News: Łukasz Zjawiński: Nigdy nie byłem Boltem

Łukasz Zjawiński: Nigdy nie byłem Boltem

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

09.04.2018 15:15

(akt. 02.12.2018 11:30)

Jak podziałał na niego nowy kontrakt? Jaki temperament góruje na Śląsku? Który przeciwnik w ostatnim czasie zrobił na nim piorunujące wrażenie? Czy czuje się showmanem szatni, a także o co chodzi z pewną bielizną... Przed Państwem Łukasz Zjawiński, napastnik Legii Warszawa w Centralnej Lidze Juniorów. Zapraszamy do lektury wywiadu ze snajperem stołecznego klubu.

fot. Piotr Kucza/Fotopyk


Zawarłeś nową umowę z klubem i grasz jak z nut. Hat-trick z ŁKS-em, następnie gol z Polonią w derbach czy bramka z Progresem…

 

- Zanim trafiłem na Łazienkowską, kibicowałem Legii, śledziłem jej losy. Teraz jeszcze bardziej zacząłem się utożsamiać z klubem. Pewność siebie od dawna wskoczyła na wyższy poziom dzięki trenerom. Kontrakt to jedynie dodatek, był formalnością. Zawsze dobrze się tutaj czułem.

 

Niby formalność, ale trochę czasu zajęło ci podpisanie umowy.

 

- Racja. Pojawiły się różne problemy. Wiem, że o moje względy zabiegało kilka drużyn, lecz nie zaprzątałem sobie tym głowy. Chciałem poznać pomysł Legii na mnie. Zależało mi na tym, aby dowiedzieć się jaką przyszłość wiążą ze mną mistrzowie Polski.

 

Legia stawiała opory? Mówiło się o możliwym przesunięciu do zespołu U-17.

 

- Tak. Dochodziły do mnie takie pogłoski, jednak nie skupiałem się na tym. Rodzice zawsze obdarzają mnie kredytem zaufania. Transfer do Legii był również, tylko i wyłącznie, moim pomysłem. Przedłużenie umowy także zależało ode mnie. Tak jak wcześniej wspomniałem – chciałem usłyszeć od stołecznej ekipy czy będę regularnie grał, czy mam szansę na stopniowy rozwój. Plotki dotyczące zejścia do drużyny z mojego rocznika miały może sprawić, żebym szybciej podjął decyzję i nie zwlekał z nią. Dyrektor akademii, Jacek Zieliński dał mi czas na zastanowienie, w efekcie czego złożyłem podpis.

 

Zdradzisz jakie kluby zarzuciły na ciebie sieci?

 

- Nie chcę za bardzo o tym mówić. Wiem, że pojawiło się zainteresowanie Górnika Zabrze, trochę propozycji otrzymałem… Podobnej sytuacji doświadczyłem podczas mistrzostw Polski z kadrą Mazowsza, gdzie dobrze się prezentowałem. Więcej nie powiem (śmiech).

 

Przejdźmy na chwilę do korzeni. Zanim trafiłeś do stołecznego klubu, występowałeś w Ruchu Chorzów, Górniku Zabrze oraz Iskrze Pszczyna. 

 

- Wychowywałem się razem z trójką starszych braci. Aklimatyzacja nie stanowiła dla mnie kłopotów. Gdy wchodziłem do szatni, niezależnie jakiej drużyny, niczego się nie bałem. Czasami sprawiałem wrażenie aroganckiego. Na testy do stolicy przyjechałem z bratem i często musiał mnie hamować. Zdawał sobie sprawę, że biła ode mnie duża pewność siebie. Czułem się lepszy od pozostałych. Etap młodzieńczy już za mną, wyrosłem już z takich rzeczy. Rozumiem się nawet bardziej z osobami starszymi od siebie, dzięki braciom. Jeden ma 20 lat, drugi 26 lat, trzeci 27… Siłą rzeczy nie martwiłem się o przystosowanie do nowego otoczenia.

 

Szybko zostałem wyciągnięty na głęboką wodę. W czwartej klasie podstawówki, na treningi do Ruchu Chorzów jeździłem pociągiem. Trafiając do Legii, nie czułem kolejnej bariery, którą musiałem przeskakiwać. Dałem sobie radę.

 

Masz trzech starszych braci. Zdarza ci się czasami ustawić ich do pionu, bądź odgryźć się?

 

- Nie. Zawdzięczam im naprawdę wiele, dużo się od nich nauczyłem. Paweł mnie zawsze pilnuje, odciąga od wody sodowej… Czasami, w takim wieku, pojawiają się imprezy, alkohol… Odcinam się od tego kompletnie, nie mam nawet zamiaru rozpoczynać tego wątku. Bracia cieszą się, że wiedzie mi się w Warszawie. Reasumując – ja im nie podskakuję. Oni czasami potrafią zaczepić, ale tylko w sytuacjach, gdy arogancki Łukasz wkroczy do akcji (śmiech). Na ogół jest jednak spokojnie.

 

Zmieniłeś się odkąd trafiłeś do stołecznego klubu?

 

- Zdecydowanie tak. Zmieniłem się dosyć mocno zarówno pod kątem piłkarza oraz człowieka. Muszę podkreślić, że Legia dużo mnie nauczyła. Jestem skromny, jednak znam swoją wartość i wiem, co potrafię. Gdy jechałem pierwszy raz na kadrę, bałem się, że coś nie wyjdzie… Później nabrałem wiary w siebie. Jeżeli przebywasz w stolicy, siłą rzeczy inaczej funkcjonujesz. Pszczyna, moje rodzinne miasto, liczy blisko 28 tysięcy mieszkańców, Warszawa – prawie dwa miliony. Czasami taki przeskok ma negatywny wydźwięk, ale w moim przypadku tak nie było. Udźwignąłem ten ciężar.

 

Warszawa jest ogromna, kryje w sobie wiele zakamarków… Zdarzało się, że szedłeś po ulicy i nagle straciłeś orientację w terenie?


- Mieszkam w stolicy kraju i czasami – zwłaszcza na początku – potrafiłem się zgubić. Kłopot stanowiła lokalizacja boiska Escoli, gdzie czasami trudno było dotrzeć. Dojazd do liceum, usytuowanego na Bielanach, także wyglądał nieciekawie. Szukałem punktu zaczepienia w postaci AWF-u i później trochę błądziłem (śmiech). Reasumując – pierwsze miesiące były koszmarne, ale szybko w to wkroczyłem. Razem z „Karbem” (Michałem Karbownikiem – przyp. red.) wiedzieliśmy, gdzie i w co wsiąść, aby udać się w konkretne miejsce. Pamiętaliśmy wcześniejsze szlaki, świtało nam w głowach.

 

Skauci Legii wcześniej cię obserwowali?

 

- Słyszałem, że kiedyś trzeba było dostać pięć „cynków” od osób, które działały w danych województwach. Miałem informacje, że wyróżniam się, trener Tańczyński regularnie przyjeżdżał na mecze reprezentacji… Musiałem potwierdzać swoją wartość w każdych kolejnych potyczkach.

 

Podobno na dwudniowych testach pokazałeś się z całkiem niezłej strony. W nagrodę obejrzałeś mecz Ekstraklasy Legii z Pogonią.

 

- Zgadza się. Przyzwyczaiłem się do malutkiego stadionu w Pszczynie, gdzie „młyn” składał się z samych 15-latków (śmiech). Będąc na obiekcie stołecznego klubu, razem z tatą nie kryliśmy zaskoczenia Żyletą czy całą otoczką. Inaczej prezentuje się mecz z perspektywy telewizora, a inaczej jak ogląda się go z bliska, gdzie jesteś częścią trybun. Wtedy zakochałem się w Warszawie przez atmosferę, emocje na stadionie. Mój tata też był pod wrażeniem.

 

Musisz uważać na słowa, bo niedawno podobną frazą rzucił Vadis Odjidja-Ofoe. Jak wiadomo, Belga od lata nie ma już w Polsce.

 

- Troszkę tak, trzeba wyciąć poprzednią wypowiedź (śmiech). Zauroczyłem się Legią, czuję się tutaj jak u siebie w domu. Chodzę swobodnie, orientuję się w terenie, wiem, w którą ulicę skręcić, aby trafić do wyznaczonego celu.

 

Jak się teraz czujesz wracając do rodzinnej miejscowości?


- Pszczyna to jedno z najbardziej zanieczyszczonych miast w Polsce, w dodatku nieźle zakorkowanych w godzinach szczytu. Gdy jednak wracam na Śląsk, rozmawiam z rodzicami, utrzymuję kontakt z kolegami z młodszych lat. Ja znam wszystkich, wszyscy znają mnie – w końcu to małe miasto. Zresztą miasteczko bardzo ładne, w którym nie można się nudzić. Cieszę się, gdy mam okazję tam przyjechać.

 

Regularnie odwiedzasz rodzinę?

 

- Zależy. Ostatnio obchodziliśmy w kraju Wielkanoc, lecz w weekend braliśmy udział w turnieju w Duesseldorfie. Po powrocie do stolicy, miałem chwilę, żeby wrócić do Pszczyny… To są jednak te detale. Po meczach staram się zbytnio nie obciążać nóg. Droga z Warszawy do mojego miasteczka zajmuje cztery godziny. Pragnę być świeży następnego dnia, dlatego czasami czuję w kościach skutki podróży. Zwłaszcza, gdy terminarz jest bardzo napięty. Staram się wracać, kiedy tylko mogę. Rodzice przyzwyczaili się do mojej nieobecności, ale przyjeżdżam, aby mama z tatą się mną nacieszyli. Sprawiam im takie niespodzianki przynajmniej dwa razy w miesiącu.

 

Mówisz o wyjazdach, których w ostatnim czasie nie brakowało. Niedawno graliście w derbach z Polonią, które kończyły się około 20:00. Zbiórka przed wyjazdem do Niemiec była za dziesięć godzin. Zmęczenie dało się we znaki?

 

- Podróż nie jest przeszkodą, ponieważ wszystko zależy od nas. Mieliśmy dwa dni na aklimatyzację, później rozpoczęliśmy turniej. W Duesseldorfie występowali zawodnicy dwa lata starsi ode mnie, ale nie przejmowałem się tym. Wyglądam zresztą na starszego niż jestem, mam dobre warunki fizyczne. Zarówno dla mnie, jak i całego zespołu był to wartościowy turniej z kapitalną obsadą. Warto wspomnieć, że przyjechał Josh Sargent z Werderu – „dziewiątka” na mistrzostwach świata do lat 20, główna postać kadry Stanów Zjednoczonych. W jednym miejscu pojawiło się mnóstwo graczy z kilku kontynentów. Co prawda wyniki pozostawiają wiele do życzenia, lecz możemy być z siebie zadowoleni. W trzech starciach straciliśmy sześć bramek. Zremisowaliśmy z Huddersfield, które świetnie radziło sobie z Bayernem Monachium w sparingu przed tymi rozgrywkami (Anglicy wygrali 2:1 w starciu drużyn do lat 19 - red.). Nie chcę powiedzieć, że powinniśmy wygrać z Anglikami, jednak mogliśmy zdobyć bramkę.

 

Wcześniej udaliście się na trójmecz do Berlina, gdzie mierzyliście się z lokalną Herthą oraz japońską Ichifuną.

 

- Niemcy okazali się solidną paką, jednak Japończycy po prostu mnie zaskoczyli. Pełna dyscyplina. Przy ławce stało sześciu czy siedmiu trenerów. Praktycznie nikt nie drgnął powieką, tak byli poukładani. Taktyka, szybkość, technika… Jestem wysokim zawodnikiem, ale chłopak, który miał cztery centymetry mniej, przeskakiwał mnie o głowę. Świetny zespół posiadający kapitalnego  i nietypowego napastnika, który ruszał się w bocznych sektorach. Środkowi pomocnicy często wymieniali się pozycjami, a przy doskoku zachowywali się genialnie. Trzeba się tego nauczyć, ponieważ rywale wypracowali to niemalże do perfekcji.

 

Wyobrażasz sobie trenera Kobiereckiego, który siedzi w trakcie meczu i nie udziela wskazówek?


- Nie ma takich szans (śmiech). Szkoleniowiec swoim zachowaniem, mową, potrafi zmotywować każdego. Jest dla mnie wpływową postacią, która niezwykle mi pomogła. Pół roku temu dopadł mnie okres, że występowałem nieregularnie, nie zawsze dostawałem pochwały, jednak czułem wsparcie. Trener chciał mi pomóc. Nauczyłem się przy nim zadziorności. Fantastyczny człowiek z temperamentem. Nie wyobrażam sobie jego w pozycji siedzącej w trakcie spotkania i nic nie mówiącego. Musiałby być albo chory, albo skręcony przez jedzenie.

 

Miesiąc przed dołączeniem do Legii, walczyłeś w mistrzostwach Polski w Śląskim ZPN i nie byłeś lubiany przez zawodników z województwa mazowieckiego. Później prowadzili „szyderę”, gdy dołączyłeś do „Wojskowych”.

 

- Szczerze? Dobry temat. Często, jak grałem jeszcze na Śląsku, „kręcono” rożne afery. Nie wiem czemu pałano do mnie nienawiścią, czułem się dziwnie. Do naszych okien rzucano kamieniami… Wiesz, jaki jest temperament w tamtych rejonach. Ja, Mateusz Bogusz czy Jakub Rudek z Ruchu Chorzów byliśmy podobni pod względem charakteru. Potrafiliśmy pokazać zadziorność, gdy ktoś się do nas przyczepił. Zdarzały się „spinki” z Mazowszem, nawet na boisku, gdzie dochodziło do sytuacji stykowych. Wówczas wyglądałem jak dzieciak, nie wyróżniałem się. Przypominam sobie, że Damian Sędzikowski mocno mnie krytykował razem z resztą chłopaków. Był to przedsmak przed przejściem do Legii.

 

Na mistrzostwach przegraliśmy z Mazowszem. Dla nich był to mecz o przysłowiową „pietruszkę”, my walczyliśmy jeszcze o trzecie miejsce. Pamiętam, że po konfrontacji spotkała mnie jedyna otucha w postaci Łukasza Łakomego. „Łaki” podszedł do mnie i szepnął: „Spokojnie Zjawka, widzimy się za niedługo w stolicy”. Zrobiło mi się bardzo miło. Początkowo nieco się stresowałem. Wchodzisz do szatni jako rodzynek ze Śląska, gdzie większość to ludzie z Mazowsza. Ułożeni, przez co piłkarska jakość wchodzi na wyższy poziom.

 

Minął pierwszy dzień, koledzy nie odzywali się do mnie, usiadłem na boku. Słyszałem, że niektórzy mnie obgadywali, ale ja zawsze mówiłem do siebie: „Nie odzywaj się, pokażesz im na boisku”. Rzeczywistość okazała się brutalna. Wyszedłem na debiutancki trening, a Maciej Anusik doznał przeze mnie kontuzji (śmiech). Skręcona kostka, pauza na trzy, cztery miesiące. Później było już z górki. Poznałem Klaudiusza Krasę czy Mateusza Szyszkowskiego. Szybko złapałem wspólny język z Pawłem Łakotą, Łukaszem Łakomym, Maćkiem Rosołkiem oraz Michałem Karbownikiem. „Beka” pojawiała się tylko na starcie. Czułem nienawiść wobec mojej osoby, ale swoim zachowaniem oraz poczuciem humoru potrafiłem się odnaleźć.

 

Jesteś showmanem szatni?

 

- Obejdę pytanie. Niektórzy bardziej lubią dany charakter, inni mniej. W szatni jest czas na skupienie, ale też na moment rozluźnienia. Często się śmieję. Bartek Ciepiela, który w zimie dołączył do naszego zespołu, również jest lekkim „śmieszkiem”. Każdy ma poczucie humoru. Czasami Michał Król rzuci jakimś „sucharkiem” na rozładowanie napięcia (śmiech). Nie ma jednego showmana, wszyscy się uzupełniamy, co spaja szatnię.

 

Atmosferę staracie się przekładać na boisko?

 

- Zespół cały czas się kształtuje i to widać. Zażyłość, walka, nieustępliwość pojawia się na każdym kroku. Atmosfera zaczyna się od szatni, u nas jest podobnie. Pozytywne myślenie pomaga w wynikach. Ważne, że nie mamy w drużynie osób, które stoją na boku i przypatrują się. To również daje kopa w przód. Na chwilę obecną, nie przegraliśmy żadnego meczu w sezonie, co mówi samo przez się. Kapitalna sprawa.

 

Myślicie już o ewentualnych półfinałach?

 

- Nie można myśleć na dłuższą metę o najważniejszych meczach. Przed nami trudne spotkania. Trener Kobierecki mówi, że mistrzostwo wygrywa się, zwyciężając z teoretycznie słabszymi rywalami. Nie rozdzielamy przeciwników na słabszych czy lepszych, ponieważ każdy prezentuje odmienny styl gry. Zawodnicy z „dwójki”, po zejściu do nas wprowadzają sporo jakości i są wartością dodaną. Mamy na pewno predyspozycje do wygrania czwartego z rzędu tytułu. Chcemy znaleźć się przynajmniej w najlepszej czwórce w kraju.

 

Celem nadal jest chyba utrzymanie. Przynajmniej według trenera Kobiereckiego.

 

- Nasz szkoleniowiec nigdy nie lubi przegrywać, to moje odczucie. Celujemy jednak w mistrza, a indywidualnie każdy pragnie dołaczyć do drugiego zespołu. Byłby to spory skok w kierunku seniorskiego futbolu.

 

Wzorujesz się na Hansie Christianie Andersenie?


- Nie (śmiech). Zdarza się, że lubię sobie dopowiedzieć pewne kwestie nieco zmieniając historię. „Karbo” czasami dogryza mi i nazywa mnie złośliwie Andersenem. Doskonale wie, że tego nienawidzę. Jest to jednak odskocznia, kolejny przykład rozładowania napięcia. Napiszesz coś od siebie, dodasz… Reasumując – trafne porównanie i zarazem prawdziwe.

 

Bursę można nazwać szkołą życia?


- Po części tak. Niektórzy potrafią sobie poradzić bez nadzoru rodziców, inni mają kłopot. Dla mnie nie był to może chleb powszedni, ale po prostu umiałem dać sobie radę bez pomocy mamy czy taty. Szybko się uczyłem, dlatego nie stanowiło to dla mnie przeszkody. Wcześniej mieszkałem w Zabrzu w mniej przystępnych warunkach. Wykazywałem się rezolutnością. Przykładowo, gdy nie zdążyłem na kolację, potrafiłem zaopatrzyć się w żywność. Podsumowując – zarówno dla mnie, jak i reszty chłopaków internat jest szkołą życia.

 

Próbujesz wmawiać reszcie, że jesteś mistrzem Śląska w każdej konkurencji?

 

- (Śmiech). Przejawiało się to zawsze podczas gry w szachy. Wtedy podkreślałem na każdym kroku, że jestem w nich mistrzem swojego województwa, a tak naprawdę widziałem ustawienie pionków i umiałem przechytrzyć resztę. W Fortnite czy CS-a jakoś sobie radzę. Może nie jestem najlepszy na Śląsku, ale na pewno jeden z lepszych (śmiech).

 

Szwecja jest dla ciebie szczególna?

 

- Może to określenie na wyrost. Zafascynowałem się jednak Zlatanem Ibrahimoviciem, jego siłą i soczystym uderzeniem. Imponuje mi fakt, że ma prawie dwa metry wzrostu, a do przewrotek składa się jak scyzoryk. Kiedyś otrzymałem od mamy – co ciekawe - majtki ze Szwecji (śmiech). Zacząłem w nich grać, później wyszło mi spotkanie… Pomyślałem sobie: „Kurcze, działa”. Teraz są moim niezbędnym elementem, szczególną rzeczą. Zawsze w nich występowałem, ubierałem je co mecz.

 

Raz zdarzyła się nietypowa historia. Przyszedł mecz reprezentacji, gdzie mierzyliśmy się właśnie ze Szwecją. Wychodzę, zdejmuję spodenki a na wierzchu majtki z flagą rywala (śmiech). Szwedzcy kibice dziwnie się na mnie patrzyli. Po chwili je schowałem, aby nie zwracali na mnie uwagi. Nie mam co prawda żadnych powiązań z tym państwem, jednak utożsamiłem się z tymi majtkami. Trzymam je w garderobie już od praktycznie czterech lat. Mogę śmiało stwierdzić, że mają na mnie wpływ.

 

Jak je zakładasz, podobno rzadko przegrywasz.

 

- Zdarzały się przypadki, w których musiałem przełknąć gorzką pigułkę. Były to jednak pojedyncze mecze, w których nie czułem się najlepiej. Czasami zakładam zwykłe majtki, po chwili dopada mnie natłok myśli i mówię: „Czegoś mi brakuje”. Wszystko jasne. Następuje błyskawiczna zamiana majtek na właściwie i nagle jestem innym człowiekiem (śmiech). Czuję się swobodniej, jak je noszę. Muszę je mieć na każdym meczu, tak jak ochraniacze czy korki. Ten sam kaliber.

 

Ponoć pomaga ci cukier.

 

- Coś w tym jest. Przyznaję, że czekolada jest moją słabością, choć próbuję jej nie nadużywać, bo skutki były widoczne na mojej twarzy. Praktykuję jednak jeden rytuał, który mi pomaga - batonik WW. Gdy mam ochotę, sięgam po ten słodycz. Cukier sprawia, że czuję się lepiej. Nie ma chyba innej możliwości.

 

Zahaczmy jeszcze o temat Centralnej Ligi Juniorów. Czujesz, że to od ciebie zaczyna się wybór składu?

 

- Nie chcę spekulować i myśleć w takich kategoriach. Uważam jednak, że zaliczam się do grona pięciu, sześciu wiodących postaci w zespole. Sądzę, że w układance trenera Kobiereckiego zawsze znajdzie się dla mnie miejsce. Czy to na „dziesiątce”, na skrzydle, czy na pozycji środkowego napastnika.

 

Czego nauczyłeś się przez ostatnie pół roku?


- Trener zawsze podkreśla: „Zjawka, jak skaczesz z Brazylijczykami, nie zapominaj o łokciach. Ręka na gardełko, niech się gdzieś tam złapie i stosujemy bodiczek”.

 

Kim są Brazylijczycy?

 

- Manekinami, które towarzyszą nam w treningach. Co więcej, treningi indywidualne, których jest coraz więcej, na pewno bardzo mi pomogły. Miałem mizerne wykończenie po dośrodkowaniu i doskonalę ten aspekt. Dodatkowo, staram się szybko grać, a nie holować futbolówkę. Trzeba zwracać na to uwagę w kontekście seniorskiej piłki. Wspomnę jeszcze o poprawie grze głową.

 

Dowożą wam manekiny na treningi po tym, jak ostro się z nimi obchodzicie?

 

- Manekin to dodatek, który ma na celu łapanie nawyków. Ćwiczymy schematy, wystawiamy rękę przed zawodnika. Nie zawsze używam łokci w meczu, ponieważ nie jest to proste. Trzeba to złapać. Manekin czasami jest nawet bardziej przydatny, niż zawodnik. Niby stoi w jednym miejscu, ale sprawia masę problemów.

 

Przepychanie się i umiejętność zastawiania to twoje znaki rozpoznawcze. Co jest zatem twoją największą wadą?

 

- Nigdy nie byłem Boltem, typowym sprinterem. Pamiętam, że po meczu z Ajaksem złapałem kontuzję i przez trzy miesiące pauzowałem. Wówczas wykonałem kawał roboty z fizjoterapeutą, Maciejem Kuszyńskim. Pomógł mi nabrać pracy rąk. Niby nic nie daje, ale robi różnicę. Miałem wtedy złote przemyślenie. Siedziałem i mówię: „Nie no, Zjawka. Coś trzeba zrobić”. Zacząłem skakać na skakance, następnie skupiłem się na sile. Podciągałem się, robiłem pompki czy brzuszki. Zauważyłem, że szybkość, która wcześniej okazywała się moją bolączką, teraz powoli rośnie i widać tego efekty. Trener Kobierecki wspominał, że czuję się lekki na murawie. Poza tym, wejście na krótki słupek jest rzeczą, nad którą muszę pracować.

 

Żałujesz, że w dwumeczu z Ajaksem nie udało się awansować dalej?


- Dla mnie, jako chłopaka z rocznika ’01, możliwość występowania razem z zawodnikami o dwa, trzy lata starszymi była wielkim wyróżnieniem. Pierwsze spotkanie w Warszawie… Gdyby Miłosz Szczepański wykorzystał rzut karny, może losy spotkania potoczyłyby się inaczej. To są jednak czyste spekulacje. Wydaje mi się, że Holendrzy podkręciliby jeszcze tempo. Mają w swoich szeregach wyszkolonych piłkarzy, którzy spokojnie poradziliby sobie w Ekstraklasie. Moim zdaniem, w Warszawie zasłużenie przegraliśmy. Popełniliśmy kilka błędów. Ja występowałem wtedy na pozycji ofensywnego zawodnika, z kolei Sebastiana Szymańskiego, który grał wówczas na skrzydle, trochę brakowało w środku pola. „Szymi” dużo widzi na boisku i zachowuje się już jak typowy senior.

 

Nie ukrywam, że lekko się zdziwiłem moją obecnością w wyjściowym składzie w Amsterdamie. Co ciekawe, stała się też niefortunna sytuacja. Oskar Wojtysiak przed konfrontacją powiedział do Michała Górala, żeby poszedł po koszulkę meczową, w razie gdybym doznał kontuzji w pierwszej minucie.  I co? Początkowe sekundy, ruszyłem za akcją… Bum. Więzadło w kostce. Wówczas nie byłem świadomy konsekwencji. Jak jesteś młody, chcesz walczyć na całego. Leciałem na adrenalinie przez prawie pół godziny i zależało mi na drużynie.

 

Wiem, że golkiper Ajaksu, który mnie sfaulował, powinien zostać ukarany czerwoną kartką. Minąłem go i miałem zresztą pustą bramkę przed sobą… Pewnie inaczej wyglądałby wówczas ten pojedynek. Gdyby Holendrzy przegrali u siebie 0:4, byłby to dla nich najmniejszy wymiar kary. Stworzyliśmy od groma sytuacji. Wydaje mi się, że po przejściu Ajaksu, moglibyśmy otrzeć się o półfinały Youth League. Dysponowaliśmy świetną kadrą. Sebek Szymański, Mateusz Praszelik, Miłosz Szczepański, Mateusz Żyro czy Piotr Cichocki, który zastąpił kontuzjowanego Wańka. Uważam, że nie odstawaliśmy od Holendrów. Na wyjeździe wyszliśmy wysokim pressingiem i pokazaliśmy im, że przyjechaliśmy po swoje. Sądzę, że był to najlepszy mecz chłopaków, którzy nie zawitali jeszcze w seniorskiej piłce i zarazem polskiego zespołu, zaczynając od U-17 i kończąc na reprezentacji do lat 20.

 

Gdybyś nie doznał urazu i zagrał pełne 90 minut w rewanżu, mógłbyś wykorzystać przynajmniej jedną szansę, którą zmarnował Michał Góral?


- Nie lubię spekulować, to trudne pytanie. Nigdy nie wiesz, czy znalazłbym się w ogóle w tej sytuacji i był na jego miejscu. „Góri” mógł spokojnie raz trafić do siatki, ale znam jego i sądzę, że zrobił wszystko, co mógł. Starał się, walczył. Warto podkreślić, że Michał nie miał jakichś klarownych okazji. Czasami zdarza się, że pewna osoba siądzie przed telewizorem z piwem w ręku, obejrzy mecz, a następnie wylewa żale w sieci. Odpala internet i pisze: „Legia zaprezentowała się poniżej oczekiwań. Góral to słaby napastnik. Wyrzućcie go z tego klubu”. Wracając do pytania – los bywa różny. Równie dobrze mógłbym nie znaleźć się w tym momencie, co Michał.

 

Stawiasz sobie termin wejścia do „jedynki”?


- Liczę, że za rok mogę tam zapukać. Jeżeli będę intensywnie pracował i nie odbije mi woda sodowa, jest szansa, iż za dwanaście miesięcy zobaczymy się w pierwszym zespole. Chociaż na ławce (śmiech).

 

Za rok będziesz jeszcze w Legii?


 - Z tym rokiem to przesadziłem. Półtora roku, maksymalnie za dwa lata powinienem witać do pierwszej drużyny. Co do zostania w klubie… Dużo zależy ode mnie. Na ostatnim turnieju w Duesseldorfie pojawiło się mnóstwo skautów, obserwatorów. Nigdy nie wiadomo, kto i kiedy cię obserwuje. Czasami wystarczy jeden dobry mecz. Ajax, Werder Brema, Red Bull Lipsk, Benfica cechują się niezłymi szkółkami i profesjonalnym skautingiem. Staram się myśleć pozytywnie. Wiadomo, fajnie się rozwijać zagranicą, ale trzeba wiedzieć, w którym momencie tam trafić.

 

Wielu młodych zawodników występowało poza Polską, ale nie każdemu się tam udało. Jeśli za wcześnie zdecydujesz się na transfer, też nie jest dobrze. Możesz się nie obronić swoimi umiejętnościami. Anglicy są bezlitośni. Szkolenie techniczne na Wyspach to zupełnie inny poziom. Oni skupiają się na pojedynkach jeden na jeden – króluje w nich zwłaszcza Phil Foden czy Jadon Sancho. Ci zawodnicy uczeni są techniki użytkowej od najmłodszych lat. Taką „manianę” muszą złapać.

 

Nie myślę o transferze. Pragnę się rozwijać. Może być tak, że spędzę w Warszawie wiele lat, ale może być też tak, że ktoś zechce mnie pozyskać, a Legia uzna, że to dobry pomysł. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Przede wszystkim na razie nie zagrałem jeszcze w piłce seniorskiej. Mam przed sobą kilka przeszkód do pokonania.

Polecamy

Komentarze (5)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.