzie zagospodarować po mistrzostwach. Mogłyby tam grać warszawskie drużyny piłkarskie. Po co więc Warszawie drugi duży stadion? Paweł Kosmala: - Nie można tak stawiać sprawy, że to nasz klub dostaje nowy stadion. Legia i Warszawa stanowią jedność. Nowy stadion dostaje więc także Warszawa.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.