Domyślne zdjęcie Legia.Net

Liga w loży szyderców

Michał Bronowicki

Źródło: Legia.Net

26.11.2007 11:56

(akt. 21.12.2018 17:16)

Ostatnia kolejka rundy jesiennej była zarazem pierwszą w tym sezonie, w której gospodarze nie odnieśli żadnego zwycięstwa. Taką gościnność można po części usprawiedliwić w przypadku Polonii Bytom, której dotąd nie dane było rozegrać jeszcze żadnego meczu na własnym stadionie, ale już w przypadku beniaminka z Sosnowca o wytłumaczenie byłoby trudniej, wszak dla graczy Zagłębia spotkanie z Wisłą powinno mieć wymiar szczególny, gdyż stanowiło debiut na własnym obiekcie.
Stadion Ludowy w Sosnowcu został w sobotę zakwalifikowany przez PZPN, jako arena zmagań Orange Ekstraklasy. Nie potwierdziły się więc obawy, że Zagłębie nie zdąży wyremontować własnego obiektu na rundę jesienną. Zdążyło – na ostatnią kolejkę. Po ponad piętnastu latach pierwszoligowa piłka wróciła do Sosnowca. Wisła Kraków – niedzielny rywal Zagłębia – z wielkim wyczuciem uszanowała podniosłość tej chwili i przez długi czas pozwalała gospodarzom żyć nadzieją na sprawienie niespodzianki. Dopiero kilka minut przed końcem meczu rozstrzygnęła wynik na własną korzyść, a tym samym wygrała po raz ósmy z rzędu. Może trener Skorża uświadomi sobie wreszcie, że dobra passa „Białej Gwiazdy” znacząco obniża atrakcyjność rozgrywek, skoro w wyścigu do mistrzostwa uczestniczy tylko jeden poważny kandydat. Szczególną rangę miały także sobotnie zawody na Stadionie Śląskim, gdzie ligowej piłki nie było przez ostatnie dwadzieścia lat. Kto by pomyślał, że to za sprawą beniaminka z Bytomia chorzowski obiekt ponownie będzie areną zmagań o punkty w rodzimej Ekstraklasie? Na pewno jest to swego rodzaju wartość, o którą Polonia wzbogaciła bieżące rozgrywki i niech się wstydzą ci, którzy twierdzą, że obecność tego klubu w pierwszej lidze nic nie wnosi. Zresztą w organizacji spotkania na Śląskim był pewien ukryty zamysł – bytomianie musieli mieć świadomość, że Legii trudno gra się w meczach wyjazdowych, zwłaszcza na stadionach nowoczesnych, bądź przebudowywanych do standardów zachodnioeuropejskich. Tak było w Kielcach, tak było w Poznaniu... W Chorzowie tak być jednak nie mogło, ponieważ na pojemnych trybunach zasiadło raptem około 3,5 tys. kibiców. Tym sposobem tyleż misterny, co naiwny plan wziął w łeb już na samym starcie. Legia nie przestraszyła się ani pustawych trybun, ani nawet sławnych nazwisk, które widniały w protokole meczowym w składzie przeciwnika – w kadrze Polonii znaleźli się tacy zawodnicy jak Trzeciak i Zieliński. Ale sobota, to nie był dzień Zielińskich. Trener Korony Kielce – Jacek Zieliński miał prawo liczyć na kontynuowanie znakomitej serii przez swoich podopiecznych, którzy wygrywali dotychczas z każdym rywalem, jakiego podejmowali na własnym stadionie. Passa kielczan została jednak przerwana przez Zagłębie Lubin, które po zmianie szkoleniowca zaczęło nawiązywać do mistrzowskiej formy z poprzedniego sezonu. Trener Rafał Ulatowski wyjaśnił po spotkaniu tajemnicę dobrej postawy swojej drużyny oraz skutecznych metod własnej pracy. Powołał się mianowicie na doświadczenia z Islandii, gdzie namiętnie grywał w Championship Managera i wielokrotnie zwyciężał w komputerowej rywalizacji poprzez wprowadzenie na boisko piłkarza, który szybko zdobywał bramkę. W Kielcach, szkoleniowiec Zagłębia desygnował na murawę Dawida Plizgę, a ten w kilka minut strzelił nawet dwie bramki i przypieczętował wygraną gości. To się nazywa robić właściwy użytek ze zdobyczy techniki! Stefan Majewski, który często obnosi się ze swoim laptopem przyjął zupełnie inne metody pracy. Zamiast gry w Championship Managera prowadzi zapiski, robi symulacje, gromadzi dane... Nie gromadzi tylko punktów dla Cracovii, jakby zapomniał że to jego podstawowe zadanie. W minionej kolejce „Pasy” uległy na własnym stadionie wicemistrzowi z Bełchatowa. Gospodarzom nie pomogły nawet wcześniejsze sesje z Wódką – psychologiem, który miał tchnąć w piłkarzy ducha zwycięzców. No cóż, potwierdza to tylko hipotezę, że wódka sportowcom przed meczem nie pomaga. Nie wiadomo dokładnie czy Franciszek Smuda spożywał alkohol przed spotkaniem ŁKS – Lech Poznań, ale do annałów wypowiedzi trenerskich przejdzie jego trzeźwa(?) uwaga, że „tam gdzie wióra lecą, tam coś się dzieje”. Ta parafraza znanego przysłowia oddaje w pewnym sensie przebieg wydarzeń z sobotniego meczu przy Alei Unii, bo działo się tam sporo ciekawego. Zaczęło się od niespodzianki, którą przygotowali kibicom włodarze łódzkiego klubu podnosząc ceny biletów. Prawdopodobnie przewidzieli, że warto będzie wyłożyć większe pieniądze, ponieważ w spotkaniu dojdzie do spektakularnego zdarzenia – ŁKS strzeli wreszcie gola. Tak też się stało i naprawdę nieważne, że gospodarze trafili dopiero z karnego. Złośliwi powtarzali wprawdzie, że najwyraźniej dodatkowe środki uzyskane ze sprzedaży kart wstępu poszły na opłacenie sędziego, który podyktował „jedenastkę” za faul popełniony metr przed linią pola karnego, ale łodzianie – w przekroju całego spotkania – całkowicie zasłużyli na bramkę. Inna teoria głosi, że arbiter po prostu ulitował się nad formą strzelecką podopiecznych Mirosława Jabłońskiego. Jakkolwiek by nie było, najpierw zgasł rekord ponad 600 minut bez gola, a krótko później zgasła nadzieja ŁKS-u na wygraną, ponieważ poznaniacy szybko wyrównali. Taki obrót rzeczy spotkał się z dużą wyrozumiałością wśród kibiców, bo wszyscy zdawali sobie sprawę, że ŁKS odwykł już od prowadzenia w jakimkolwiek meczu. Strzelenie gola, prowadzenie i jeszcze, nie daj Boże, remis – to byłoby zbyt wiele naraz. Przecież nawet sam Beenhakker powtarza, że warto rozwijać się „krok po kroku”. Lech ostatecznie pokonał gospodarzy, a strzelec jedynej bramki dla łodzian, Łukasz Madej po spotkaniu chciał chyba podkreślić, że ŁKS zasługuje na miano artystów futbolu, ponieważ „sztuką jest taki mecz przegrać”.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.