Mariusz Walter: Nie popadam w histerię
31.10.2007 11:33
- Czujemy się współodpowiedzialni za ten klub, za ludzi na stadionie, za przyszłych widzów, których będzie nie 10 tysięcy, ale ponad 30 tysięcy. To nie jest bitwa, nawet nie ma cienia jej oznak. Bo gdzież jest nasza broń? My jesteśmy atakowani. Z miłością wspomina się były zarząd i byłego właściciela, który zostawił 20 mln długu z dużym hakiem - mówi w obszernym wywiadzie "Dziennika" <b>Mariusz Walter</b>, współwłaściciel Legii.
Zastaję pana w bardzo dobrym humorze tuż po porażce z Wisłą Kraków, która praktycznie przesądziła o stracie szans Legii na mistrzowski tytuł.
- Nie popadam w histerię. Wytłumaczę panu dlaczego. Przywiązuję olbrzymią wagę do tego, aby nie zarządzać inaczej niż poprzez struktury. Właściciele, rada nadzorcza, zarząd... Jak już skonstruowaliśmy jakieś przedsiębiorstwo z jego personalnymi strukturami, to ingerujemy wyłącznie w sprawach kluczowych, strategicznych. I to nie drogą: ja do prezesa Miklasa, ale podczas Rady Nadzorczej. Chyba że trzeba podjąć jakieś decyzje transferowe w ciągu 24 godzin, zamknąć jakiś "deal". Wtedy transfery muszą przechodzić przez moje biurko z pominięciem tych wszystkich ogniw. Ale nie w sensie - kto, tylko - czy i za ile.
Nie działa pan w sposób emocjonalny tak jak np. właściciel Milanu Silvio Berlusconi, który potrafił się wściec, wejść do szatni i podjąć radykalną decyzję bardzo szybko.
- Widzę, że ma pan poczucie humoru. Nie wyobrażam nawet takiej sytuacji. Byłem tylko trzy razy w szatni Legii. Dwa razy, żeby podziękować, trzeci raz dwa lata temu podczas kryzysu szatniowego przed jakimś ważnym meczem. Żeby przeprowadzić krótką analizę wskazującą na to, że na każdej pozycji mamy zawodnika z pierwszej trójki w Polsce. Chciałem im uzmysłowić ich potencjalną siłę. Trwało to pięć minut.
Nie ingeruje pan w skład?
- Pytam czasem pana Urbana o skład przed meczem. Ale to wynika ze zwykłej ciekawości. Po prostu nie mogę się doczekać. Nigdy nie starałem się nawet zapytać: a dlaczego nie ten? Owszem czasem zagaję, co się dzieje z Szałachowskim, bo uważam, że to niezłego kalibru rakieta i interesuje mnie jego zdrowie. Ale wrócę do pana pierwszego pytania o mój rzekomo dobry humor po meczu z Wisłą. Cały mój wcześniejszy wywód miał być pośrednią odpowiedzią, która w skrócie powinna brzmieć tak: mam zaufanie i do pana Urbana, i do pana Trzeciaka. A po siedmiu zwycięstwach ten dzień porażki musiał przyjść. Nie sądziłem, że przyjdzie z Odrą Wodzisław, nie sądziłem, że tych dni będzie coraz więcej. I mam nadzieję, że liczba porażek nie będzie niebawem taka sama jak zwycięstw. Myślę, że Urban wie, jak ich wyprowadzić z kryzysu. W tych pierwszych meczach piłkarze dali jednak wyraźny sygnał, że mają potencjał, potrafią grać ładnie i efektywnie. Spełniali te kryteria, które przy doborze zawodników zawsze stawiamy. Tworzyli widowisko.
Kłopoty drużyny to jedna sprawa, ale jest jeszcze to, co dzieje się wokół klubu. Od dłuższego czasu trwają przepychanki z kibicami. Ich końca nie widać. Czy pan sobie zdawał sprawę, przejmując klub, że będzie miał pan aż takie problemy?
- Nie. Byłem uprzedzamy przez wielu kolegów, którzy zaczynali swój sportowy czy też dziennikarski życiorys na „żylecie”. Ale wydawało mi się, że istnieją pewne granice braku rozsądku. Przyjąłem bowiem fałszywe założenie, że największym dobrem kibica jest sukces Legii. W tej kwestii ja i moi partnerzy popełniliśmy błąd. Nie doceniłem ostrzeżeń. Miałem dwa spotkania z kibicami. Jedno, kiedy jeszcze nie zapadła decyzja o przejęciu klubu, i drugie przed kamerami telewizyjnymi. Chodziło o ceny biletów. I na tym pierwszym, i na tym drugim powiedziałem, że moim zdaniem są trzy elementy, które będą decydować o sukcesie klubu. Pierwszy to poziom sportowy zespołu, który nie będzie tępym kolekcjonerem punktów, zapewniającym niewiele emocji. Drugi to jest dom, czyli stadion Legii i jego tradycja. I trzeci - kibice. Powiedziałem dwukrotnie publicznie i mówię to panu po raz trzeci. Było jednak kilka zdarzeń, które można uznać za krytyczne i dlatego zaprzestaliśmy już prób porozumienia z kibicami.
Zacznijmy od najświeższego...
- Mecz z Wodzisławiem. Czy to nieprawda, że trybuny Legii są w stanie dodać piłkarzom sił? Prawda! I oto Legia przegrywa 0:1, a ja obserwuję karnawał piechurów, joggingowców, którzy biegają po trybunach, demonstrując niezainteresowanie tym, co dzieje się na boisku. No niby komu oni robią na złość? Zarządowi, właścicielom, Walterowi? Siła tych okrzyków, choćby krzyczeli rzeczy znacząco gorsze, co już miało miejsce wielokroć, jest żadna. W porównaniu do konsekwencji w realizacji naszego założenia, które przyjęliśmy od samego początku. Kibice tak, chuligani nie.
W powszechnej opinii problem stwarza jedynie garstka...
- Ja też tak myślałem. Wystarczy jednak przeanalizować wszystkie materiały, prasowe, telewizyjne, relacje z policyjnych zatrzymań w Wilnie, by się przekonać, że to nieprawda. Nie ma mowy o grupce 20, 30, 40 ludzi. W Wilnie na boisku były ze dwie setki. Dlaczego nie jest tak, że większa grupa prawdziwych kibiców nie zatrzymała ich, nie złapała za kołnierz? Czegoś się muszą bać. Muszą się bać bezwzględności, chamstwa, tego, że zostaną zapamiętani przez tych złych kibiców.
Nie przeszła panu przez głowę taka myśl: zostaw to, po co ci to potrzebne?
- Czujemy się współodpowiedzialni za ten klub, za ludzi na stadionie, za przyszłych widzów, których będzie nie 10 tysięcy, ale ponad 30 tysięcy. To nie jest bitwa, nawet nie ma cienia jej oznak. Bo gdzież jest nasza broń? My jesteśmy atakowani. Z miłością wspomina się były zarząd i byłego właściciela, który zostawił 20 mln długu z dużym hakiem.
Ale dogadywał się z kibicami, był nawet zakolegowany...
- No wie pan, ja nie jeżdżę na imieniny czołowych kibicowskich działaczy. Byłem zdziwiony, jak w czasie kilku pierwszych meczów jeden z eksponowanych działaczy Stowarzyszenia Kibiców rzucał mi się na szyję z radością. Zapytałem, czy myśmy wcześniej się znali, czy mamy jakieś koneksje, o których zapomniałem, bo ta wylewność mnie rozczula, ale też i dziwi. Zdaje się, że to, co chciałem powiedzieć, nie trafiło do mojego rozmówcy.
Czy to może trwać długo?
- Sprecyzujmy co? O czym tak naprawdę mówimy? Race nie, bo niezgodne z prawem. Kary tak, będą, bo są zgodne z ustawą o imprezach masowych. Wulgaryzmy nie, bo jeśli ktoś mi tłumaczy, że piłka nożna nie jest grą dla panienek z dobrych domów, to ja na to odpowiadam, że jest w polskim słowniku wystarczający zasób słów, żeby zastąpić czymś ch.... Takiej chamskiej muzyki nie chcemy i zrobimy wszystko, by jej nie było. Czy jesteśmy tacy delikatni? Nie. Wcale nie chcemy, żeby ten stadion w przyszłości wypełniały wyłącznie białe kołnierzyki, które nigdy nie rozciągną pięknych flag, nie będą miały pomysłów scenograficznych i tego gromkiego głosu chłopaków z Powiśla. Chcemy, żeby na trybunach byli i ci, i ci. Ale też, żeby mogła przyjść bezpiecznie rodzina. Ojciec, matka, dzieci, młoda dziewczyna.
Po wejściu ITI do Legii koronny argument kibiców był taki, że nie rozumiecie ludzi z niższych sfer...
- Nie sądzę, żeby większość kibiców była z nizin społecznych. Na trybunach mamy cały przekrój społeczeństawa. Od samego początku przypisywano nam wiele różnych zamiarów. Główny miał być taki, że nie obchodzi nas Legia, tylko teren, na którym chcemy zbudować rezydencje, hotele, zarobić i zwinąć interes. Nigdy nie było cienia takich intencji.
Nie interesują was pieniądze?
Oczywiście interesują, zwłaszcza że po Wilnie nie mamy już głównego sponsora i szybko go mieć nie będziemy. Tak wynika z licznych negocjacji. Przychody z gadżetów są tego rzędu, że wstydzę się panu powiedzieć. Liczba miejsc na trybunach ograniczona. Założywszy, że na każdym meczu będzie dziesięć tysięcy, to bywa, że dochody z biletów nie pokrywają kosztów wymaganej prawem ochrony. I jeśli widzę wtedy pajaców urządzających biegi przełajowe po stadionie w chwili, kiedy ich ukochana Legia przegrywa 0:1 i potrzebuje wiatru w skrzydła, to muszę powiedzieć tak: Znalezienie porozumienia z reprezentantami tych ludzi, którzy to organizują, jest bardzo trudne. Przecież oni grają przeciwko swojemu klubowi, nie przeciwko nam.
Jak pan się czuje na meczach klubu, którego jest pan współwłaścicielem, słysząc wulgarne okrzyki pod swoim adresem?
- Źle, bardzo źle. Ale ani się nie czerwienię, ani nie chowam twarzy w rękach, a jak krzyczą: „Walter, gdzie jesteś?”, to podnoszę rękę, żeby mnie zauważyli. Bardzo źle mi z tym. Namówiłem przecież moich partnerów na zainwestowanie w ten klub już blisko 100 mln złotych. To kawał grosza. Trzeci rok Legia jest jedyną naszą firmą, która przynosi straty.
Dokładacie panowie?
Co miesiąc milion z okładem. Nawet wliczając w to pieniądze za tych zawodników, których sprzedaliśmy. Jest mi przykro, ale co? Rozpłaczę się, nie będę przychodził na mecze?
Może da pan sobie spokój...
- Ja tylko mogę udzielić panu wywiadu i pokazać, jaka jest moja reakcja. Jest mnie niezmiernie przykro z tego powodu, ale w żadnym wypadku nie zahamuje to naszych działań.
Wszystko zaczęło się od podniesionych cen biletów...
- No i były te demonstracje tych groźnych ludzi. Chciałem powiedzieć: chłopaków z Powiśla, ale obraziłbym prawdziwych chłopaków z Powiśla. Sam spędziłem tam kawał życia. I nawet jak byli tacy, którzy mimo tego groźnego kordonu naładowanych agresją osobników, chcieli wejść na mecz, to pamięta pan, co z nimi robiono.
To była swoista solidarność...
- Ale solidarność w jakiej sprawie? Mamy tylko dokładać, bo śpimy na kasie generowanej z Legii? A może mieliśmy doprowadzić do zbankrutowania kilka innych firm w naszym holdingu, aby oni mogli chodzić na mecze za darmo, tak?
Nie boi się pan kibiców?
- Nie boję się, nie wyjeżdzam ze stadionu dwie godziny wcześniej, tylko wychodzę w tłumie.
Został pan już fizycznie zaatakowany.
- Nie raz. Na meczu z Jagiellonią w Pucharze Polski w Białymstoku rzucano kamieniami i uprzejmi gospodarze trzymali mi nad głową kawałek blachy. W Siedlcach przerywano mecz, bo kibice przebiegali przez boisko, aby rzucić we mnie zwiniętymi szalikami. Na Legii jakiś pan przeszedł przez barierkę, wyjął z kieszeni drobniaki i rzucił mi nimi w twarz. O plugawych wyzwiskach nie wspominam. I co? Nie zrażamy się.
Podczas przebudowy stadionu będzie miał pan spokój, bo większa część trybun zostanie zamknięta.
- Prezes Miklas poinformował mnie, że jest taka alternatywa. Zostawienie więcej miejsc dla kibiców opóźni przebudowę, co będzie kosztowało 2 mln złotych więcej. Spodziewam się, że zarząd wybierze tańszą wersję i na mecze będzie wchodziła bardzo ogrniczona liczba widzów.
Tajemnicą poliszynela jest handel narkotykami na trybunach Legii. Sam pan o tym wspominał.
- Nie zajmuję się sprawami należącymi do MSWiA. Wspominałem o tym, ale nie mam dowodów. Skoro nie jesteśmy w stanie uzyskać protokołu zatrzymań wielu chuliganów z Wilna, to o czym my mówimy. Ja mam przekonanie i wiedzę o wielu innych zdarzeniach, w których sam uczestniczyłem, ale co ja sam mogę zrobić. Wyjazdy zagraniczne kibiców, zawsze kończą się burdami, zatrzymaniami. Siedzę w Wiedniu w loży obok właściciela klubu gospodarzy i co ja mam mu powiedzieć? Very sorry?
Nie pana bajka?
- Jestem z zupełnie innej bajki, ale weszliśmy w to. Nie mamy zwyczaju rezygnować z nowych przedsięwzięć, leżąc na łopatkach. Osiąganie celu trwa czasem długo, proszę sobie przypomnieć początki TVN. Nic się nie rodziło bardzo łatwo. Wszystko miało swoją drogę krzyżową.
TVN to był jednak projekt czysto biznesowy. Nie da się chyba wyliczyć aż atak dokładnie sukcesów w sporcie.
- Mnie chodzi o konsekwencję, przemyślane metody działania i pracowitość. Wierzę, że takie zachowanie kibiców jak podczas ostatniego meczu w Krakowie będzie możliwe także w Warszawie. Może kibice zrozumieją, że ich liderzy prowadzą ich nieodpowiednią ścieżką. Rodzina przy obiedzie pyta mnie się czy zwariowałem i dlaczego daję się obrażać, ale ja wytrwam. Mam zły komunikat dla nich: ze zdrowiem u mnie całkiem całkiem. Jeśli Bóg pozwoli, to biologia mnie raczej tak szybko nie wyeliminuje.
Przy tych problemach, które pan przedstawił, zdobycie mistrzostwa Polski to mały pikuś.
- To prawda, ale niech pan nie wyciągnie z tego fałszywych wniosków. Tak naprawdę bardzo się zmartwiłem porażką z Wisłą.
Lubi pan jeszcze sport?
- Tak. Od sześćdziesięciu lat. Zrobiłem kilkadziesiąt filmów dokumentalnych, także o sporcie. Poznałem go od innej strony. To są czasami szekspirowskie widowiska, fascynuje mnie możliwość natychmiastowego wyniesienie kopciuszka na piedestał. Kto napisałby taki scenariusz, jaki mieliśmy w meczu Legii z Widzewem, w którym Legia straciła trzy gole w ciągu pięciu minut i przegrała mistrzostwo? To jest pompa, która mnie zasysa, ja tym żyję.
Romantyków w sporcie zdaje się już odstrzelono.
- No wie pan, to jest właśnie przewaga prywatnej własności. Ja sam po prostu nie mogę się odstrzelić (śmiech).
Rozmawiał: Cezary Kowalski
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.