News: Kucharczyk przywrócony do pierwszego zespołu

Michał Kucharczyk: Człowiek uczy się całe życie

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

24.02.2016 16:11

(akt. 05.01.2019 10:20)

Czy szatnia śmieje się jeszcze z "fatalnego"? Który z nowych zawodników, sprowadzonych zimą, zrobił na nim największe wrażenie? Jak wspomina pamiętny dwumecz z Celtikiem? Dlaczego to Legia będzie pierwsza na koniec sezonu i czy chciałby kiedyś ponownie poprowadzić doping na "Żylecie"? O tym wszystkim, w obszernym wywiadzie, opowiada Michał Kucharczyk, pomocnik warszawskiego klubu, który w tym roku zdobył już dwie bramki i zanotował asystę. Zapraszamy do lektury!

Śmieją się jeszcze z "fatalnego" w szatni?


- Ogólnie więcej szumu na ten temat było w prasie niż w szatni, czy w otoczeniu kolegów i klubu. Być może kiedyś zrobię sobie koszulkę z napisem "Jestem fatalny i dobrze mi z tym".


Obozy na Malcie dały mocno w kość?


- Odkąd jestem w Legii można powiedzieć, że był to jeden z trudniejszych obozów, naprawdę dostaliśmy porządny wycisk. Było tyle różnych zgrupowań za Macieja Skorży, Jana Urbana czy Henninga Berga i jak miałbym porównywać, to ten obóz był najcięższy. Czasami człowiek wychodził na drugi trening i martwił się co będzie, czy będzie lżej.


Co jak co, ale spędzając czas wolny nie mogłeś narzekać na nudę. W końcu mieszkałeś i spałeś w jednym pokoju z Arturem Jędrzejczykiem.  Wspierał cię w trudnych chwilach na obozie?


- Aż tak dosłownie razem nie spaliśmy (śmiech). Dzieliła nas szafka między łóżkami. Czy mnie podtrzymywał na duchu? Nie można tego tak nazwać, bo akurat jeden pomagał drugiemu. Wszyscy wiedzieli jakie było założenie na pierwszy obóz. Jeden zawodnik podtrzymywał na duchu drugiego i jak ktoś opadał z sił, to ta druga osoba w drużynie zawsze go wspierała, żeby dał z siebie wszystko, bo zaprocentuje to w przyszłości.


Widać, że "odżyłeś" jak wrócił "Jędza".


- To nie jest zasługa Artura, bo z natury nie jestem smutnym człowiekiem. Wiadomo, że są czasami momenty w życiu, że jak chcesz się uśmiechnąć, to nie idzie. Każdy kto mnie zna wie, że na co dzień jestem pogodnym chłopakiem, który nie ma problemu by pośmiać się z samego siebie.


Który z nowych zawodników zrobił do tej pory na tobie największe wrażenie?


- "Jędza" to już nie taki nowy. Graliśmy w końcu przez prawie dwa i pół roku na jednej stronie, więc doskonale się rozumiemy. Z Arielem Borysiukiem jest podobnie. "Vizir" wrócił na Łazienkowską, warszawski klub zna od podszewki. Poza tym trzy lata wcześniej niż ja zaczął przygodę z "Wojskowymi". Oprócz Ariela i Artura w zimie dołączyło do zespołu kilku chłopaków. Przyszedł Kasper Hamalainen, Jarek Niezgoda, Adam Hlousek, "Rado" (Radosław Majecki - przyp. red.) i muszę powiedzieć szczerze, że duże wrażenie zrobił na mnie właśnie Majecki - siedemnastoletni bramkarz, który podczas tych dwóch obozów wykazywał się świetnymi interwencjami. Warto dodać, że jest pod skrzydłami znakomitego trenera - Krzysztofa Dowhania. Jeśli będzie słuchał szkoleniowców i pracował tak ciężko, jak na Malcie, to maluje się przed nim wielka przyszłość.


Wróćmy do początku. Dlaczego piłka?


- Trudno powiedzieć. Może ze względu na geny taty, który lubił sobie pograć w piłkę nożną i siatkówkę? Wiadomo, że od małego się ganiało za piłką po boisku, trochę lepiej lub gorzej, ale coś tam w sercu zawsze zostaje. Mnie akurat została piłka. Od trzeciego roku życia tata zabierał mnie ze sobą na mecze. Chociaż mówił, że niektóre rozgrywki oglądałem w wózku, ale z tego okresu człowiek nic nie pamięta. Gdy byłem dzieckiem to spędzałem każdą wolną chwilę na "lataniu" za futbolówką. W końcu w wieku dziesięciu lat, za namową kolegów i trenera Wojciecha Stecyny - wtedy prowadzącego rocznik 91' w juniorach Świtu Nowy Dwór, przyszedłem na pierwszy trening. Rodzice mnie zapisali, była to dobra decyzja i teraz cieszę się, że mogę robić to, co kocham.


Dało się wtedy pogodzić piłkę z nauką w szkole?


- Nie ukrywam, że było ciężko. Przez  podstawówkę i gimnazjum dało się jakoś przebrnąć, ale w liceum było już znacznie trudniej, tej nauki znacznie przybyło. Warto też zauważyć, że zmieniła się moja sytuacja. Gdy w Nowym Dworze przechodziłem z juniorów do seniorów. Młodzi przeważnie ćwiczą po szkole, a starsi w porannych godzinach, co było dla mnie pewnym utrudnieniem. Na początku miałem z tym kłopot. Dużo zawdzięczam szkole i nauczycielom, którzy na pewne sprawy przymykali oko. Cieszę się, że w końcu po całej tej sytuacji, związanej z opuszczaniem godzin w szkole, doszliśmy do porozumienia i stwierdziliśmy, że jednak indywidualny tok nauczania będzie dla mnie najlepszy, a egzaminy pozaliczam po prostu w innych terminach. To i mnie, i szkole wyszło na dobre. Jak trenowałem z seniorami, lada moment zaczęła się także młodzieżowa reprezentacja Polski. Zdarzało się, że przez miesiąc nie chodziłem do szkoły, ale zaległe klasówki w późniejszych terminach powolutku zaliczałem. Tym sposobem udało mi się skończyć liceum oraz zdać maturę.


Wracasz po meczu, treningu do domu, wkraczasz na teren osiedla i... miałeś jakieś nieprzyjemne incydenty?


- Przypominam sobie jedną taką sytuację, po zwycięstwie 2:1 z Lechem Poznań. Strzeliłem gola, a później bramkę na wagę trzech punktów zdobył Bruno Mezenga. Pamiętne spotkanie, zwłaszcza, że przez długi czas graliśmy w "dziesiątkę" z powodu czerwonej karki Maćka Rybusa. Po meczu wróciłem do domu, wtedy nie mieszkałem jeszcze w Warszawie. Atmosfera była kapitalna, dlatego włączyłem sobie głośno grającą muzykę, aby umilić sobie czas w samochodzie. Podjechałem pod blok, zaparkowałem i przywitałem się z rodzicami i grupką przyjaciół, która czekała na mnie. Śmialiśmy się i rozmawialiśmy głównie na temat tego spotkania. Muzyka cały czas grała i nagle usłyszałem jakieś dwa, trzy odgłosy z sąsiedniego budynku: Czy możesz już w końcu wyłączyć tę muzykę? Można więc żartobliwie powiedzieć, że to była tylko jedna taka sytuacja, w której sąsiedzi mieli mi coś za złe.


Trenerzy w Świcie widzieli w tobie potencjał na gracza ekstraklasy? Mówił ci ktoś coś podobnego?


- Ciężko powiedzieć, że już od małego widzi się w chłopaku materiał na solidnego piłkarza. Są osoby, które na samym początku prezentują się świetnie, a potem ich rozwój nagle się zatrzymuje, a ten człowiek sobie z tym nie radzi. Być może szkoleniowcy dostrzegli we mnie jakieś cechy, które dadzą mi możliwości grania na poziomie ekstraklasy. Wszystko zaczęło się za trenerów Grzegorza Zmitrowicza i Tomasza Reginisa - starszego zawodnika Świtu. Tomek razem z dwoma, trzema graczami oglądali mnie w juniorach i powiedzieli trenerowi, żeby dał mi szansę. Udało się. Zostałem włączony z kilkoma chłopakami do pierwszego zespołu, a gdy nie łapaliśmy się do składu to wracaliśmy na chwilę do swojego rocznika i graliśmy mecze, żeby mieć rytm meczowy. Często jednak tam nie wracałem. 


Zadebiutowałeś w 3 lidze mając niespełna 17 lat, sezon skończyłeś z trzema bramkami na koncie. Później nowym trenerem Świtu został Libor Pala. Jakie masz wspomnienia z tym szkoleniowcem?


- Dużo taktyki i biegania. Za trenera Pali także dostaliśmy mocno w kość. Z tym szkoleniowcem przepracowałem dwa okresy przygotowawcze, letni i zimowy. O ile pierwszy jakoś zniosłem, to ten zimowy już był dosyć ciężki, głównie przez to, że klub nie miał środków finansowych, aby wyjechać za granicę, tak jak to się dzieje w dzisiejszych czasach. Teraz pracuje się w świetnych warunkach, a my szlifowaliśmy formę w Nowym Dworze. Śnieg po kolana, biegaliśmy w lasach, gdzie nie było odśnieżone. Nasz szkoleniowiec nieustannie wyznaczał różne pętelki, odległości, w których mieliśmy się zmieścić. Ćwiczyliśmy na sztucznej murawie, w śniegu, więc na pewno nogi dostały wtedy duży wycisk. Jednocześnie razem z chłopakami byliśmy zdziwieni, że nasze organizmy dały radę. Tak naprawdę po tym obozie za trenera Pali, mieliśmy jeden, może dwa drobne urazy, które wykluczałyby nas z gry i to tylko na kilka spotkań.


Kiedyś trochę podniosłeś mu ciśnienie przychodząc na trening prosto ze szkolnych biegów, w których lubiłeś startować.


- Zdarzały się biegi przełajowe. Z jednej strony był to mój obowiązek, bo wywiązywałem się z rzeczy, które nakazuje mi szkoła. Wiadomo, że jak czasami brałem udział w zawodach, to takich spraw człowiek nie może odmówić. Później polubiłem te biegi i one nie przeszkadzały mi w codziennym życiu. Biegałem przeważnie w środku tygodnia, a mecze graliśmy w weekendy, czyli miałem jeszcze mnóstwo czasu na odpoczynek. Młody zawodnik przeważnie regeneruje się trzy razy szybciej od starszego gracza, więc tym bardziej nie sprawiało mi to problemu.


Pamiętasz, w jakim meczu się tak nastrzelałeś, że niemal od razu twoja wartość skoczyła w górę? "Koncert Kucharczyka" - był nawet taki tytuł w jednej z gazet.

 

- Koncert Kucharczyka to mógł być jedynie z SMS-em Łódź.


Strzeliłeś wtedy pięć goli.


- Pięć na sześć. Pojechaliśmy do Łodzi, wygraliśmy 6:0. Cztery razy piłka odbiła od mojej nogi, raz strzeliłem bramkę z karnego.


Jaki skromny (śmiech).


- Ale to prawda! Przy pierwszym golu bramkarz przy wybiciu trafił we mnie i piłka przypadkowo wpadła do siatki, później przydarzyły się kolejne sytuacje, w których miałem sporo szczęścia. Jedynie z karnego udało mi się strzelić normalnie. Co ciekawe, był to mój najlepszy sezon pod względem dorobku bramkowego. W 24 meczach, strzeliłem 24 gole, więc szedłem takim tokiem, jak "Niko" w obecnym sezonie.


Dostałeś później sporo ofert. Wisła, Lech - ale to Legia miała pierwszeństwo?


- Tak, stale to powtarzam. Były dwa powody. Pierwszą sprawą jest to, że od najmłodszych lat każdy z okolic Warszawy chciał występować w Legii, a po drugie - moim zdaniem -  jest to najlepszy klub w Polsce i jednocześnie najbliższy mojemu sercu. Zdecydowana większość osób mieszkających blisko stolicy kibicuje "Wojskowym", więc nie zastanawiałem się długo nad ofertą. Kolejna przyczyna? Mam niedaleko rodzinę i przyjaciół, więc czego chcieć więcej?


Ponoć przy transferze zależało ci też na tym, aby Świt zarobił jak najwięcej.


- To nie była już moja kwestia. Kluby się dogadały, więc przeszedłem do Legii za określoną sumę pieniężną. Podejrzewam, że Świt pewnie trochę długów mógł za to pospłacać. Chciałem dołączyć do drużyny z Łazienkowskiej i Świt także zgadzał się na ten transfer, więc to były główne aspekty, które przesądziły o tym ruchu. Władze Świtu po prostu chciały sprzedać młodego zawodnika do klubu z ekstraklasy za pieniądze, które usatysfakcjonują ich oraz Legię. Jak widać, udało się.


Podpisałeś kontrakt z Legią i od razu wróciłeś do Nowego Dworu na roczne wypożyczenie. Dzień później dzwoni Celtic. To prawda?


- Nie wiem, czy to była prawda, czy nie, czy tylko krążyły takie plotki. Może rzeczywiście szczypta prawdy w tym była, ale tego pewnie się już nie dowiemy.


Pierwszy sezon w barwach Legii był niezły w twoim wykonaniu. Nie czułeś presji, nie pomyślałeś sobie, że to wszystko przyszło za łatwo?


- Nic nie przychodzi łatwo. Zawsze się z tego śmieje, ale ja do Legii przychodziłem jako piąte koło u wozu. Były przecież wielkie transfery, ogromny zaciąg zawodników, a tu nagle kontrakt z klubem podpisuje jakiś młody chłopak, dziewiętnastolatek i pojawiło się pytanie: "Gdzie on będzie grał?".  Transfery były głośne, doszło nawet do prezentacji na otwarcie stadionu, czy plakatów w centrum miasta. A ja sobie przyszedłem i powiedziałem, że co ma być, to będzie. Okazało się, że wystąpiłem w ponad dwudziestu spotkaniach i po sezonie samemu było mi ciężko w to uwierzyć.


Miałeś na początku problem z aklimatyzacją? Najstarszy w szatni Legii przecież nie byłeś.


- Szczerze to nawet nie wiem, kto był ode mnie młodszy - chyba tylko Michał Żyro. Potem byłem rówieśnikiem z Arielem Borysiukiem, który już wtedy przez trzy lata grał w ekstraklasie. No i akurat trafiłem na takiego gościa jak Artur Jędrzejczyk. "Jędza" wziął mnie pod skrzydełka, dobrze dogadywałem się z kolegami i nie miałem problemu z wejściem do zespołu.


Później twoja forma spadła i Franciszek Smuda skreślił cię z kadry na EURO. Pojawił się lekki kryzys? Kto wtedy, w tych trudnych momentach, najbardziej cię wspierał?


- Według wielu osób co sezon jestem w kryzysie (śmiech). Pierwszy rok był udany, ale każdy kolejny był coraz gorszy – chyba według wszystkich. Nie ma czym się więc przejmować. Kto mi pomagał w kryzysie? Nie oszukujmy się, wtedy aż takich negatywnych emocji nie czułem. Największy kryzys odczułem chyba za trenera Berga, kiedy praktycznie znalazłem się poza kadrą. Wiedziałem, że nie jestem słabszy od innych, a i tak nie grałem. Na szczęście miałem koło siebie w szatni - od lewej strony Marka Saganowskiego, Inakiego Astiza, po prawej "Beresia" (Bartosza Bereszyńskiego - przyp. red.) z którymi się trzymałem. Często rozmawialiśmy na różne tematy, a oni mówili, żebym się nie poddawał, bo w końcu przyjdzie taki moment, że trener Berg w końcu da mi szansę i go pozytywnie zaskoczę. I rzeczywiście, tak się stało. Norweg mi zaufał i od tamtej pory praktycznie nie oddałem placu.


Ojamaa miał papiery na solidnego piłkarza?


- Nie chcę oceniać Henrika, bo Estończyk jest całkowicie inną osobą niż ja. Nie chcę o tym rozmawiać, bo nie jest mi dane oceniać zawodnika z własnej drużyny, który na dodatek rywalizował ze mną o miejsce w składzie.


Przychodzi nowy sezon. Walczycie o awans do Ligi Mistrzów, pokonujecie Irlandczyków. Kolejny rywal - Celtic Glasgow. Jak to wszystko wspominasz?


- Historia pokazała, że losowanie było dobre, po walce na boisku przegraliśmy jednak tę rywalizację. Obudziłem się rano i mówię: "O, jest Celtic". Wiesz, to jest jednak wielka nazwa. Odnosili mnóstwo sukcesów, liczyli się w Lidze Mistrzów oraz w tych wszystkich bitwach o największe trofea i zagrać z takim zespołem to dla zawodnika w pewnym stopniu wyróżnienie. Przecież sporo piłkarzy Celtiku, odnotowało wiele występów w reprezentacji, grają na najwyższym poziomie.


No, ale widzisz. Szkoci przyjechali do Warszawy, mając w swoich szeregach wielu znakomitych zawodników, a na Łazienkowskiej zostali "zjedzeni". W rewanżu było podobnie. Celtic nie zagroził nam, wygraliśmy 2:0 i nagle można powiedzieć, że dostaliśmy obuchem po głowie. Bądź co bądź, a pewno na stałe zapiszę się w historii tym, że zagrałem w meczu i nawet trafiłem do siatki, a przegraliśmy 0:3...


Podnieśliście się, ale najważniejszej rzeczy nie udało wam się zdobyć. Tamten sezon bolał bardziej niż utrata mistrzostwa w Gdańsku?


- Ten mecz w Gdańsku bolał chyba najbardziej. Wiadomo, że każda utrata mistrzostwa siedzi w głowie, bardzo boli, ale sytuacje były moim zdaniem jednak zupełnie inne. W ubiegłym sezonie, przegrywając z Lechem w fazie mistrzowskiej, mieliśmy jeszcze kilka spotkań, w których mogliśmy odzyskać trofeum. "Kolejorz" zgubił punkty i była okazja, aby ich złapać. Nasze nadzieje na pozytywne zakończenie definitywnie przekreślił jednak przedostatni mecz w Gdańsku. Zremisowaliśmy i strata była już nie do odrobienia. Trzy sezony wcześniej, gdzie wszystko mieliśmy już na tacy, przegraliśmy po naprawdę słabym meczu w naszym wykonaniu. Wówczas po mistrzostwo kraju sięgnął Śląsk, z którym dwa miesiące wcześniej wygraliśmy na wyjeździe 4:0. To bolało.


Możesz powiedzieć czego oczekuje od ciebie w tej rundzie trener Czerczesow? Czy te zadania różnią się od tego, co kazał ci wykonywać Henning Berg?


- Ogólnie gra za trenera Czerczesowa różni się i to widać na pierwszy rzut oka. Za kadencji Henninga Berga bardziej koncentrowaliśmy się na swojej połowie, licząc na szybkie kontry poprzez włączanie się bocznych pomocników, a teraz gramy wysokim pressingiem i po odbiorze piłki staramy się na spokojnie rozegrać, przygotować akcję. Jest więcej ruchu z przodu, dodatkowo mamy przygotowane rozmaite warianty, które stosujemy i jak na razie widać, że przynosi to efekty.


Dużo mówi się też o zmianie formacji z 4-4-2 na 3-5-2, która zależy od stylu gry przeciwnika. W której czujesz się na murawie swobodniej?


- Oba ustawienia są identyczne i tutaj akurat możesz mi zaufać (śmiech).


Jesteś jeszcze w stanie poprawić się pod kątem technicznym, czy nadal starasz się w dużej mierze bazować na szybkości?


- Człowiek całe życie się uczy. Może z moją techniką nie jest idealnie, ale też nie jestem z nią na bakier. Nie podejmuję już aż tak rażących błędami decyzji, jak kiedyś. Przykładowo - w niedawnym meczu z Jagiellonią oddałem tylko jeden strzał na bramkę, a wcześniej było często tych uderzeń znacznie więcej, ale "ściągałem" nimi gołębie z dachu. W kibiców strzelałem, podawałem im piłki, więc widzisz, jakaś tam różnica jest. Chciałbym, aby to pozostało jak najdłużej.


Na którym miejscu w rankingu skrzydłowych w ekstraklasie, umieściłbyś swoje nazwisko?


-
Nie odpowiem na to pytanie, ponieważ od tego są eksperci. Oni wiedzą najlepiej, kto jak gra i kto na to zasługuje. Możesz prezentować się solidnie, a i tak znajdą się ludzie, którzy będą ci wypominać, że coś jest źle i zawsze znajdą osobę, która jest lepsza od ciebie.


Masz jakiś wzór skrzydłowego w dzisiejszej piłce?


- Tak naprawdę nie mam osoby, na której się jeszcze wzoruję. Chcę równać do tych najlepszych, ale żeby tego dokonać, najpierw trzeba zdobyć mistrzostwo Polski oraz awansować do upragnionej Ligi Mistrzów. Dopiero potem będę mógł stwierdzić, na jakim poziomie piłkarskim się znajduję. Pewnie i tak już w życiu ich nie dogonię, ale wypada sprawdzić się na tym najwyższym szczeblu.


Na razie Piast jest pierwszy w lidze...


- Na razie (śmiech). Nie ma w tym jednak przypadku mieli świetną jesień, wygrywali sporo spotkań. Z Łazienkowskiej w grudniu wywieźli dla nich cenny remis, bo strzelili nam gola w końcówce. Z drugiej strony, nie ma się co oszukiwać - my w pierwszej części sezonu nie prezentowaliśmy się na tyle dobrze, żeby wypracować sporą przewagę punktową i zajmować pierwsze miejsce w tabeli. Piast grał na równym poziomie, miał swój system gry, który sprawdzał się znakomicie i zdobył taką ilość punktów, że na razie, powtarzam - na razie - zajmują pierwsze miejsce w tabeli.


Mówisz na razie…


- Kto może być na samym szczycie tabeli jak nie Legia Warszawa na stulecie klubu? Nie wyobrażam sobie innego miejsca, jak pierwsze, w tym sezonie.


Masz jakieś argumenty, dlaczego to Legia będzie pierwsza?


- Bo jest najlepsza.


Michał Kucharczyk nazwałby siebie legionistą z krwi i kości?


- Tak. Urodziłem się w Warszawie, na Szaserów - stamtąd wystarczy tylko przejechać Most Łazienkowski i jest się na Legii. Kiedyś udzieliłem takiego wywiadu, w którym powiedziałem, że w wieku ośmiu lat biegałem w koszulce Legii. Tak, rzeczywiście jestem legionistą z krwi i kości.


Może w przyszłości będzie ci dane wyprowadzać drużynę na mecz. 


- W Legii jest tylu zawodników, którzy zasługują na bycie kapitanem, że ja naprawdę nie widzę powodu, by na siłę zaburzać tę hierarchię. Chyba, że zakończę tutaj karierę, to może wtedy dadzą mi na chwilę opaskę jak będę schodził z murawy (śmiech).


Chciałbyś jeszcze kiedyś ponownie poprowadzić doping na "Żylecie"?


- Faktycznie była taka sytuacja, że znalazłem się na Trybunie Północnej na meczu Legia - Gaziantepspor, w którym nie mogłem zagrać, ponieważ miałem uraz. To spotkanie nie było aż tak porywające, ale jak się weszło między kibiców na "Żylecie", to nabrało tempa. Pojawiłem się tam ze względu na znajomych, którzy mnie zaprosili. Początkowo próbowałem nie rzucać się w oczy, ale zostałem zauważony. Minęła chwila i "wniesiono" mnie na gniazdo. Próbowałem coś zaintonować, ale musiałbym się jeszcze trochę podszkolić, żeby poprowadzić doping.


EURO 2016 zbliża się wielkimi krokami. Wierzysz, że jesteś w notesie selekcjonera?


- To jest dla mnie odległy temat. Powiedziałem kiedyś głośno w jednym z wywiadów, że na kadrę będzie zasługiwała ta osoba, która znajdzie się w najwyższej formie i pomoże drużynie wyjść co najmniej z grupy Mistrzostw Europy we Francji.


W styczniu, po powrocie z urlopów, dostałeś mandat od straży miejskiej.


(śmiech). Powiem tak, nie jestem ani pierwszym, ani ostatnim zawodnikiem z drużyny, który dostał mandat przy stadionie. Już kilku nas tutaj straż miejska złapała i na szczęście nie jestem sam. Dwóch graczy, którzy przyjechali na badania EKG i echo serca, także zostało "skasowanych". Wcześniej te sytuacje również miały miejsce. Na chłopaków wychodzących z różnych spotkań czy wywiadów w SportsBarze także czekał niemiły "prezent".


Gdyby wielokrotność takiego mandatu przyszłaby po fecie na Starówce to rozumiem, że specjalnie byś nad tym nie rozpaczał?


- Przecież znaleźli się tacy, co donieśli na Roberta Lewandowskiego, że pił szampana na Stadionie Narodowym po fetowaniu awansu do Mistrzostw Europy. Z pewnością taki mandat będzie przyjemniej zapłacić – będzie przecież za świętowanie zdobycia tytułu Mistrza Polski.


To na sam koniec dokończ zdanie: Jeśli Legia będzie mistrzem Polski to…?


... będę tańczył trzy dni bez muzyki jak mawia Tomek Brzyski (śmiech). Na razie skupiamy się na ciężkiej pracy, na świętowanie przyjdzie pora.

Polecamy

Komentarze (23)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.