Mariusz Milewski
fot. Marcin Szymczyk

Mariusz Milewski: Czuję dumę z tego, co udało się zrobić z Legią w futsalu

Redaktor Marcin Szymczyk

Marcin Szymczyk

Źródło: Legia.Net

29.05.2024 12:00

(akt. 29.05.2024 13:21)

- Trafiłem do Legii w drugiej lidze, teraz jesteśmy w najwyższej klasie rozgrywkowej. Przez pięć lat ja, zarząd i wszyscy, którym dobro sekcji leżało na sercu, zrobili dobrą robotę. Zbudować zespół, tak silny, w tak krótkim czasie, który zajął siódme miejsce w ekstraklasie, a mógł nawet wyższe, to jest sukces i kawał dobrze wykonanej pracy. Z tego co zrobiliśmy, cieszę się i mogę chodzić dumny po Warszawie — opowiada w rozmowie z Legia.Net Mariusz Milewski, kapitan futsalowej Legii, który po tym sezonie zakończył karierę.

Tata był zawodnikiem Legii 18 lat. Gdy już przebił się do pierwszej jedenastki, nie zawodził, był szybki i skuteczny w obronie. W sumie zagrał 144 mecze z eLką na piersi, zdobył 6 bramek. Ojciec zaszczepił w tobie miłość do piłki nożnej i do Legii?

- Mój ojciec jest jednym z ostatnich prawdziwych wychowanków Legii, od dziecka grał przy Łazienkowskiej i tylko tam. Kiedyś mi opowiadał, że trafił do klubu mając 7,5 roku, na nabory poszedł razem ze starszym bratem - bardziej, aby mu towarzyszyć, a został na bardzo długo. Było w tym sporo przypadku, brakowało ludzi na treningach, dostał szansę, spodobał się i został. I niemal całe życie spędził w Legii. Na koniec kariery odszedł, by pograć w zagranicznych klubach. Ale odpowiadając na pytanie – jak ojciec grał, to chodziłem na stadion, siedziałem na trybunach, ale wtedy byłem małym dzieckiem i dość dobrze tego okresu nawet nie pamiętam. Ale ze względu na to, że ojciec w Legii grał, to zawsze Legia była w moim sercu i zawsze marzyłem o tym, by kiedyś w tej dużej Legii zagrać, podobnie jak tata. Niestety nie było mi to dane, choć kiedyś było bardzo blisko. Niestety w życiu trzeba mieć trochę szczęścia, a mnie w tamtym momencie go akurat zabrakło.

Ryszard Milewski

Jak każdy młody chłopak lubiący grać w piłkę pierwsze kroki skierowałeś na boiska trawiaste. Grałeś w KS Piaseczno, Gwardii Warszawa i Mazurze Radzymin. I co się takiego stało, że w młodym jeszcze wieku stwierdziłeś, że czas na zmianę i wybrałeś halę i futsal?

- Jako dzieciak zaczynałem grać w piłkę w tym klubie, który miałem najbliżej domu. Tak się złożyło, że najbliżej był Drukarz Warszawa i tam przez dwa lata chodziłem na zajęcia. Nie wiem, czy to był wówczas dobry wybór, ale mojego ojca już w Polsce nie było – grał w Szwecji a potem w Stanach Zjednoczonych. Brakowało mi go – zaczynałem grać w piłkę i nie mógł mi pomóc, nie mógł mnie poprowadzić. I to były takie wybory, kolega szedł na Drukarza, to ja również. Później przeniosłem się do Okęcia – byłem tam przez kilka lat, pewnie nawet nie pamiętają dziś, że byłem ich zawodnikiem. Stamtąd ruszyłem do Piaseczna – byłem wtedy już w szkole średniej. Było o tyle ciekawie, że była tam pierwsza klasa sportowa o profilu piłkarskim na Mazowszu. Potem byłem w Górze Kalwarii, gdzie trenerem był mój ojciec. Gwardia to był poziom III ligowy – tam również trenowałem pod okiem taty, a Mazur to już taki epizod – zostałem poproszony o pomoc. Ale już będąc w Gwardii zacząłem grać na hali, dobrze się czułem na parkiecie, gra taka mi od dziecka odpowiadała. Nawet marzyłem o tym by grać piłkę halową, ale w Polsce nie istniała wówczas jeszcze liga futsalowa. Ale jak zaczął powstawać projekt drużyny na Uniwersytecie Warszawskim, to kolega z Gwardii mnie namówił byśmy spróbowali razem w tym uczestniczyć. I tak to się zaczęło. Przez jakiś czas łączyłem grę w hali z grą na dużym boisku w Gwardii a potem w Piasecznie. Wtedy można było to robić, potem uregulowano tę kwestię i trzeba było wybierać.

Nie było problemu z przestawieniem się z gry na boisku na grę na hali?

- Początkowo był jakiś problem, ale miałem wtedy 25 lat, organizm szybko się do wszystkiego przyzwyczajał. Patrząc na to z perspektywy czasu, to był chyba mój najlepszy wybór w życiu. Gra na hali dawała mi mnóstwo pewności siebie i spokoju, co przekładało się na duże boisko. Gdy w Piasecznie robiliśmy awans do III ligi, grałem też dla Hurtapu Łęczyca. Wtedy miałem chyba najlepszy sezon w życiu, strzeliłem 11 goli i miałem 15 asyst. Były dzięki temu zainteresowania z klubów I ligowych. Ale po tym sezonie PZPN wprowadził uregulowania i trzeba było wybierać między piłką i futsalem. Wybrałem futsal, w którym wtedy ocierałem się o reprezentację Polski. Miałem wtedy 27 lat i byłem świadomy, że w piłce może mi się uda, a może nie. W futsalu byłem bliżej tych najlepszych i założyłem, że mogę więcej osiągnąć.

Te zmiany PZPN może wtedy źle odbierałeś, ale były słuszne – to duże obciążenia dla organizmu.

- To prawda, trenowałem trzy razy w tygodniu w KS Piaseczno i dwa razy w tygodniu w Łęczycy. W weekendy zaś mecze na dużym boisku były w sobotę lub niedzielę, zaś mecze w futsalu graliśmy w piątki. Obciążenia były duże, ale człowiek był młody, to nie zwracał na to uwagi. Inna sprawa, że inny był poziom ligi futsalu, o wiele słabszy. Obecnie poziom poszedł w górę, jakość jest o wiele wyższa, może nawet kosmiczna w porównaniu do tego, co było wcześniej. Dziś takie łączenie gry w obu dyscyplinach byłoby o wiele trudniejsze, nie wiem czy możliwe.

Mariusz Milewski

Ten sezon w Piasecznie, najlepszy w życiu, to był ten moment, o którym wspomniałeś, że było blisko tej piłkarskiej Legii?

-  Nie, to było wcześniej, miałem wtedy 21 lat. Byłem wtedy na tygodniowych testach w Amice Wronki. Trenerem był tam Stefan Majewski, a więc dobry kolega mojego ojca. Wypadłem całkiem nieźle, choć to była zima, IV liga nie grała i byłem przed obozem przygotowawczym. Z kolei Ekstraklasa była w grze, dwie kolejki już się odbyły. Miałem zapewnienie, że zimą dołączę do Amiki i w niej zostanę. Ale po czterech czy pięciu kolejkach Stefan Majewski został zwolniony i sprawa przestała być aktualna. Wróciłem do Piaseczna, ale trafiłem na treningi do Legii, do II zespołu w III lidze. Trenerem był Jerzy Kraska i trwał nabór uzupełniający. Pojawiło się 55 zawodników, zostałem na koniec tylko ja i dwóch Rybaczuków – potem obaj grali w Zniczu. Pojechałem nawet na obóz z zespołem, byłem dogadany w kwestii finansów, długości umowy – wszystko było ustalone. Miałem być wypożyczony na rok, trenować w II zespole, ale dostać szansę u trenera Dariusza Kubickiego, który pracował z I zespołem. Byłem z nim nawet po rozmowie i po sześciu miesiącach miałem dostać taką szansę. Byłem u prezesa KS Piaseczno, obiecał mi, że zostanę darmowo wypożyczony, ale po zgrupowaniu zmienił zdanie, zażądał pieniędzy i temat musiał upaść.

Musiałeś mieć spory żal do faceta.

- Tak, to była moja jedyna szansa na spełnienia marzenia gry w Legii. Niestety tak w piłce jest. Umiejętności to jedno, ale trzeba mieć trochę szczęścia. Bez niego nic się w piłce nie osiągnie. Mi tego szczęścia w dużej piłce trochę tego brakowało. Miałem dwie szanse ocierające się o grę w ekstraklasie. Myślę, że sportowo bym sobie poradził, ale zabrakło farta, a potem już się trochę zniechęciłem. Doszedłem do wniosku, że trzeba iść w futsal.

Ale jak sam wspomniałeś, nie żałujesz. W futsalu byłeś w AZSie Warszawa, Grembachu Zgierz, Hurtapie Łęczyca i Gatcie Active Zduńska Wola. W barwach Hurtapii zostałeś mistrzem Polski, masz też z tym klubem dwa wicemistrzostwa, Puchar Polski i Superpuchar Polski. Największe sukcesy w karierze?

- W Gatcie było podobnie, w Hurtapii grałem cztery lata i klub się rozleciał. W Gatcie grałem dziewięć lat, więc tych sukcesów było nawet więcej. Ale te pierwsze trofea przyszły w Łęczycy, a te pierwsze najlepiej się pamięta. Tam się dostałem do poważnego futsalu. Wcześniej jak poszedłem z AZSu do Grembacha, to grałem tam tylko pół roku. Otarłem się o ekstraklasę, zagrałem kilka meczów, strzeliłem kilka goli. Ale Hurtapia to już był profesjonalny klub i takie też podejście. Pieniądze lepsze, zespół złożony z dobrych i bardzo dobrych graczy. Szkoda, że to się rozleciało i to w sezonie, w którym byśmy pewnie zdobyli mistrzostwo Polski. Wzmocniliśmy się przed ligą, byliśmy świetnie przygotowani, ale na dwa tygodnie przed startem prezes przyszedł i powiedział, że musi się wycofać ze sponsorowania klubu. Prezes był też właścicielem firmy Hurtap – hurtowni farmaceutycznej. Akurat był kryzys na rynku, akcjonariusze postawili mu ultimatum i musiał się wycofać. Mówił, że jak sytuacja się poprawi, to wróci do piłki, ale do dziś niestety nie wrócił. Choć po trzech latach firma się mega odbiła i dziś finansowo jest na dużo lepszym poziomie niż była, gdy nas sponsorowała. W sumie mam na koncie dwa mistrzostwa Polski – z Hurtapem i Gattą.

Mariusz Milewski

Żartujesz czasem z tatą, że osiągnąłeś więcej w sporcie? Tata zdobył z Legią dwa razy Puchar Polski. Ty też go masz, ale byłeś też mistrzem kraju, a tego tacie z Legią nie udało się osiągnąć mimo długiego stażu w klubie.

-  Tacie udało się sięgnąć dwa razy po Puchar Polski – lata 1980 i 1981 – czyli wtedy, gdy akurat się urodziłem. Ze dwa razy w żartach wspomniałem, że jestem mistrzem Polski, ale wtedy on się pyta co to jest za dyscyplina sportu ten futsal, kto w to gra i kto o tym wie, czyli nieco mnie wyśmiewa. Także gdy tak zażartowałem, to szybko sprowadzał mnie na ziemię. Więcej więc tego tematu nie poruszałem.

Zagrałeś w kilkudziesięciu meczach reprezentacji Polski w futsalu. Jak duży to dla ciebie zaszczyt?

- Duży i myślę, że każdy by tak odpowiedział. Dla każdego młodego chłopaka, to jest marzenie – zagrać z orłem na piersi. Choć ja marzyłem o tej kadrze jedenastoosobowej. Kiedyś dostałem powołanie do gry w reprezentacji olimpijskiej, selekcjonerem był wówczas Edward Kleijdinst. Byłem jeden raz na zgrupowaniu w Zabrzu, takim kilkudniowym, miałem jakieś przetarcie. Na obozie byli wtedy Paweł i Piotr Brożkowie, Sebastian Mila czy Marcin Burkhardt. Mocna ekipa, rocznikowo zbliżona do mnie. Otarłem się o reprezentację Polski amatorów w piłce nożnej. Graliśmy eliminacje do mistrzostw Europy, występowaliśmy w Finlandii. Kadra składała się z zawodników bez kontraktów. Miałem wówczas chyba 18 lat, graliśmy w jednej ekipie z trenerem Markiem Papszunem. Później była już tylko reprezentacja Polski w futsalu, uzbierałem 44 występy, chyba 8 bramek – w sumie niewiele. Takie były czasy, że mieliśmy niezły zespół, ale co chwilę innych trenerów i nie potrafiliśmy jakoś tego złożyć w zgraną całość. Teraz kadra osiąga nieco lepsze wyniki niż wtedy.

Wymieniłeś kilka dużych nazwisk. Utrzymujesz z tymi ludźmi jakiś kontakt?

- Z Markiem Papszunem mamy relacje, rozmawiamy ze sobą, czasem powspominamy. Z Marcinem Burkhardtem spotkałem się ostatnio przez przypadek, nie utrzymujemy ze sobą kontaktu. Podobne z resztą chłopaków, z którymi widziałem się tylko raz na jednym zgrupowaniu. W tak krótkim czasie nie nawiązuje się znajomości na lata. Jeśli chodzi o reprezentację Polski w futsalu, to oczywiście mam kontakt z większością chłopaków. Gdy na profilu Futsal Ekstraklasy pożegnano mnie pod koniec tego sezonu, wielu kolegów z kadry dzwoniło, gratulowało przebiegu kariery, były to miłe chwile.

Może kiedyś zostaniesz asystentem trenera Marka Papszuna?

- Nie, raczej nie. Myślę o trenerce w piłce, ale bardziej z młodzieżą. Nie chciałbym już chyba tak mocno iść w piłkę, wyprowadzać się, zostawiać rodziny.

Mariusz Milewski

W 2015 roku uczestniczyłeś też w Euro Winners Cup - to taki odpowiednik Ligi Mistrzów tylko w piłce nożnej plażowej. Skąd się wzięła ta dyscyplina sportu w twoim życiu?

- Gdy grałem w Hurtapie, to prezes był też pasjonatem beach soccera. Przy podpisywaniu umowy miałem zapis, że w przerwie letniej między sezonami będę grał w piłce plażowej. On miał zespół, jeździliśmy na treningi i turnieje. Mnie gra na piachu długo nie odpowiadała. Inaczej mięśnie pracowały, szybko się męczyłem i nie mogłem przekonać do tej dyscypliny sportu. Po jakimś czasie dopiero zacząłem zmieniać zdanie – to wspaniała przygoda, jeździło się nad morze, na kilka dni i zwykle było wesoło, imprezowo, miło spędzałem czas z kolegami. I w sumie trochę pograłem w piłkę plażową, zdobyłem mistrzostwo Polski, Puchar Polski, pojechałem na Ligę Mistrzów – tyle, że już z KP Łódź, a nie z Hurtapem. Graliśmy zgraną ekipą, z chłopakami z którymi znałem się z klubu, a wszystko koordynował Marcin Stanisławski. W sumie to śmieszna historia – nie chciałem grać w piłkę na plaży, ale jeździłem by spotkać się z kolegami i przy okazji trochę pozwiedzałem i osiągnąłem w tej dyscyplinie. To naprawdę fajny dodatek. Miałem nawet propozycję powołania do reprezentacji Polski, ale już się zaparłem i powiedziałem, że nie dam się na to namówić. Nie czułem tego. Potem przez chwilę żałowałem, bo chłopaki w eliminacjach dobrze sobie radzili i pojechali na mistrzostwa świata na Bahamy. Była więc to błędna decyzja, ale to wszystko było kwestią moich wyborów, więc nie miałem do nikogo pretensji.

Sukcesy w futsalu, sukcesy w piłce plażowej – to pokazuje, że byłeś utalentowany.

- Albo utalentowany, albo miałem dobre towarzystwo i grałem w dobrych ekipach. W dużej piłce zawsze byłem zawodnikiem typowo technicznym, nigdy walczakiem. A na hali trochę się to odwróciło. Byłem postacią grającą bardziej siłowo, z dużym zaangażowaniem i mocnym strzałem na bramkę. Na tym bazowałem. Nigdy nie byłem wirtuozem, nie czarowałem w grze jeden na jednego, ale starałem się korzystać ze swoich atutów. Podobnie było w piłce plażowej, gdzie nawet trudno jest dryblować, ale trzeba być dobrym technicznie i mieć niezły strzał.

Byłeś też zawodnikiem reprezentacji Polski w mini futbolu.

- To inaczej piłka nożna sześcioosobowa, zadzwonił kiedyś do mnie trener Klaudiusz Hirsch, spytał, czy byłbym zainteresowany występami w jego reprezentacji Polski. Nie odmówiłem, gra z orłem na piersi to zawsze zaszczyt. Miałem przyjemność dwukrotnie pojechać na mistrzostwa świata, dwa razy przegraliśmy w finale, zdobyłem więc srebrne medale. To było dla mnie duże przeżycie i osiągnięcie.

Mariusz Milewski

Mając 38 lat wydawało się, że już blisko zakończenia kariery, choć w ekstraklasowej Zduńskiej Woli byłeś ważną postacią - 71 goli w 143 występach, a zdrowie dopisywało. Ale, chyba nie spodziewałeś się, że z ekstraklasy trafisz do II ligowej Legii Warszawa, której od dziecka kibicowałeś?

- Zadzwonił do mnie prezes Emil Krysiński, nie znaliśmy się wcześniej. Na spotkaniu był cały zarząd Win-Win, zaproszono mnie do projektu, przedstawiono wizję i plany związane z powstaniem sekcji futsalowej Legii Warszawa. Gdy dowiedziałem się, że to będzie Legia, to decyzję podjąłem w ciągu 5 minut. Miałem, jak wspomniałeś 38 lat i moja kariera w Gatcie była obliczona maksymalnie na rok. Już wtedy powoli myślałem o zakończeniu gry, więc albo bym po roku skończył karierę albo trafił do Widzewa gdzie przeniosła się większość chłopaków, po tym jak drużyna się rozsypała. Powodem, jak to zwykle w futsalu, były finanse. Gdyby nie projekt Legii i gdybym nie zakończył kariery, to pewnie bym wylądował w Widzewie. Ale Emil Krysiński przyszedł z propozycją i jak miałem okazję w końcu zagrać w Legii, to nie trzeba mnie było długo namawiać. Pomyślałem, że trzeba to wykorzystać, że może uda się coś razem zbudować fajnego i trwałego. Nie liczyłem na trofea czy medale, bo czasowo już bym temu nie podołał. Ale moim celem był awans z zespołem do ekstraklasy. Nie planowałem awansu rok po roku. Myślałem, że nieco dłużej nam się zejdzie. Zakładałem, że w pierwszej lidze spędzimy przynajmniej dwa lata. A udało się dość szybko, znaleźliśmy się w najwyższej klasie rozgrywkowej i jeszcze trzy sezony zagrałem na tym poziomie.

A jak podejmowałeś tę decyzję o zamianie ekstraklasy na II ligę to koledzy pukali się w głowę i mówili, że robisz głupi ruch, krok w tył?

- Nie, serio nie było takich reakcji. Działacze w Gatcie nawet słowem nie wspomnieli o tym, bym zmienił decyzje i został z nimi na dłużej. Wiedzieli jaka jest sytuacja. Co więcej trener Marcin Stanisławski mnie wspierał, rozumiał i wiedział, że to było moje marzenie. Koledzy z szatni też raczej życzyli mi powodzenia i trzymali kciuki, by ten projekt wypalił. Niektórzy nawet życzyli szybkiego awansu do ekstraklasy.

Trafiłeś do Legii gdy jeszcze wszystko było w planach czy już jakoś wszystko funkcjonowało?

- Sekcja od roku funkcjonowała w II lidze jako zespół Win-Win, chłopakom niewiele zabrakło do awansu. Ostatecznie się nie udało i zostali w II lidze. Udało się rok później, już jako Legia – awansowaliśmy i był to początek pięknej przygody. W zespole Win-Win byłem na kilku treningach, zagrałem chyba w jednym meczu. Natomiast po przekształceniu w Legię, uczestniczyłem we wszystkim od samego początku. Nieskromnie powiem, że większość zawodników jacy trafili do Legii w II i I lidze, to była moja zasługa, to ja namawiałem ich do gry w Legii – choćby Tomka Warszawskiego, Adama Grzyba czy Krzysia Jarosza. Oczywiście był trzon zespołu jeszcze z Win-Win, ale później w II lidze niewielu zawodników z tej drużyny zostało. Wyjątkami byli Mateusz Gliński i Paweł Tarnowski. Pozostałych ja namawiałem i ja do Legii ściągałem. I później to tak szło, że przez te pięć lat transferami zajmowałem się głównie ja.

Mariusz Milewski

Byłeś w Legii asystentem trenera, dyrektorem sportowym, a później też pierwszym trenerem. W której z tych ról czułeś się najlepiej?

- Myślę, że trenerka była tym, w czym czułem się najlepiej. Przez rok byłem pierwszym szkoleniowcem, grającym trenerem. To było coś fajnego, ciekawe doświadczenie. Nie miałem przekonania czy to dobry pomysł by łączyć rolę zawodnika i trenera, obawiałem się o zmianę relacji z zawodnikami. Ale postanowiłem spróbować. Póki wyniki były w porządku, to wszystko było, jak należy. Ale gdy przegraliśmy trzy mecze, to wszyscy się na mnie dziwnie patrzyli i tak naprawdę nikt nie wiedział, na co może sobie pozwolić. Z jednej strony byłem kolegą z szatni, a z drugiej trenerem, czyli szefem. Teraz wiem, że to trudne do pogodzenia. Z perspektywy czasu uważam, że to był błąd, to taka posada pułapka i powinienem zostać trenerem dopiero po zakończeniu kariery zawodniczej.
Gdy przychodziłem do Legii – wtedy plany były takie, że pogram rok czy dwa i potem zostanę trenerem. Gdy awansowaliśmy do ekstraklasy, to po pierwszej rundzie decyzja zarządu była taka, że trzeba było rozstać się z trenerem Pawłem Juchniewiczem. Ja byłem naturalnym następcą, propozycja przyszła jednak na tyle wcześnie, że chciałem jeszcze pograć w piłkę. Można więc powiedzieć, że zostałem troszkę postawiony pod ścianą, z jednej strony chciałem grać, z drugiej chciałem spróbować. Zostałem więc grającym trenerem. Nie miałem przekonania czy to się uda, ale wziąłem na siebie odpowiedzialność. Było to cenne doświadczenie, które w przyszłości pewnie zaprocentuje. Jednak wynik nie był taki, jaki bym chciał i troszkę się zraziłem. Nie mogłem się w stu procentach skupić na taktyce, przygotowaniach szkoleniowych, bo byłem też zawodnikiem i musiałem też myśleć jak członek zespołu, osoba z szatni. To było trudne do pogodzenia. Ale kiedyś chciałbym pójść w bycie trenerem. Aktualnie już to robię, ale na razie na dużym boisku. Ale kto wie, może za jakiś czas wrócę do futsalu. Jeśli odpocznę, a Legia będzie mnie potrzebowała, to na pewno jej nie odmówię.

Zastałeś Legię drewnianą, a zostawiasz murowaną. Przyszedłeś, jak była w II lidze, a zostawiasz ją na 7. miejscu w ekstraklasie. Patrzysz na to z dumą i satysfakcją czy to przesadne określenie?

- Tak, zdecydowanie. Przez pięć lat ja, zarząd i wszyscy którym dobro sekcji leżało na sercu, zrobili dobrą robotę. Zbudować zespół, tak silny, w tak krótkim czasie, który zajął siódme miejsce w ekstraklasie, a mógł nawet wyższe, to jest sukces i kawał dobrze wykonanej pracy. Życzę chłopakom, by w przyszłym sezonie zrobili jeszcze lepszy wynik i zajęli lepsze miejsce w tabeli, ale mam świadomość, że będzie o to bardzo trudno. Może się zdarzyć, że przez następnych kilka sezonów, Legia będzie zajmowała gorsze lokaty. Choć oczywiście mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, że Legia będzie walczyła o medale. Bardzo bym tego chciał. Może wtedy już będę trenerem? Byłoby pięknie znowu być kiedyś częścią tego projektu. Zobaczymy co życie przyniesie. Ale z tego co zrobiliśmy do tej pory się cieszę i mogę chodzić dumny po Warszawie.

Jakie masz najpiękniejsze wspomnienia z tego okresu?

- Wiele jest super wspomnień. Na pewno jednym z nich, jednym z najpiękniejszych, którego nikt mi nie zabierze do końca życia, jest strzelenie pierwszego gola w historii sekcji w II lidze – graliśmy wtedy z Podkową. Potem tak się zdarzyło, że zdobyłem też pierwszą bramkę dla Legii w ekstraklasie. Rozpoczynałem więc to strzelanie – tak na najniższym poziomie jak i na najwyższym. Na pewno super wspomnieniem jest moment awansu do ekstraklasy. Bo awans z II ligi do I miał miejsce podczas pandemii i przeszedł bez echa, trochę bokiem. Natomiast awans z I ligi do ekstraklasy miał już odpowiednią otoczkę i będzie wspomnieniem do końca życia dla mnie i dla chłopaków. Walczyliśmy o to ze wszystkich sił, ale łatwo nie było. Po awansie pierwszy mecz z Lesznem – ekipą, która miała walczyć o medale, byliśmy skazani na pożarcie, a wygraliśmy 4:1. Po dwóch latach, w wieku 40 lat, wróciłem do ekstraklasy i ustrzeliłem hat-trick. Piękna historia, która zostanie ze mną na lata.

Kilka razy już wspominałeś o emocjonalnym związaniu z Legią. Gdy po raz pierwszy trybuny w hali przy ul. Gładkiej się wypełniły i kibice z szalikami skandowali twoje imię i nazwisko, to były ciarki na plecach?

- Tak, mogę to porównać tylko do momentu wyjścia na murawę w koszulce reprezentacji Polski i śpiewaniem hymnu. Wtedy też mam zawsze ciarki na plecach, łzy w oczach i dumę w sobie. Podobne emocje są, gdy człowiek jest na boisku lub poza nim i słyszy kibiców, doping, swoje imię i nazwisko. To daje mnóstwo energii, ale też wiary we własne siły. To wszystko mocno niesie do lepszej gry, i powoduje, że przestaje zauważać się własne zmęczenie.

Mariusz Milewski

Pomówmy chwilę o ostatnim sezonie. Skończyło się na siódmej pozycji. Mogło być lepiej lub gorzej?

- Pawenie i tak i tak. Ja przed sezonem miałem nadzieję, że powalczymy o piąte miejsce, bo mieliśmy dobry zespół. Ale zostało popełnionych kilka błędów. Na pewno mieliśmy zbyt wąską kadrę i gdy dopadały nas urazy, to było nam bardzo trudno. Maciek Pikiewicz zerwał więzadło, co było dla nas potężnym ciosem. Gdy był zdrowy, dawał jakość, strzelał ważne gole, pomagał nam w pressingu. Potem pojawiały się mniejsze urazy innych zawodników, kartki i musieliśmy grać w sześciu czy siedmiu, nie mając czasem nikogo na zmianę. Poziom futsalu w Polsce poszedł tak do góry, że nie da się rywalizować mając kadrę liczącą 10 osób, intensywność jest zbyt duża. By rywalizować z czołówką, trzeba mieć kadrę 12-14 zawodników, aby była rotacja – nie tylko w przypadkach losowych, ale też gdy ktoś zwyczajnie jest w słabszej formie. Także wąska kadra była naszym błędem, ale też zimą podczas przygotowań, trenerzy zaniedbali pewne rzeczy. Gdyby tak się nie stało, być może wynik byłby ciut lepszy.

Często sami uszczuplaliście swoją kadrę łapiąc głupie żółte kartki i potem nie było dużego pola do manewru w kolejnym spotkaniu. Nie dało się trafić do kolegów, by trzymali nerwy na wodzy, nie wdawali się w dyskusje z sędziami?

- To są emocje. Tu chodzi głównie o Davidsona Silvę, który faktycznie łapał tych kartek bardzo dużo. Nie wszystkie były za głupoty, czasem też za walkę czy faule. To świetny człowiek i zawodnik z temperamentem brazylijskim, czyli emocjonalnym i wybuchowym. Nie jest lubiany przez sędziów w polskiej ekstraklasie. Jestem przekonany, że gdybym ja popełnił te wszystkie przewinienia, za które on zobaczył 12 kartek, to dostałbym najwyżej 6 żółtych kartoników. Zawsze z sędziami żyłem dobrze, szanowałem ich i jestem po tylu latach trochę inaczej traktowany, czasem byłem oszczędzany, choć miałem świadomość, że zrobiłem faul na kartkę. Natomiast Davidson Silva nie był lubiany i dostawał kartki za wszystko. To był w tym sezonie problem, bo później brakowało nam ludzi do gry. Na 30 kolejek w 4 nie zagrał za kartki – a to jest dość dużo. Gdyby w tych meczach grał, może zamiast na siódmym miejscu, bylibyśmy na piątym czy czwartym?!

Mariusz Milewski

Jak ocenisz trenera Kosenkę? Nie jest zbyt medialną osobą, stroni od rozmów z dziennikarzami.

- Gdy przychodził do nas trener, facet będący selekcjonerem reprezentacji Ukrainy, to spodziewałem się po nim naprawdę dużo. Miałem przeświadczenie, że to musi być super profesjonalista. Okazało się, że to bardzo dobry trener, mający bardzo dużą wiedzę, ale nie do końca radził sobie z pracą w klubie. Być może był przyzwyczajony do pracy w reprezentacji, innych standardów, gdzie wszystko miał podane na tacy. Przez pierwsze pół roku zrobiliśmy dobry wynik, ale mogliśmy uzyskać jeszcze lepszy. To nie jest tylko tak, że on unika rozmów z mediami, on nie rozmawia też za wiele z zawodnikami, jest osobą zamkniętą. Nie wyciąga ręki co piłkarza, trzeba samemu wyjść z inicjatywą, aby dać sobie szansę na rozmowę. Uważam, że to wada, że trzeba rozmawiać z zawodnikami, na różne tematy – nie tylko piłkarskie. W ten sposób buduje się relacje. Podam przykład – w grudniu miałem duży kryzys, wyglądałem bardzo słabo. A zawsze byłem takim graczem, że potrzebowałem wsparcia trenera, jego rad i wskazówek. Trener powinien pochwalić, gdy jest za co, ale i zganić i pokazać co się robi źle. Tymczasem trener Kosenko ze mną nie pogadał, posadził mnie na ławce i pewnie tak by było do końca, gdybym nie poszedł i z nim nie porozmawiał. Myślę, że nie powinno to tak wyglądać. Mam nadzieję, że to się zmieni i trener zacznie rozmawiać z zawodnikami.

Z tych pięciu lat w Legii, gdybyś miał zmontować najlepszy skład wyjściowy, to jak by wyglądał?

- Personalnie skład mieliśmy najlepszy w tym ostatnim sezonie, byli obcokrajowcy dający dużo jakości. Żałuję tylko, że Polaków w Legii coraz mniej, ale może to taki znak czasów. Gdy w I lidze graliśmy chłopakami z Warszawy i okolic, jedynie Michał Szymczak i Mateusz Olczak dojeżdżali z województwa łódzkiego, to była najlepsza atmosfera. Wszyscy byli związani z Legią emocjonalnie, sercem zawsze z klubem.

Prowadzisz zajęcia z młodymi chłopakami, trzeba ich zachęcać do gry w futsal? Czy jest duże zainteresowanie?

- Prowadzę zajęcia od 5-6 lat, zbieram zawsze zespół na młodzieżowe mistrzostwa Polski, które zaczynają się w listopadzie, a kończą na przełomie stycznia i lutego. Nie mam problemu z zebraniem fajnych chłopaków, nawet nie trzeba ich długo namawiać. Problem zaczyna się wtedy, gdy trzeba ich namówić, aby w swoim życiu postawili na futsal. W styczniu mieliśmy finały U-19, zajęliśmy czwarte miejsce, ale mieliśmy zespół na złoty medal. Zabrakło detali – kontuzja Pawła Gajka w półfinale, naszego wiodącego zawodnika. Z tego zespołu pięciu chłopaków spokojnie mogłoby trenować z naszą futsalową Legią i walczyć o to, by już w tej ekstraklasie grać. Ale większość z nich woli postawić na grę w IV lidze na dużym boisku, bo liczą, że coś w piłce osiągną, że zostaną piłkarzami i będą w ten sposób zarabiać na życie. Jak im się nie uda, to być może kiedyś do futsalu wrócą. Natomiast prawda jest taka, że grając w piłkę nożną w IV lidze można zarobić więcej niże grając w ekstraklasie w futsal.

Futsal to pasja, radość z gry, ale też w pewnym momencie sposób na życie. Z gry futsal da się w Polsce godnie żyć?

- Można, ale pod warunkiem, że gra się w Rekordzie, Constrakcie lub Piaście. To trzy zespoły, które w Polsce od lat są nie do doścignięcia. Mają na tyle duże budżety, że tam zawodnicy nie muszą dodatkowo pracować. W Legii obcokrajowcy żyją z futsalu, ale Polacy muszę dodatkowo pracować by utrzymać siebie i rodzinę. Pieniądze nie są na tyle duże, by można było spokojnie z tego żyć. Jak ktoś ma żonę, dzieci, kredyty, mieszka w Warszawie, to z futsalu w Legii nie wyżyje. I tak Tomek Warszawski pracuje w urzędzie na Białołęce, ja w urzędzie w Ożarowie Mazowieckim i każdy stara się dorobić i pogodzić pracę w futsalem, z treningami i meczami.

Mariusz Milewski i Emil Krysiński

Co dalej? Oficjalnie zawiesiłeś buty na kołku, ale na pewno już od jakiegoś czasu myślisz o przyszłości.

- Teraz na pewno będzie czas dla rodziny. Chcę w końcu więcej czasu spędzić w domu, z żoną. Jesteśmy po ślubie już 17 lat, a przez ten czas małżonka mocno poświęciła się tej mojej pasji, piłce. Mamy dwójkę dzieci, które głównie ona wychowuje, bo mnie ciągle w domu nie ma – a to jeździłem do Łęczycy, a to do Zduńskiej Woli, a to na Legii ciągle na treningu. Teraz w końcu przyszedł moment, że chciałbym poświęcić czas rodzinie. Chciałbym wynagrodzić te ostatnie lata żonie, pojeździć z nią trochę po świecie, pozwiedzać ciekawe miejsca. Chcę też spędzać więcej czasu z dziećmi i skupić się na synu - Igorze, pomóc mu w karierze piłkarskiej, przypilnować jej i doradzić, gdy będzie tego potrzebował. Chcę poniekąd zrobić to, czego nie zrobił mój tata ze mną, na co nie miał czasu. Nie chcę tego samego błędu popełnić.

Jestem trenerem w klubie EsKadra, w roczniku 2008 gdzie trenuje mój syn. Mam pomysł na to by rozwijać siebie, a EsKadra jest dobre do tego miejsce. Prezes jest pasjonatem, w klubie panuje fajna atmosfera, wszystko jest blisko domu, co zaoszczędza czas spędzony na podróżach. Mam propozycje gry w A-klasie na dużym boisku, może jeszcze pogram dla zabawy i się trochę poruszam. Prowadzę też rozmowy z I ligową Wenecją Pułtusk, której zarząd namawia bym przyszedł i pomógł, może nawet jeszcze trochę pograł. Ale nie wiem, czy się skuszę. Decyzję podejmę razem z żoną. Zawsze było tak, że z żoną rozmawiałem, ale decyzję podejmowałem ja. Teraz się poświęcę i niech żona zdecyduje za mnie. To dla mnie trudna decyzja, co robić dalej. Żona zawsze mnie wspierała, więc pomoże mi podjąć tę decyzję. Choć im dłużej będę w domu, tym szybciej zacznie mnie z niego wypychać (śmiech).

Rozmawiał: Marcin Szymczyk

Polecamy

Komentarze (9)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.