Domyślne zdjęcie Legia.Net

Legia Cudzoziemska (cz. 2)

Robert Balewski

Źródło:

23.04.2006 11:37

(akt. 26.12.2018 00:22)

Przystanek Kolska, czyli alkohol szkodzi zdrowiu W 2000 roku do stołecznego klubu przywieziono pierwszego Brazylijczyka, który grał dotychczas w raczej podrzędnych klubach kraju kawy. Był prawym pomocnikiem i nazywał się Marinho dos Santos Giuliano. Szybko okazało się, że Brazylijczyk dysponuje nieprzeciętną techniką i snajperskimi umiejętnościami, które zademonstrował już w swoim debiucie. Przy stanie 0:0 w Radzionkowie pojawił się na boisku sześć minut przed końcowym gwizdkiem i strzelił zwycięskiego gola. Od następnego meczu wychodził już w podstawowej jedenastce, pokazując się prawie w każdym meczu ze znakomitej strony. W jedynym swoim sezonie w Legii zagrał w 34 spotkaniach i strzelił 11 goli, a jego przydatność dla drużyny trudno było przecenić. Giuliano miał wszelkie szanse, by zostać gwiazdą Legii i całej polskiej ligi, ale... nie został. Wszystko przez to, że od pewnego momentu w warszawskich knajpach pojawiał się równie często jak na treningach. Przez pewien czas tolerowano jego skłonność do alkoholu, jednak gdy zatrzymano go w stanie upojonym za kierownicą samochodu – miarka się przebrała i klub, choć nie bez żalu, rozstał się ze znakomitym Brazylijczykiem. Grał on później w Widzewie, Pogoni i greckim Panioniosie, jednak był już cieniem tego błyskotliwego gracza, który czarował publiczność na Łazienkowskiej. To chyba jeden z najlepszych przykładów w jaki sposób można sobie zmarnować świetnie zapowiadającą się karierę – ale bynajmniej nie jedyny w Legii w tym okresie. Moussa Yahaya, napastnik z Nigru, przyszedł w 2001 roku z GKS Katowice z opinią niezłego gracza, choć już wtedy krążyły plotki o jego mało sportowym trybie życia. Grał w Legii półtora sezonu i o ile opinie o jego umiejętnościach piłkarskich okazały się mocno przesadzone (choć 6 bramek w tym czasie strzelił), to skłonności do alkoholu potwierdziły się w całej rozciągłości. Jego pobyty w izbie wytrzeźwień nie należały do rzadkości – zaliczył nawet „żłobek” w Krakowie, gdzie pałętał się po mieście mając 2,5 promila alkoholu we krwi i tajemnicze woreczki-amulety z nie ustalonym proszkiem przywiązane do uda. Moussa wrócił ostatecznie w 2003 roku do Katowic, później poszukiwał zatrudnienia po całej Polsce (m.in. w Łęcznej), a ostatnio zahaczył się w czwartoligowym klubie z Trzebiatowa. Czy wyleczył się z alkoholowych ciągot, trudno powiedzieć – w każdym razie po umiejętnościach piłkarskich reprezentanta Nigru pozostały jedynie wspomnienia. Paradoksalnie – dzięki grze w Legii w sezonie 2001-02 ma on w swojej biografii zdobycie mistrzostwa Polski. Hity i kity, czyli zaciąg bałkański W marcu 2001 roku do Legii trafił nowy trener – pierwszy od czasów niezapomnianego Jaroslava Vejvody szkoleniowiec z zagranicy. Kompletnie nieznany w Polsce Serb Dragomir Okuka trenował wcześniej wyłącznie kluby jugosłowiańskie i serbskie – miał na swoim koncie jeden tytuł mistrza Jugosławii jako szkoleniowiec Obilicia Belgrad. Serbski trener zaczął swoją pracę w kiepskim stylu, a drużyna do końca sezonu 2000-01 grała w kratkę. Nie lepiej zresztą zaczął kolejny sezon przegrywając dwa pierwsze mecze, po czym nastąpiło coś w rodzaju cudu. Od 16 września 2001 roku aż do końca sezonu Legia nie przegrała w lidze żadnego spotkania i zdobyła niespodziewanie mistrzostwo Polski. Jak to się stało? Drago wprowadził do drużyny dwie rzeczy. Pierwszą była katorżnicza praca na treningach, która powodowała, że piłkarze mieli wytrzymałość, którą byli w stanie zabiegać każdego rywala w polskiej lidze (stąd Okuka nie cieszył się sympatią zwłaszcza wśród polskich piłkarzy). Drugą – nowi piłkarze z zagranicy, którzy wnieśli nową jakość do Legii i stanowili jej główną siłę. Jeszcze po Franciszku Smudzie Okuka odziedziczył białoruskiego obrońcę Siergieja Omeljańczuka, który trafił do Legii na wiosnę 2000 roku. Początkowo pełniący rolę rezerwowego reprezentant białoruskiej młodzieżówki po kilku miesiącach nie tylko przebił się do podstawowego składu, ale został wręcz filarem obrony. Twardy, nieustępliwy i dynamiczny obrońca, zwany na Łazienkowskiej „Ruskim” skutecznie zniechęcał do gry każdego napastnika rywala (łapiąc przy okazji sporo kartek), a i w ofensywie prezentował się nie najgorzej, mając na koncie również jednego gola. Gdy jesienią 2002 roku Legia pogrążyła się w kryzysie finansowym, odszedł do Arsenału Kijów. Wydawało się, że zrobi dużą karierę, ostatecznie został później tylko rezerwowym w silnym Lokomotiwie Moskwa. Jednak grać w piłkę nadal potrafi, co udowodnił w towarzyskim meczu Polska – Białoruś, objeżdżając bez problemu polskich obrońców dynamicznymi rajdami po skrzydle. Okuka zadbał też o inne formacje – z belgradzkich klubów wyłuskał pomocnika Aleksandara Vukovicia i napastnika Stanko Svitlicę. Wszyscy zastanawiali się, po co Legii tacy piłkarze. Mający pełnić rolę głównego reżysera gry „Vuko” nie biegał po boisku za dużo, w defensywę angażował się niechętnie, a uderzenia z dystansu poskąpiła mu natura. A jednak był to strzał w dziesiątkę, gdyż serbski rozgrywający posiadał kluczowe na jego pozycji umiejętności, jakimi były przegląd pola, czytanie gry i przede wszystkim dokładne prostopadłe podanie. Serb został dzięki temu królem asyst i był nawet wybrany na najlepszego rozgrywającego ekstraklasy. Przez kolejne lata „Vuko” stanowił mózg drużyny, jednak w 2004 roku postanowił poszukać większych pieniędzy za granicą (były też plotki o przejściu do krakowskiej Wisły, które wywołały niechęć do Serba u części kibiców z Łazienkowskiej). Ostatecznie podbój Europy skończył się na ostatnim klubie ligi greckiej, stąd też Vuković wrócił po pół roku do Legii. Mistrzowskiej formy już nie odzyskał, ale wciąż jest pożytecznym graczem, wchodząc głównie z ławki – to on trafiając do bramki Pogoni zapewnił Legii niedawno cenne trzy punkty. Z kolei Stanko Svitlica wydawał się jeszcze dziwniejszym wynalazkiem – ten w zasadzie raczej snuł się niż biegał po boisku, fajerwerków technicznych trudno było się w jego grze dopatrzyć, a mimo to został wkrótce ulubieńcem kibiców z Łazienkowskiej. A to dlatego, że Serb miał niespotykane umiejętności snajperskie – co uderzył, to wpadało do bramki, a do tego znakomicie egzekwował rzuty wolne i karne. W pierwszym sezonie pokonywał bramkarza rywali 11 razy, a w następnym aż 29, w tym 24 razy w lidze stając się pierwszym w historii cudzoziemcem, który sięgnął po koronę króla strzelców polskiej ekstraklasy. Kibice śpiewali „Stanko Svitlica, kocha cię cała stolica”, a popularny „Stasiek” zagrał jeszcze pół sezonu 2003-04 strzelając kolejne 11 goli, po czym odszedł za śmieszne pieniądze do niemieckiego Hannoweru (w tym czasie sytuacja finansowa klubu sięgnęła dna, więc każdy grosz się liczył). W Niemczech pomimo udanych początków kariery nie zrobił i trafił do drugiej Bundesligi. Grę w Warszawie zapewne do dziś wspomina z nostalgią jako najlepszy okres w swojej karierze. Jednak nie byli to jedyni obcokrajowcy z zaciągu Dragomira Okuki. Marjan Gerasimovski, przeciętny obrońca z Macedonii z konieczności stał się podstawowym stoperem drużyny. Jego niepewna gra na szczęście nie wpłynęła negatywnie na końcowy sukces drużyny, choć niewątpliwie kibicom stołecznej drużyny przy interwencjach Macedończyka ciśnienie mocno wzrastało. Jego braki najlepiej obnażyły gwiazdy Valencii w niesławnym laniu 1:6 w Pucharze UEFA. Z Gerasimovskim pożegnano się po mistrzowskim sezonie – wrócił on do swojej ojczyzny. Ratowanie drużyny przed utratą bramki spadło natomiast na wiosnę 2002 roku na barki znakomitego bułgarskiego bramkarza Radostina Staneva, którego wkładu w tytuł nie sposób przecenić. Popularny na Łazienkowskiej „Rado” został jednak kolejnym dezerterem z pogrążonego w kryzysie finansowym klubu, wyjeżdżając do Rosji tuż przed rozpoczęciem rundy wiosennej 2003 roku. Później jego karierę przerwały poważne kłopoty zdrowotne. Zapaść ekonomiczna klubu w latach 2002-03 wpłynęła również na kolejne transfery – Okuka musiał szukać wyłącznie piłkarzy z własną kartą na ręku o niewygórowanych żądaniach finansowych. Stąd do Legii trafiali kopacze na poziomie co najwyżej drugoligowym. „Nazywam się Gusnić i nie jestem drogi” – tak przedstawił się pewien serbski pomocnik, który rozegrał w Legii zaledwie cztery spotkania. Goran Njamculević, który do Legii trafił ze źle złożoną nogą nie zagrał w pierwszym zespole ani razu. Rezerwowy bramkarz Zoran Mijanović o posturze niedźwiedzia i niemal amatorskich umiejętnościach, który z konieczności musiał bronić w czterech spotkaniach, przed przyjściem do Legii nie grał od pół roku, a po odejściu ze stołecznego klubu zakończył karierę z braku ofert. Każda jego interwencja wywoływała przyspieszone bicie serca, trzeba jednak przyznać, że ustrzegł się poważniejszych błędów. Jedynie ściągnięty na pół roku z Partizana Belgrad prawy pomocnik Ajazdin Nuhi prezentował umiejętności na odpowiednim poziomie. Wreszcie w czerwcu 2003 roku z prowadzenia drużyny zrezygnował sam Okuka – trzeba przyznać, że jego osiągnięcia z tak zadłużonym i niewypłacalnym klubem były znakomite, a mistrzostwem Polski zdobytym w 2002 roku zapisał się na stałe w historii klubu jako godny następca Steinera i Vejvody. W następnej, ostatniej już części opowieści - o obcokrajowcach sprowadzonych przez Kubę, Ziela i Wdowca.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.