Maciej Szczęsny: Uczciwi to margines
10.09.2007 08:27
- Nie mam cienia wątpliwości, że mecz Legii z Wisłą w 1993 roku był kupiony. Oglądałem ten mecz z ławki rezerwowych. Tamci grali jak pijani we mgle. A Legia podejmowała ryzyko, jakiego by pod presją wyniku za nic nie podjęła, gdyby obawiała się prawdziwych kontrataków. Trener Wójcik przez ogromną komórkę dowiadywał się, jaki jest wynik w Poznaniu (gdzie ŁKS grał z Olimpią), i pokazywał, ile jeszcze bramek trzeba strzelić. Co najciekawsze, tymi wskazówkami byli tak samo zainteresowani legioniści, jak i wiślacy. - opowiada były bramkarz Legii <b>Maciej Szczęsny</b>.
- Co myślisz o Leo Beenhakkerze?
- Inny rozmiar kapelusza. Michał Listkiewicz, zatrudniając go, dał Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek. Dziennikarze się domagali trenera z zagranicy i go dostali. A jednocześnie dał mu tylko dwuletni kontrakt. Gdyby go zatrudnił np. na siedem lat, to rozliczałby go nie tylko z awansu do Mistrzostw Europy, ale ze zorganizowania systemu szkolenia.
- A to by naruszyło istniejące układy.
- Właśnie. W dwa lata nie da się stworzyć systemu od a do zet, najwyżej od a do d.
- Jak zostałeś piłkarzem?
- Grałem w piłkę na boisku szkolnym. W ataku się strasznie wściekałem, wrzeszczałem, żeby mi podawać. Koledzy z ulgą oddychali, kiedy stawałem w bramce. W 1973 roku, mając osiem lat, zgłosiłem się do Gwardii Warszawa. Bliżej domu była Polonia, ale grała wtedy w IV lidze. A ja wiedziałem, że idę trenować po to, żeby w dorosłym życiu grać w piłkę. To co? Mam za dziesięć lat trafić do pierwszej drużyny w IV lidze? Aspirowałem wyżej.
- Blisko była Legia.
- Ale za nią ciągnęła się zła fama. Że są złodziejami i zabierają innym klubom zawodników, strasząc, że ich wcielą w kamasze. A poza tym widziałem w podstawówce oszołomów, którzy na boisku się tylko wywracają, ale piłka nożna jest religią, a Legia bogiem. Brak krytycyzmu i to rytualne darcie ryja: "Legia, Legia Warszawa" na długiej przerwie. Dla mnie ci ludzie kompromitowali siebie i samą Legię. To tak jakby padli na przerwie na kolana i zaczęli śpiewać "Boże, coś Polskę". Miejscem jednego kultu jest kościół, a drugiego stadion i jazda mi z tym ze szkoły.
- Mówi się. że bramkarz, jak nie obroni raz na dziesięć strzałów, to jest wyklinany, a napastnik, jak raz na dziesięć razy trafi, to jest wielbiony.
- Ale bramkarz jest jeden, a ich jest dziesięciu. I niech się kopią. Mnie do szczęścia nigdy nie była potrzebna przynależność do żadnej grupy.
- Byłeś odludkiem.
- Tak. W szkole byłem o rok młodszy, chudszy. A lepiej czytałem i pisałem, co jeszcze pogłębiało przepaść między mną a resztą klasy.
Od piątego roku życia byłem bardzo samodzielny. Przez rok mieszkałem u babci na Mokotowie i co sobota jeździłem sam tramwajem do rodziców na Muranów. Bo wtedy urodził się mój brat ciężko upośledzony psychicznie, próby diagnozowania choroby pochłaniały rodzicom dużo czasu i siły. Tata przychodził na moje mecze. Bardzo mnie uspokajało, jak go widziałem za bramką.
- A co z bratem?
- Piotr ma odmianę autyzmu, niewiele można z tym zrobić. Ma 37 lat i to, czego się w życiu nauczył, to na zasadzie tresury, na przykład, że siusiu się nie robi w spodnie, tylko do ubikacji. Jak miał cztery lata, nie było u niego widać jeszcze choroby na twarzy. Szliśmy do sklepu stanąć w tamtych gigantycznych kolejkach, a Piotr potrafił się nagle położyć na podłodze. 1130 bab zaczynało utyskiwać, jaki niegrzeczny chłopczyk. Tłumaczyć, że gość żyje w innym świecie - źle, nie tłumaczyć - też źle, prosić go, żeby wstał - to równie dobrze można żabę prosić.
- Wstydziłeś się?
- Nie. Dzięki temu szybko zrozumiałem, że wszelka inność, jeśli mi nie zagraża, jest w porządku. Ojca całymi dniami nie było w domu, był nauczycielem i udzielał korepetycji, bo z pieniędzmi było marnie. A mama opiekowała się Piotrem. On często chorował, bo żarł wszystko, na dworze ziemię, liście. Nie można go było zostawić na chwilę samego, jak wracałem ze szkoły, to starałem się odciążyć matkę. Piotr miał napady autoagresji, Potrafił się gryźć w ręce albo napieprzać głową w ścianę. Pozwolić mu na to - niedobrze. A zanadto przeszkadzać też nie można było, bo łapał mnie za mordę. I miałem powyrywane mięcho z twarzy. Więc koledzy i koleżanki w szkole się ze mnie śmiali.
- A w klubie?
- Każdy z chłopaków był mniej albo bardziej pokancerowany, niektórzy też w domu nie mieli lekko.
- Co ci dał klub?
- Rodzice nie płacili za żaden obóz, a co roku latem wyjeżdżaliśmy na dwa-trzy tygodnie. Pierwszy obóz - spaliśmy w 30-osobowej sali pod trybuną stadionu Gwardii Białystok. Gdyby w takie miejsce chciano zabrać dziś mojego syna, tobym protestował. Ale wtedy było ciepło, mieliśmy do dyspozycji natryski, po treningu mogliśmy pójść na basen. Wozili nas milicyjną suką na posiłki do kasyna. W klubie po każdym treningu było tzw. dożywianie - co najmniej zupa z dużym kawałem mięsa albo żurek z kiełbasą plus bułka z prawdziwym masłem i szynką.
- Trenerzy?
- Trener Brzozowski, były piłkarz, człowiek prosty - do piętnastej pracował chyba jako ślusarz, a potem przychodził trenować grupę młodzieżową. Siwy, z brzuszkiem, ale imponował nam techniką piłkarską. Nauczył nas posługiwać się przedmiotem, który jest krnąbrny, bo krągły. Nauczył nas też uczciwości - nie musisz umieć tyle samo co koledzy, ale musisz się tak samo starać.
- Szkolenie?
- Ciągnęli mnie do pierwszej drużyny, ale tam nie grałem, bo byłem za młody. W juniorach też nie, bo trenowałem z dorosłymi. Przez tę kretyńską politykę wyjątkowo mało meczów zagrałem i potem popełniałem głupie błędy. Pierwszy mecz zagrałem w 1983 roku z Zawiszą Bydgoszcz, pod koniec sezonu. Mieliśmy chyba przegrać i dlatego zostałem wpuszczony. Puściłem bramkę, ale wygraliśmy 3:1. Jak tydzień czy dwa później graliśmy baraże, to już mnie nie było w bramce. Postawili na sprawdzonych. Podejrzewam, że te baraże były ustawione i miałem w tym palców nie maczać. Od następnego sezonu grałem w II lidze. I w 1986 roku trener reprezentacji Wojciech Łazarek powołał mnie na mecz eliminacji Mistrzostw Europy Polska - Grecja.
Na pierwszym treningu piłki mi tak latały nad głową, że ograniczyłem się tylko do wyjmowania ich z siatki. Byłem ambitny, więc na drugim treningu do połowy piłek już zdążyłem. Ale przepaść była gigantyczna.
A tu pierwszy bramkarz Henio Bolesta dostał kontuzji barku, a drugi - Jacek Kazimierski - się obraził, że miał siedzieć na ławce. I Łazarek przy obiedzie mówi, że ja będę bronił. Zastygłem z łyżką rosołu w ręce, obiadu nie dokończyłem. Na szczęście z Kazimierskim pogadał prezes PZPN, że pewnie będzie chciał wyjechać za granicę, będzie potrzebował paszportu. Więc Jacek zagrał, ja usiadłem na ławce. Wygraliśmy 2:1.
- Pomogło w karierze?
- Byłem już dogadany z Ludwikiem Sobolewskim z Widzewa, że przechodzę do nich od 1 lipca 1987 roku. Nie przeszedłem, bo w kwietniu w wypadku zginęła moja półtoraroczna córka, Natalka. Przewrócił się na nią trzepak na podwórku. Żona była w drugiej ciąży, mocno zagrożonej, miała swoich lekarzy w Warszawie, a urodzenie Janka stało się w tej sytuacji absolutnym priorytetem życiowym. Kontrakt z Sobolewskim rozwiązałem. To był biznesmen z sercem, powiedział, że dla nich to kłopot, ale są ważniejsze sprawy i on to rozumie. Wtedy odezwała się Legia i zaproponowała jakieś ochłapy, milion złotych rocznie, to była cena małego fiata na giełdzie. Plus 18 tysięcy złotych stypendium sportowego co miesiąc. Przeszedłem.
- Kiedy zacząłeś zarabiać na piłce?
- Bardzo późno. Zaciągać długi w połowie miesiąca przestałem dopiero w 1995 roku, jak Legia weszła do Ligi Mistrzów.
- Pytam o pierwsze pieniądze.
- Jak miałem 16 lat, definitywnie rzuciłem liceum. I powiedziałem w Gwardii, że albo mi dadzą stypendium, albo idę na budowę. Dali 9 tysięcy złotych. Dopiero jak odchodziłem w 1996 roku z Legii do Widzewa, wynegocjowałem pierwszy przyzwoity kontrakt.
- Nie lepiej było wtedy wyjechać za granicę?
- Był raz w Legii wysłannik z Manchesteru United. Nie był tym zainteresowany ówczesny szef klubu, jakiś spadochroniarz przesunięty z innych struktur wojskowych. Ten trep mi powiedział, że ma trzy miesiące do emerytury, a dostał z MON-u polecenie, że taka gwiazda, w dodatku warszawiak, w warszawskim klubie musi zostać. A on ma córkę, którą musi wykształcić na uniwersytetach, więc jemu nie zależy na mojej przyszłości, tylko na swojej emeryturze. Koniec.
- Jak to jest w tej Lidze Mistrzów? Grałeś w niej i z Legią, i z Widzewem.
- Masz trening o konkretnej godzinie, wszystko jest przygotowane. Musisz wejść na boisko punktualnie, zejść punktualnie. W7idzisz od razu, że to jest biznes. Malcolm Glazer, właściciel Manchesteru United, 200 milionów funtów rocznie dorzuca do klubu. Ale nie dlatego, że go stać, tylko po to, żeby wyjąć 220 milionów. To biznes, tylko my nie wiemy, jak go robić. Ja też nie wiem. Kluby to przedsiębiorstwa. Z jednej strony zespół musi osiągnąć zakładany wynik, więc nie można wpuścić na boisko zbyt słabego gracza. Ale musi być ruch w interesie, więc trzeba pod promować ze dwóch zawodników, żeby kupił ich jakiś lepszy klub. I trzeba też wpuścić młodych, żeby się podszkolili.
U nas kluby cierpią na niedoinwestowanie finansowe, infrastrukturalne, intelektualne. Żaden nie działa z perspektywą dziesięcioletnią, tylko roczną. Nawet Wisła Kraków, która ma i fajny budżet, i przytomny zarząd. Nadal młodzież jest dla klubów kulą u nogi. Cieszyłyby się, gdyby się można było ograniczyć do pierwszego zespołu, a tu PZPN każe im prowadzić drużyny juniorskie.
- W 1996 roku przeszedłeś z Legii do znienawidzonego przez jej kibiców Widzewa.
- Nie chciałem wyjeżdżać z Warszawy. Myślałem tak: moi synowie tu mieszkają, jestem im potrzebny - raz, żeby pojechać na rowery w Tatry, a raz, żeby opierdolić. Jakby mi w Legii zaproponowali cokolwiek przyzwoitego, nie żadne złote góry, to ja bym tu został. Odszedłem, bo po dziesięciu dniach bezrobocia Widzew był jedynym klubem, który złożył mi propozycję.
- Kibice mieli inną wersję.
- Tak, bo na Żylecie odbyło się zebranie z szefostwem klubu w mojej sprawie. Szefostwo powiedziało, że miało dla mnie lukratywny kontrakt, który ja miałem w dupie. A resztę kibice sobie mogli dośpiewać - wiosną 1996 roku prowadziliśmy z Widzewem w meczu decydującym o mistrzostwie Polski 1:0, przegraliśmy 1:2, a chwilę potem ja odchodzę do Widzewa. Chłopcy sobie dośpiewali, że jestem sprzedawczykiem.
Ich reakcja przekroczyła granice. Mój starszy syn dostał parę kopów od kolegów, z którymi wcześniej grał w piłkę. Mnie regularnie rozbijano reflektory w samochodzie. I regularnie się chłopcy zatrzymywali pod oknem i częstowali mnie kurwami, chujami i innymi łódzkimi szmatami. Wreszcie wdarli się na mecz Polonii z Widzewem i zaatakowali moją Jagodę. Stałem w bramce, widziałem, jak ona spieprza po trybunach, a oni rzucają za nią cegłami. Którejś niedzieli (miałem wolne po sobotnim meczu Widzewa) poszedłem na Łazienkowską na mecz Legia - Wisła. Założyłem grubą skórę, buty ponad kostkę, grube dżinsy i wszedłem na Żyletę. Siadłem. I cisza. Przez cały mecz. Tylko jeden po kwadransie krzyknął: "Szczęsny! Ty wiesz". I się skończyło. Dlaczego? Może im się głupio zrobiło. Pomyśleli, że gdybym był sprzedawczykiem bez zasad, tobym tu nie przyszedł. Dopiero trzy-cztery lata temu byłem na Legii na meczu i podszedł do mnie facet wielki jak góra lodowa i mówi: "Panie Maćku, chciałem pana przeprosić, bo kiedyś w pana kamieniami rzucałem i dziś mi głupio. A tak naprawdę to się cieszę, że mogłem kiedyś przychodzić na pana mecze".
- To dlaczego odszedłeś z Legii?
- W 1996 roku Legia powiedziała, że mam sobie szukać klubu. A jak znalazłem - angielskie Reading, w którym grał Dariusz Wdowczyk - to zablokowali mi transfer, bo podobno mają dla mnie lukratywny kontrakt. Tylko, że o tym mogliśmy rozmawiać pół roku wcześniej. Dziesięć dni później zadzwonił do mnie Andrzej Woźniak, bramkarz Widzewa, że chce go kupić Porto, przywieźli 350 tysięcy dolarów, ale prezesi klubu mówią, że awansowali do Ligi Mistrzów i potrzebują klasowego bramkarza, a boją się do mnie zadzwonić, bo jestem warszawiak. Z nieba mi ta propozycja spadła.
- I jak było w szatni Widzewa?
- Chłopaki przyjęli mnie dobrze. Ale przy pierwszej przemowie trenera Franciszka Smudy dostałem padaczki ze śmiechu. Chłopaki byli przygotowani, postawili kołnierze od dresów, żeby zasłonić usta. "Franz" mówi: "Dziś zajmiemy się rzutyma rożnami... rzutymi rożnemi...", z boku ktoś podpowiada: "Trenerze, kornerami", Smuda: "A chuj, kornerami", to ja padłem, jakbym był w kabarecie. Ale po dwóch tygodniach byliśmy z "Franzem" najlepszymi kumplami. Pozwolił mi dojeżdżać codziennie z Warszawy na trening, tylko żebym się nie tłumaczył, że się spóźniłem pięć minut, bo mi dróżnik w Przecławiu opuścił szlaban.
- Dlaczego dojeżdżałeś?
- Bo wyjątkowo lubię spać z Jagodą, to moja druga żona - bez ślubu, ale z 18-letnim stażem. To dojeżdżanie nie było łatwe. Jeszcze jedna kawka, jeszcze jeden buziak przed wyjściem. Wsiadasz do auta, masz refleks, niezły samochód - opel vectra 180 koni - trasę znasz na pamięć, możesz jechać 200 na godzinę od Rawy do Łodzi. Ale tam droga wąska, wystarczy, że ciągnik z pola wyjedzie, i koniec. Miałem 134 kilometry, dojeżdżałem w 55 minut.
- Pirat! Dlaczego po Widzewie nie wyjechałeś za granicę?
- W meczu z Legią, który decydował o tytule mistrza Polski (to pamiętne 3:2, wyciągnięte z 0:2), Czarek Kucharski mnie zdeptał i pourywał mięśnie łydki. Miałem pół roku przerwy, komentowałem mecze w telewizji, wino mogłem pić o dowolnej porze dnia i nocy, zero higieny sportowej. Ale jak przyszła wiosna, to zwariowałem z tęsknoty. Tylko że nie wiedziałem, czy mi ta noga wytrzyma. I poszedłem do Polonii Warszawa. Osiągnęliśmy najpierw piąte miejsce, a rok później przeciętnym zespołem zdobyliśmy mistrzostwo Polski. Tyle że później zmarnowaliśmy szansę wejścia do Ligi Mistrzów i miałem dosyć.
- Kończyłeś karierę w Wiśle Kraków.
- W 2001 roku, trzy kolejki przed końcem sezonu, jechaliśmy do Wronek na mecz z Amicą i powstał pomysł, żeby się dogadać z nimi na remis. Grupka zawodników zaprosiła resztę drużyny, żeby ich do tego przekonać. Mało kto się odzywał, atmosfera była raczej taka -jak macie to zrobić, to zróbcie. Na co ja i Tomek Frankowski się sprzeciwiliśmy. Że tak się nie robi.
- Jaka to była suma?
- Za dużo, żeby ktoś wyjął z kieszeni, ale na tyle niedużo, że można było się na tę kwotę złożyć. Ale nie w tym rzecz. Popatrzyli na nas jak na wrogów ludu. Ale następnego dnia cała prasa o tym trąbiła. Myślę, że ktoś z Amiki chciał zrobić Wiśle kuku. Dostaliśmy 1:0, ja broniłem, chociaż rano trener Nawałka po telefonie od Cupiała zwołał zebranie i atmosfera się zrobiła taka, że nie było wiadomo, czy mamy z "Frankiem" grać, czy wracać. Miałem i mam poczucie, że się wtedy zachowaliśmy przyzwoicie. Ja sobie to poczytywałem za powód do dumy, że do mnie się nie przychodziło w sprawie kupowania albo sprzedawania meczów. To dlaczego patrzyli na nas jak na skończonych chujów?
- Dużo korupcji widziałeś na własne oczy?
- W 20. minucie meczu, ostatniego meczu w sezonie (w I lidze), podbiegłem do kolegi 40 metrów i powiedziałem, że jak jeszcze raz tak zagra, to ubiję jak psa, a po meczu powiem dlaczego. To widać: wiesz, co człowiek umie, a tu nagle dziwnym trafem co chwila nie sięga piłki albo podaje przeciwnikowi. On się wystraszył i grał normalnie. A przeciwnik był tak zdesperowany, że pod koniec meczu zawodnicy wprost mówili do tamtego kolegi: "No, zrób, kurwa, coś", a on im odkrzykiwał: "Spierdalaj, sam se zrób albo ze Szczęsnym pogadajcie".
Po meczu poszliśmy do trenera i powiedzieliśmy, że nie chcemy z nim grać w drużynie. I prezes go sprzedał.
- A sławny mecz Legii z Wisłą Kraków w 1993 roku, po którym Legia została mistrzem Polski, ale PZPN odebrał jej tytuł? Był kupiony?
- Nie mam cienia wątpliwości. Oglądałem ten mecz z ławki rezerwowych. Tamci grali jak pijani we mgle. A Legia podejmowała ryzyko, jakiego by pod presją wyniku za nic nie podjęła, gdyby obawiała się prawdziwych kontrataków. Trener Wójcik przez ogromną komórkę dowiadywał się, jaki jest wynik w Poznaniu (gdzie ŁKS grał z Olimpią), i pokazywał, ile jeszcze bramek trzeba strzelić. Co najciekawsze, tymi wskazówkami byli tak samo zainteresowani legioniści, jak i wiślacy.
Mówisz wprost, że Legia kupiła ten mecz?
- Tak. Teraz, na amatorskim meczu, spotkałem dwóch zawodników tamtej Wisły, którzy mi opowiadali, że wtedy nie mieli wyjścia, bo dostali prikaz z góry, żeby ten mecz puścić.
- A czy Legia sprzedawała?
- Zanim Legia w 1994 roku została mistrzem Polski, to przez 20 lat walczyła o tytuł, ale w każdym sezonie miała kilka dziwnych meczów. Jak przyszedłem do klubu, to opowiadano sobie historię o butach numer osiem i pół. Legia wróciła z Zabrza z meczu decydującego o mistrzostwie Polski, który przegrała 0:3. Atmosfera była gęsta. A jeden z zawodników Legii, który miał bardzo małą stopę, przywiózł ze sobą pudełko butów numer osiem i pół. Bał się, że ktoś mu to pudełko za bramą otworzy, i postanowił je zostawić w szatni na swojej półce. Kiedy weszła tam magazynierka pani Lucyna i zobaczyła na jego półce pudełko od wielkich butów - więc wiadomo, że nie jego - to chciała je przełożyć na półkę właściciela. Zajrzała do środka, a tam było osiem i pół, ale miliona złotych. Za taką kasę można było wtedy żyć do śmierci, mieszkanie spółdzielcze kosztowało pół miliona. Sprawie łeb ucięto, a zawodnika sprzedano za granicę. Ale to nie zawodnicy byli winni korupcji. Jeśli piłkarz dostał propozycję sprzedania meczu, to miał tylko wybór, czy być kurwą i wziąć, czy być frajerem i nie wziąć. Bo i tak kto inny weźmie i mecz będzie puszczony. A najłatwiej przekupić sędziego. Widzisz, że sędzia nie nadąża za akcjami, jest blady i śmierdzi wódą, to wiesz, że wczoraj była zakrapiana kolacja i był to tylko zadatek.
- Do sędziego też biegałeś z wiązanką?
- Raz, jak graliśmy z Widzewem w Bełchatowie. Jak się zorientowałem, co on wyprawia, przebiegłem 100 metrów, pod drugą bramkę, i mówię: "Ja też jestem z Warszawy, zobaczysz, że cię znajdę na ulicy i pożałujesz". On na to sięga już do kieszeni po kartkę, a ja: "Wyciągnij, oj, wyciągnij, to nie będę czekał do Warszawy, tylko cię znajdę po meczu". On: "Dobra, tylko proszę wracać do bramki". Ale i tak przegraliśmy wtedy 1:2, chociaż Widzew grał w tamtych czasach w Lidze Mistrzów, a w Bełchatowie nikt nie umiał piłki kopnąć. Między sędziami był układ mafijny. Obserwator PZPN mógł mu dać niższą albo wyższą notę i od tego zależała przyszłość sędziego, czy będzie sędziował w europejskich pucharach, czy w okręgówce. Trzeba u nas wreszcie wprowadzić sędziów zawodowych. Jeśli dobry sędzia będzie zarabiał rocznie 150 tysięcy euro, to nie połakomi się na łapówki, bo to może być dla niego koniec kariery.
- A dziś korupcja to już przeszłość?
- Nie wierzę. Widziałem teraz mecz I ligi, który drużyna A wygrała wysoko z drużyną B. Na początku gra była wyrównana, ale jak tylko dwóch graczy się zderzyło, to był wolny dla drużyny A. I za każdym razem sędzia bardziej wygrażał palcem tym z drużyny B, zaczynał grozić kartkami. Więc oni grali coraz ostrożniej, delikatniej. I drużyna A miała otwartą drogę do bramki.
Dlaczego nie dokończono spraw o korupcję? Prokurator podejrzewa 92 osoby, ale nie ma jeszcze ani jednego aktu oskarżenia. Dlaczego prokuratura przekazuje PZPN-owi kwity tylko na niektórych - Zagłębie Sosnowiec, Arkę Gdynia, Górnika Łęczna? Chociaż wiadomo, że są też materiały o Zagłębiu Lubin sponsorowanym przez KGHM, to one z prokuratury nie wypływają.
- Są w piłce ludzie uczciwi?
-To margines. Dlatego ja byłem w drużynach outsiderem, miałem mało kolegów.
- Jesteś dumny z Wojtka, bramkarza Arsenału Londyn?
- Ma życie, o jakim może marzyć młody człowiek. W tym roku był trzykrotnie w Barcelonie, w Jordanii, w Hongkongu, w Kanadzie, w Malezji i w Polsce. Na co dzień żyje w Anglii. Trochę mu zazdroszczę, trochę jestem losowi wdzięczny, że chociaż on tak ma.
- A sportowo?
- Myślę, że przyjdą jeszcze takie mecze, które będą skracały moje życie o kilka miesięcy.
- Puściłeś go do Anglii bez rozterek?
- Miałem wątpliwości. Jesienią zgłosiły się Bolton, Arsenal, Chelsea i ktoś jeszcze. Dwa kluby chciały go od razu kupić, zapłacić żywą gotówką. Uznaliśmy, że w tym musi być jakiś geszeft, zaraz go wypożyczą do VI ligi angielskiej. A nie o to chodzi. Niech będzie jasne od początku, gdzie ma trafić i po co. Bolton i Arsenal na to, że są zdecydowane, bo go obserwują od półtora roku. I proponują, żeby Wojtek przyjechał na tygodniowy staż. Pojechał w grudniu. Jak wyjeżdżał z Arsenalu, to powiedzieli, że w ciągu miesiąca się odezwą. Zadzwonili nazajutrz: dawać go zaraz. Ale powiedziałem, że najpierw musi skończyć gimnazjum. Bo potem może zrobić dowolną szkołę średnią, jak będzie dorosły. Teraz chodzi do angielskiego liceum, w przyszłości będzie mógł sobie pójść na studia. A nie zostać z podstawowym wykształceniem jak tata.
- Właściwie to i tak z Wojtkiem nie mieszkałeś.
- Więcej po dupie przez rozwód dostał starszy syn, Janek. Gdybym wiedział, jakie koszty emocjonalne poniosą dzieciaki, tobym się nie rozwiódł.
- Odszedłem od żony, jak Janek miał trzy lata, a Wojtek trzy miesiące.
- Po Janku widziałem, jak go to przystopowało. On miał ciągle związane ze mną poczucie straty. Dla Wojtka moje wizyty u nich to było coś ekstra, wyjście na piłkę, do wesołego miasteczka, zabawa.
- Wojtek się nie bał wyjazdu?
- W ostatnim tygodniu nagle się wyciszył. Na lotnisku usiedliśmy, pytam: "Co się dzieje, czy się czegoś boisz? Nie chcesz, to nie lecisz. Nie ma przymusu". Wojtek na to: "Będę tęsknił do rodziny, kolegów, ale to nie jest duży problem, jest internet, Skype, świat zmalał. Ale co ja zrobię tam sam, jak przyjadę na lotnisko? Kierowca Arsenalu zabierze mnie do rodziny, u której mam mieszkać (bo oni młodych piłkarzy umieszczają nie w internatach, tylko w rodzinach zaprzyjaźnionych z klubem od lat), stanę w drzwiach z torbami i co dalej? Pokażą mi, gdzie jest mój pokój, to mam tam siedzieć do kolacji, czy zejść do salonu i powiedzieć: Hi, ja słabo mówić po angielski, ale ja tu być?".
To się śmiesznie opowiada, bo on tego samego wieczoru odezwał się przez Skype'a: "Tato, wszystko w porządku, pożartowaliśmy trochę na migi". Ale wtedy powiedziałem mu tylko, że rozumiem te koszty. I że jak przejdzie przez bramkę lotniska, to nie będę mu machał. Bo się rozkleję. I poszedłem do samochodu, usiadłem na krawężniku i zacząłem ryczeć. Ludzie się pytali: co się stało, ktoś zginął? A ja siedziałem i ryczałem, że syn mi wyjechał.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.