News: Saganowski i Wandzel polecą do Rzymu

Marek Saganowski: Chcę grać na maksa

Michał Talaga

Źródło: eurosport.onet.pl

20.03.2013 17:12

(akt. 04.01.2019 13:42)

Kiedy zdrowie daje mu w kość, Marek Saganowski wraca jeszcze silniejszy. Tak było przy okazji fatalnego wypadku na motocyklu, jak również w przypadku wyników badań świadczących problemach z sercem. Zeszłoroczna diagnoza brzmiała jak wyrok i wiele osób zastanawiało się czy piłkarz wróci jeszcze do wyczynowego uprawiania sportu - Wszystkie wyniki się poprawiły. Lekarze doszli do wniosku, że to taka przypadłość, nie wada czy choroba. Jest to coś, co pojawia się w pewnym momencie i już zostaje. Tak czy inaczej – wyniki są lepsze o dziewięćdziesiąt procent. Ludzie, z którymi się spotykałem zdają sobie sprawę, jakie jest zagrożenie. Ufam im. Jestem ciągle pod kontrolą, mam badania kontrolne co trzy, cztery miesiące. Co pół roku takie bardziej dokładne - opowiada o zdrowiu, ale nie tylko, popularny "Sagan".

Hipochondrycy żyją dłużej. Należysz do takich?


- Nie, na pewno nie jestem hipochondrykiem. U mnie działa to wręcz w drugą stronę – jeśli jest jakaś przypadłość, nawet mała, to lekarze starają się ją wyolbrzymić, ja bagatelizuję. I dobrze, że tak robią, bo czasem lepiej dmuchać na zimne. Zawsze uważałem, że nawet jeśli coś się ze mną dzieje, to dopóki nie przeszkadza mi to w grze, nie będę się tym przejmował.


Przeciętny Polak w przypadku objawów chorobowych szuka w Google odpowiedniej choroby, zazwyczaj jest to jakaś straszna, nieuleczalna i najgorsza z możliwych. Wpisywałeś "serce” w różnych wariacjach do wyszukiwarki?


- Ja nie, ale żona tak. Próbowała coś ustalić po pierwszej diagnozie, która na szczęście była mylna. Dobrze się to wszystko skończyło. Okazało się po prostu, że jestem jedną z nielicznych osób na świecie, które mają taką przypadłość.


Co to właściwie jest, tak w najprostszych słowach?


- Zniekształcenie EKG, które wskazywałoby na ciężką przypadłość, natomiast po głębszej analizie tej przypadłości po prostu nie ma.


Może EKG było zepsute?


- (śmiech) Musiałoby być ich zepsutych wiele. Dokładnie wszystkie. Prawda jest też taka, że dzisiaj wyniki EKG nie są już takie złe, mieszczą się w normach, takich które pozwalają mi wyczynowo uprawiać sport.


Kiedy twoja historia ujrzała światło dzienne, zaczęto się zastanawiać, czy tego serca Saganowskiego nie zabraknie Legii, ale do mistrzostwa potrzebne jest nie tylko serce – także rozum, nogi i kilka innych czynników.


- W tej chwili w Legii nie ma takiego piłkarza, którego nie dałoby się zastąpić. W pewnym momencie można było nawet zauważyć, że moje wypadnięcie z gry na jakiś czas także dało drużynie dodatkową motywację, mobilizację i wtedy zrobiła krok do przodu. Nie wiem, z czego to wynikało. Być może chłopcy zaczęli sobie zdawać sprawę, że każdego to może spotkać? Takie sytuacje potrafią zadziałać na korzyść zespołu. Chłopcy zrobili dużo dobrego i na boisku, i dla mnie, kiedy założyli koszulki, by mnie wesprzeć. To było wzruszające, ale też pokazali mi: nie ma ludzi niezastąpionych. Zrozumiałem to w 1998 roku, kiedy zdobyłem mistrzostwo Polski z ŁKS i nie mieliśmy teoretycznie wybitnych zawodników. Chcieliśmy się spokojnie utrzymać, a zdobyliśmy tytuł.


Legia gra w tym roku gorzej niż w poprzednim. Jesienią w kilku meczach byliście na boisku bardzo konkretni.


- Druga runda jest zawsze trudniejsza.


Wasz prezes, oglądając z trybun mecz z Koroną w Kielcach nie wyglądał na człowieka, który trafił szóstkę w totka. Pewnie wyobrażał sobie ten początek inaczej.


- Każdy, kto kibicuje Legii, był zawiedziony, tak jak my. Potem zostają już tylko słowa: "W Kielcach nie będzie łatwo – wiadomo, że Korona u siebie jest zawsze wymagającym rywalem". "Z Bełchatowem nie będzie łatwo – Legia nie może sobie z nimi poradzić u siebie od kilku lat". I tak dalej. Zdajemy sobie sprawę, że zawiedliśmy prezesa, ale przede wszystkim zawiedliśmy siebie. Mam wielu przyjaciół, którzy są fanami Legii i znamy się od lat. Kiedy z nimi rozmawiam, czuję nutę rozczarowania.


Dwa razy wchodziłeś do Legii. Jak bardzo różne są to światy?


- Nie da się ich porównać, bo kiedy za pierwszym razem tutaj trafiłem, to w kadrze byli jeszcze zawodnicy, którzy pamiętali czasy Ligi Mistrzów. Wszystkie zespoły bały się tutaj przyjeżdżać, a już samo strzelenie Legii gola w Warszawie było dla gości sukcesem. Inne czasy. Dzisiaj liga się wyrównała i nie ma w całej stawce takiej ekipy, jak wówczas Legia. W tej chwili tak naprawdę nikt się nie trzęsie przed Legią, to widać po grze tych zespołów. Pamiętam też czasy nieco bliższe, gdy mieliśmy świetny sezon za trenera Kubickiego i grałem w ataku z Piotrkiem Włodarczykiem. Śmialiśmy się przed meczami z "Włodkiem”: "No, ile się dzisiaj pomęczymy? Dziesięć, piętnaście minut? Kiedy pękną?”. Potem szło już z górki.

A wybory, jakie podejmowałeś za granicą? Tłumaczysz je sobie czasem? Przykład – Southampton. Byłeś tam, w jednej drużynie z Lambertem i innymi. Dziś oni grają w Premier League. Żałujesz?


- Sprawa wyglądała wtedy tak: menedżerem Southampton był Alan Pardew, a drużyna grała w trzeciej lidze. Powiedziałem więc, że chcę odejść, bo patrzyłem na całą sytuację przez pryzmat reprezentacji Polski. Co prawda Leo Beenhakker powiedział mi wówczas, że nawet jako piłkarz League One będę otrzymywał powołania, jeśli będę grał dobrze i regularnie. Zapytał: "A czym ona się różni od polskiej ligi?”. Uznałem jednak, że to za niska półka dla kadrowicza. Poza tym, miałem jakieś inne opcje, również z dwóch drużyn, które potem awansowały do Premier League, jedna gra nawet do dziś. Pierwszym klubem było Burnley, drugim – Swansea. Byłem już na Liberty Stadium, rozmawiałem o konkretnych warunkach, ale nie doszliśmy do porozumienia finansowego. Dwa i pół roku spędzonych w Southampton zbliżyło mnie do spełnienia marzeń, bo choć nie zagrałem w Premier League, to jednak o Świętych w całej Anglii mówi się "massive club". To jest drużyna traktowana z szacunkiem i cieszę się, że wróciła do elity.


Artur Boruc pytał cię o ten klub, zanim podpisał kontrakt na St. Mary's?


- Był taki moment, kiedy Artur trenował z Legią i wtedy zasygnalizował mi, że jest zainteresowanie ze strony Southampton, ale nie pytał o rady, bo jak wiemy, to jest człowiek silny psychicznie i wszystko zawsze bierze na siebie, także życiowe wybory. Doszedł do wniosku, że to będzie dobra opcja i moim zdaniem zrobił dobrze.


Marcin Żewłakow ma lat 37 i właśnie został emerytem. Powiedział, że "chce zakończyć karierę, zanim kariera skończy jego". Ty masz takie myśli?


- Nie, chcę grać na maksa. Dopóki idę na trening i sprawia mi to przyjemność, nie zamierzam rezygnować. Jeśli przyjdzie taki dzień, to pewnie będę o tym wiedział. Nie ma sensu się męczyć, ale nie ma też powodu, by budować gotowe scenariusze na jutro.


Jako młody zawodnik interesowałeś się szybkimi motocyklami, dzisiaj piłkarze w takim wieku chcą wrzucić na Twitter zdjęcie z cyklu "ulepiłem z dziewczyną bałwana". Przeraża cię ta pokoleniowa przepaść?


- To normalne. Są tematy, których młodzi ludzie nie zrozumieją – rodzina, żona, dzieci. To znaczy inaczej – kiedyś zrozumieją. Ja jestem z innego pokolenia, takiego które urodziło się przed wejściem komputerów, Internetu, oni przyszli na świat, kiedy to już było. Wszystko jest sprawą otwartości na drugiego człowieka, inteligencji, przecież ten "stary" może usiąść z młodym i zagrać z nim na PlayStation.


Całość bardzo obszernego wywiadu z Markiem Saganowskim znajduje się tutaj

Polecamy

Komentarze (2)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.