Mikołaj Neuman: Jestem oddany Legii z całego serca
25.09.2017 13:45
Powiem szczerze, że przygotowując się do tego wywiadu, w głowie błyskawicznie urodził mi się pomysł na wstęp do rozmowy. Zacznę zatem prosto z mostu. Gdybym zapytał cię o transfer do Lecha Poznań, największego rywala na krajowym podwórku, odpowiesz "nigdy" czy "nigdy nie mów nigdy"?
- Gdybym był w programie Liga+Extra, bez wahania użyłbym "pomidora", ale w tym wypadku z niego nie skorzystam. Luis Figo będący legendą futbolu, też kiedyś stanął przed trudniejszym wyborem w swojej karierze. Portugalczyk przeszedł bowiem z Barcelony do Realu, co - delikatnie mówiąc - nie spodobało się kibicom "Blaugrany". Piłka nożna jest nieprzewidywalna, natomiast na ten moment nie wyobrażam sobie występów w innym klubie niż Legia. Jestem oddany tej drużynie z całego serca i tutaj chcę grać.
Jakiś czas temu pojawiło się dość poważne zapytanie ze strony "Kolejorza". Nie chciałeś spróbować czegoś nowego?
- Owszem, zainteresowanie ze strony Lecha było, jednak całkowicie zaufaliśmy mistrzom Polski. Podjęliśmy najlepszą z możliwych decyzji. Absolutnie niczego nie żałuję.
Nie chciałeś zatem pójść odwrotną drogą od tej, którą pokonał Bartosz Bereszyński?
- Zdecydowanie nie (śmiech).
Wierzyłeś, że piłka, którą na początku traktowałeś pewnie jako zabawę, może stać się twoim zawodem?
- Odkąd zacząłem grać w piłkę nożną, nie pokładałem zbyt wielkich nadziei, że może to przerodzić się w zawód. Losy potoczyły się jednak tak, a nie inaczej. Przede mną mnóstwo pracy, wiele wyrzeczeń... Wracając jednak stricte do pytania... Jako młody zawodnik, nigdy nie wyobrażałem sobie, że z futbolem będę mógł wiązać najbliższe lata i być tu, gdzie jestem. Podkreślam jednak jeszcze raz - przede mną wiele krętych ścieżek do kolejnych pragnień i marzeń.
Pamiętasz swoje pierwsze boisko, na którym kopałeś futbolówkę z rówieśnikami?
- Oczywiście. Zawsze, po zakończonych lekcjach w gimnazjum, które mieściło się w Piastowie, chodziłem na boisko z Damianem Kwiatkowskim. Ustawialiśmy sobie pachołki, dryblowaliśmy, oddawaliśmy strzały. Była to pierwsza murawa, na której ćwiczyłem już jako młodzieniec.
Mnóstwo młodych chłopaków lubiło wcielać się w swoich piłkarskich idoli. Ty miałeś swojego ulubionego gracza?
- Od dziecka lubiłem podglądać grę Stevena Gerrarda. Bardzo ceniłem w nim waleczność oraz to, ile daje na placu całej drużynie. Najbardziej urzekł mnie wówczas, gdy Liverpool pokonał AC Milan w finale Ligi Mistrzów w 2005 roku. Wiadomo, Gerrard strzelił wtedy gola otwierającego spotkanie, przez co napędził swój zespół, który sięgnął finalnie po prestiżowe trofeum. Na jego przykładzie chciałem się wzorować.
A dzisiaj jakiego zawodnika starasz się szczególniej podpatrywać? Wielu graczy bacznie śledzi poczynania Cristiano Ronaldo czy Leo Messiego. Ty również należysz do tego grona?
- Tak, przy czym bardziej staram się śledzić Neymara. Wzoruję się na jego grze. Właśnie od Brazylijczyka podpatrzyłem sztuczkę "flip-flap", którą uwielbiam wdrażać w życie. Staram się również próbować różnych zwodów zawodnika PSG, które są efektowne i zarazem efektywne. Od Neymara zaobserwowałem ruch bez piłki za linię obrońców, nad którym z resztą pracujemy teraz w treningach staje się on naszą tajną bronią. Obserwuję tego gracza także ze względu na jego nieprzewidywalność. Ponadto "Ney" stosuje niekonwencjonalne zagrania. Ja również dążę do tego na boisku. Często próbuję niecodziennych sztuczek, co pokazuje, że nie jestem schematycznym zawodnikiem.
Opowiesz coś na temat naboru do rocznika '00, w którym brałeś udział?
- Wszystko zaczęło się dokładnie pierwszego września, gdy tata wziął mnie na wspomniany nabór. Pamiętam, że mogłem wybierać jeszcze spośród Agrykoli oraz Polonii Warszawa, lecz zdecydowanie postawiłem na klub z Łazienkowskiej. Ostateczna decyzja należała do taty, ponieważ ja wtedy aż tak mocno nie interesowałem się futbolem. Na rekrutacji w Legii, oprócz mnie, było jednak jeszcze pięciuset innych chłopców. Weszliśmy do malutkiej salki, w której odbywały się testy. Trenerzy sprawdzali naszą szybkość, koordynację, mieliśmy również mierzoną moc wyskoku... Tak to wyglądało. Po testach zebraliśmy się w okrąg, a na ogłoszeniu wyników pojawili się nasi opiekunowie. Później, wyczytywane były nazwiska graczy, którzy ostatecznie trafili do drużyny "Wojskowych", co poniekąd wytworzyło śmieszną sytuację. Trener powiedział, że do Legii dostał się Mikołaj Neuman, a w tym samym dniu, w naborach uczestniczył także Michał Neuman. Wiem, że doszło do małej sprzeczki między rodzicami, która brzmiała mniej więcej tak: "Michał. - Nie, Mikołaj!" i tak w kółko (śmiech). Okazało się, że to ja miałem zaszczyt dołączyć do stołecznego klubu.
Na początku, po pozytywnej informacji od mojego taty, nie mogłem w to uwierzyć. Nie wiedziałem, na dobrą sprawę, z czym to się je. Wydawało mi się to obojętne, ale z czasem przerodziło się to w pasję i olbrzymie poświęcenie.
Razem z tobą, do Legii trafił wtedy twój... kolega z przedszkola.
- Zgadza się. Tomek Warszawski - bo o nim mowa - również został legionistą. Pamiętam fajną sytuację na zakończeniu naszej przygody z przedszkolem. Wówczas powiedzieliśmy sobie, że naszym następnym przystankiem będzie Legia. Do dzisiaj mam w głowie obraz szatni, do której wparowałem minimalnie spóźniony na inauguracyjny trening. Wchodzę, a tam Tomek wyskakuje z ławki i krzyczy: "O, Miki!". Rzucił się na mnie, wyściskaliśmy się... Były to bez wątpienia miłe wspomnienia i mega zaskoczenie dla mnie, że nasze słowa się spełniły.
Jesteś osobą, która łączy, z dobrym skutkiem, sport z nauką?
- W tym roku postanowiłem zupełnie inaczej podejść do edukacji. Chcę pogodzić szkołę razem ze sportem. Niestety lokalizacja, w której mieszkam - Piastów, nie za bardzo mi w tym pomaga. Wiąże się to z bardzo wczesnym wstawaniem i późnym powrotem do domu. Czasu na naukę przez to brakuje. Często trzeba nieco się poświęcić i posiedzieć dłużej nad książkami, aby czegoś się nauczyć bądź położyć się spać, żeby być odpowiednio zregenerowanym na najbliższy mecz. Teraz zależy mi na połączeniu sportu z nauką. Póki co, wszystko idzie w dobrym kierunku.
Słyszałem, że największe obawy towarzyszą ci przed matematyką. Podobno przed wejściem do sali, zaczynasz mocno się niepokoić.
- Nic dodać, nic ująć (śmiech). W gimnazjum pani Jopek trzymała mnie w stresie. Gdy tylko przekraczałem próg sali, serce mi drżało. Gdy miałem do rozwiązania jeszcze zadanie na tablicy... Była to dla mnie jedna wielka porażka. Zawsze jednak źle podchodziłem do tego przedmiotu. Wmawiałem sobie, iż nie potrafię matematyki. W tym roku postanowiłem, że zechcę się jej nauczyć i to naprawdę działa. Jak mocno w coś wierzymy, to da się to zrealizować. Jak na razie wychodzę z takiego założenia i przynosi to rezultaty.
Zdarza się, że nadal zostajesz mylony z Dominikiem Furmanem, jak to miało miejsce w gimnazjum?
- (śmiech). Pani od angielskiego, podczas sprawdzania obecności, zamiast Neuman czytała Furman. Szczerze powiedziawszy, nie wiem kompletnie skąd się to wzięło. Śmiechom nie było jednak końca.
Swoją drogą, twoje nazwisko jest dosyć nietypowe i domyślam się, że spikerzy na meczach mieli bądź mają problem z prawidłową wymową. Przymykasz oko na takie błędy?
- Ostatnio na spotkaniu z Resovią Rzeszów w Rembertowie, spikerka przy ogłaszaniu wyjściowego składu przeczytała mnie jako "Nełman". Był to już któryś mecz z rzędu, gdzie spikerzy przekręcali moje nazwisko. Wówczas, podszedłem do pani i wyjaśniłem, że zawodnika z "siódemką" na plecach czyta się "Nojman" i dodałem, że byłbym wdzięczny za zapamiętanie tego. Od następnego meczu wszystko było wypowiedziane jak należy. Osobiście nie mam z tym kłopotów, gdy ktoś nieświadomie źle przeczyta moje nazwisko. Zacząłem jednak wychodzić z założenia, że powoli trzeba utożsamiać się z nazwiskiem i znać jego wymowę.
Jesteś osobą, która lubi się spóźniać?
- Absolutnie nie. Zawsze jestem przed czasem. Zdarzały się wyjątki w szkole, gdzie spóźniałem się na pojedyncze lekcje. Jeżeli mówimy natomiast o treningach czy spotkaniach - jestem parę chwil przed wyznaczoną godziną.
Na turnieju we Francji, będąc razem ze starszym rocznikiem, nie stawiłeś się jednak na kolacji przed czasem...
- Zgadza się (śmiech). Wtedy zrodziła się dość ciekawa sytuacja. Dzieliłem pokój z Michałem Królem. Po spotkaniu z Niceą, w którym strzeliłem zresztą gola, stwierdziliśmy z "Królikiem", że pójdziemy nieco odpocząć po wcześniejszym meczu. Spytałem go czy wie, o której jest kolacja. Odpowiedział: "Eee, spoko. Wstaniemy, to akurat będzie". Pamiętam ten moment jak dziś. Wstajemy z łóżka, rozglądamy się... Cisza. Mówię do Michała:
- Idź poszukaj reszty po hotelu. Może gdzieś wyszli albo jest jakaś odprawa.
Po pewnym czasie "Królik" dzwoni do mnie i mówi:
- Nikogo nie ma. Okazało się, że chłopaki pojechali na kolację bez nas.
Nie ukrywam, że przejęliśmy się tym. Nie dość, że byliśmy młodszym rocznikiem, to na domiar złego, ominęła nas kolacja. Trener Myśliwiec na spokojnie porozmawiał z nami. Szkoleniowiec w ogóle nie poruszał jednak tematu spóźnienia. Była to czysto piłkarska pogawędka. Samo wydarzenie wspominam z uśmiechem na ustach.
Poza tą akcją, spóźniłeś się kiedykolwiek na trening w klubie albo zadzwonił ci telefon podczas oprawy?
- Nigdy tego nie doświadczyłem, ponieważ nieustannie włączam tryb samolotowy. Zdarzyło mi się raz, zresztą w tym sezonie, że przyszedłem "spóźniony". Mieliśmy zbiórkę na mecz równo o godzinie 7:45. W grafiku było natomiast napisane, że spotykamy się piętnaście minut później. Przyszedłem wtedy mniej więcej o 7:48 i otrzymałem karę finansową. Wpadka - tak jak powiedziałem - jednorazowa.
Dopadła cię, grając z "eLką" na piersi, powszechna sodówka?
- Prawdę mówiąc, osobiście nigdy nie czułem, żeby taki moment nastąpił w mojej przygodzie z piłką. Bardzo często, tata podkreśla, ilu w Legii przewinęło się utalentowanych zawodników, którym w późniejszym czasie uderzyła sodówka i ich kariery gwałtownie wyhamowały. Jeżeli są wyniki, jest forma - trzeba zachować chłodną głowę i pozostawać sobą. Woda sodowa może tylko i wyłącznie zaszkodzić.
W wolnej chwili nie wybierasz się zatem na imprezy.
- Jestem na nie. Tak na dobrą sprawę, nie wiem czy kiedykolwiek imprezowałem.
Słyszałem, że jesteś też miłośnikiem seriali. Który najchętniej oglądasz?
- "Atypowy". Jest to nowy serial opowiadający o 18-letnim chłopaku cierpiącym na autyzm. Historia tego chłopaka i sposób, jaki jest odbierany w życiu, bardzo mnie zaciekawił, dlatego lubię to oglądać. Można powiedzieć, że nawet się wkręciłem. Cofając się jednak parę lat wstecz, razem z tatą bacznie śledziliśmy Hansa Klossa i "Stawkę większą niż życie". To klasyk, który tata zresztą we mnie zaszczepił.
Przejdźmy do szeroko pojętego tematu psychologii w sporcie. Podobno preferujesz czytać książki stricte związane z tą kwestią.
- Jestem w trakcie czytania dzieła: "Droga do mentalnej dojrzałości" Michała Pasterskiego. Jest to droga, którą pokonuję poprzez każdą przeczytaną stronę tej książki, natomiast nie jest to proste. Mentalna dojrzałość przychodzi z wiekiem. Jestem jednak zwolennikiem czytania takich publikacji.
Oprócz wiedzy, ta książka jakoś na ciebie wpłynęła?
- Uświadomiła mi, że szczęście możemy osiągnąć poprzez spełnianie swoich potrzeb. Codziennie zadaję sobie zresztą pytanie: "Czego teraz najbardziej potrzebuje?". Dzięki niej poznałem piramidę potrzeb. Poza tym, uczy mnie tego, że drogą do mentalnej dojrzałości jest samoakceptacja i samozaparcie. Te dwie rzeczy są niezbędne do jej osiągnięcia. Tak jak mówiłem, jestto pewien proces, który nie przychodzi od razu. Czasami po miesiącu, dwóch. Zdarza się nawet, że i po kilku latach.
Michał Król powiedział kiedyś, że psycholog wielu osobom kojarzy się z problemem. Myślisz podobnie?
- Absolutnie nie. Odkąd w klubie pojawiła się pani Ada Zagórska, korzystałem z zajęć z właśnie z nią. Nigdy nie stawiałem znaku równości między psychologiem, a kłopotem. Ostatnio trener Piotr Kobierecki opowiadał nam, że wielu zawodników korzysta z porad specjalisty wtedy, kiedy pojawia się problem. Często powinniśmy robić jednak na odwrót. Gdy prezentujemy się solidnie, notujemy stopniowy progres, wówczas trzeba udać się do psychologa, aby mieć tak zwany "zapas". Zgadzam się z tym i wychodzę z identycznego założenia jak nasz szkoleniowiec.
Oglądając twoje występy w barwach stołecznego klubu można zaobserwować, że czasami niepotrzebnie się denerwujesz. Starasz się, mimo wszystko panować nad emocjami na boisku?
- Tak, staram się to kontrolować. Niestety, gdy schodziłem z boiska w meczu z Progresem, wydarzyła się nieprzyjemna sytuacja. Frustracja i moje zdenerwowanie wzięło górę. Obiecałem sobie jednak, że to będzie ostatnie takie zachowanie. Zrobię wszystko, aby nie dopuścić do podobnej złości w przyszłości.
Jesteś osobą, która analizuje w domu swoje nieudane akcje, zagrania czy starasz się nie zaprzątać sobie tym głowy?
- Jeżeli zagram słaby mecz, próbuję odciąć się od mediów czy powracania pamięcią do tej potyczki. Po mizernych występach, startuję praktycznie od zera. Oczywiście, od analizy jest trener - analityk - który ma przygotowane rozmaite materiały i często proszę go o zapoznanie się z nimi. Nie robię tego "na gorąco", tuż po meczu tylko czekam tydzień, czasami dwa i dopiero wtedy upominam się o to.
Jesteś maniakiem zdrowego trybu życia?
- Zdrowego trybu życia tak, aczkolwiek nie odżywiania... To jest mój mankament. Jeżeli mam być szczery - często kontrolowanie tego, co jem staje mi na przeszkodzie. Próbuję sobie sam czy po konsultacji z panią dietetyk, rozpisać dietę. To jest jednak proces, do którego trzeba przywyknąć. Mam nad czym pracować.
Czyli codziennie na talerzu pojawią się burgery lub inne podobne fast-foody.
- Tak nie jest. Unikam "śmieciowego jedzenia". Czasami znajdzie się dzień luzu, gdzie mogę sobie pozwolić na taką przekąskę. Nie czynię jednak tego codziennie.
Wielu zawodników często pozwala sobie - w ramach regeneracji - na pizzę po meczu. Jesteś zwolennikiem takiej, dosyć powszechnej potrawy?
- Z tego co mi wiadomo, pizza jest faktycznie dobrym wyjściem po meczu. Czasami sięgałem zresztą po takie rozwiązanie. Nie była to jednak pizza w stylu Pepperoni, gdzie mieści się trzynaście sosów (śmiech). Wystarczy, jeżeli na cieście pojawi się tylko szynka. Bez zbędnych dodatków.
Jak wygląda wasz trening na siłowni? Macie z góry narzucone pewne ćwiczenia czy każdy trenuje na własną rękę?
- Mamy pewien plan, który został nam nakreślony przez Michała Kwietniewskiego. Dostaliśmy sporo wytycznych związanych z ćwiczeniami. Mamy określone godziny, w których pracujemy w grupie, natomiast każdy działa także indywidualnie według ustalonej rozpiski. To, co robimy na siłowni to jedno. Dodatkowo otrzymujemy też wskazówki na temat tego, co powinniśmy robić w domu bądź poza klubem, żeby się rozwijać. Są to porady i ćwiczenia stricte do wykonania w mieszkaniu, typu rozciąganie czy poprawienie mobilności.
Powiedzenie "najpierw masa, potem rzeźba" ma realne odwzorowanie w prawdziwym życiu?
- U mnie chyba jest na odwrót. Rzeźby co prawda wielkiej nie posiadam, ale kilogramy są w dzisiejszym futbolu niezwykle istotne. Piłka się rozwija, staje się coraz bardziej fizyczna. W grze w kontakcie z przeciwnikiem kluczem jest, aby wygrać pojedynek i nieco zyskać przez to na murawie. Jestem dopiero w trakcie robienia masy.
Ile najwięcej wziąłeś na klatę?
- Dobre pytanie (śmiech). Nie wiem, ponieważ stale dokładałem sobie optymalny ciężar, z którym potem walczę. Przybliżonego rekordu niestety nie znam.
Takie "ciężary" na siłowni to chyba jednak "pikuś" w porównaniu do tego, co czasami dzieje się na boisku. Zwłaszcza, gdy energia stopniowo maleje.
- Bywają takie momenty. w których każdego dopada przysłowiowa "odcinka". Są to bez wątpienia najgorsze chwile na murawie. Trener Kobierecki często powtarza, żebyśmy niektóre spotkania traktowali jako trening wytrzymałościowy. Bierzemy te słowa do siebie. Gdy pojawia się kryzys, czekamy dwie sekundy i musimy albo wracać pod własną "szesnastkę" albo napędzać szybką kontrę. Tak to działa.
Słuchasz każdej wskazówki płynącej z ławki? Ostatnio wasz szkoleniowiec, w jednej z akcji, wręcz dobitnie sugerował, żebyś upadł na murawę po starciu z przeciwnikiem, wywalczył stały fragment... Ty się jednak nie posłuchałeś.
- Grając i biegając po boisku, piłkarz zupełnie inaczej odczuwa niektóre akcje w porównaniu do trenerów. Każdą z podpowiedzi, zwłaszcza trenera Kobiereckiego, odbieram pozytywnie, staram się wyciągać jak najwięcej i brać na to poprawkę. Wtedy nie upadłem... W wyjazdowym meczu z ŁKS-em co prawda przewróciłem się, lecz arbiter nie wskazał na "wapno". Zrobiłem zatem wszystko, co w mojej mocy (śmiech). Nie jestem typem zawodnika jak Neymar, który lubi czasami "przyaktorzyć". Jest to - jak wcześniej wspominałem - mój idol, ale za takie zachowanie go akurat nie pochwalam (śmiech).
Z drugiej strony zdarza się, że słyszę z ławki, żebym po ostrym wejściu rywala podniósł się szybko z boiska. Trenerzy denerwują się, gdy widzą taką sytuację w trakcie spotkania. Tak było w niedawnym meczu z Jagiellonią, podniosłem się, pokonałem kolejny próg bólu, a potem zaliczyłem dwie asysty.
"Symulki" czasem się pojawiają?
- Jest to część piłki nożnej i czasami cwaniactwo boiskowe decyduje o losach meczu. Przysłowiowe "nurkowanie" potrafi wygrywać spotkania. Sędzia odgwizduje wówczas rzut karny, niebezpieczny rzut wolny. Po takich sytuacjach, bramki lubią wpadać do siatki.
Można cię w tym sezonie nazwać jednym z liderów zespołu?
- Mamy grupę zawodników, która w dużej mierze jest indywidualistami. Liderów jest wielu. Gdyby spojrzeć na nasze ostatnie wyjściowe "jedenastki", każdy jest przywódcą i w różnych momentach bierze grę na siebie. Ja również aspiruję do tego grona. Staram się jak najwięcej działać i wnosić do drużyny.
Poza murawą, próbujesz rozkręcać atmosferę? Rzucać "suchary" w stylu Michała Króla?
- Do takiego poziomu, jak "Królik" się nie zniżam (śmiech). Żartuję oczywiście. Lubię rozluźniać atmosferę. Razem z Kacprem Wełniakiem jesteśmy takimi chodzącymi "śmieszkami". Gdy ktoś jest smutny, robimy wszystko, aby go rozweselić. Należę zatem do chłopaków, którzy wprowadzają sporą dawkę luzu do szatni.
Przejdźmy na sam koniec do zbliżającej się młodzieżowej Ligi Mistrzów. Waszym pierwszym rywalem będzie islandzki Breidablik. Po losowaniu czułeś euforię czy ze spokojem przyjąłeś tę wiadomość?
- Zdecydowanie ze spokojem przyjęliśmy z chłopakami tę informację. Pamiętam, że odpaliłem wtedy streama. Wszyscy zgromadziliśmy się w jednym miejscu i razem emocjonowaliśmy się losowaniem. Nie emocjonowaliśmy się zbytnio tym rywalem, przyjęliśmy to po prostu do świadomości. Mecz na Islandii zbliża się wielkimi krokami, a my jedziemy zrobić swoje. Chcemy świetnie wypaść i uzyskać korzystną zaliczkę przed rewanżem. Co więcej, będzie to dla nas kolejne nowe doświadczenie.
Przeciwnik nie jest może z najwyższej półki, ale tacy zawodnicy jak Alfred Finnbogason czy Gylfi Sigurdsson są znani szerszej publiczności. Zwłaszcza ten drugi, który latem przeszedł do Evertonu za blisko 50 milionów euro.
- Oczywiście, ci piłkarze wyszli ze szkółki Breidablik. Ta informacja ma się z kolei nijak do tego, w jaki sposób grają islandzkie drużyny młodzieżowe. Tak jak powiedziałem, nie patrzymy na przeciwnika. Skupiamy się na sobie.
Warunki pogodowe nie będą wam chyba w środę sprzyjały. Nastawiacie się na twardy mecz?
- Islandię cechuje specyficzny klimat. Jesteśmy jednak na to przygotowani. W Polsce często zdarzają się srogie zimy. Wielokrotnie trenujemy także pod koniec listopada czy na początku grudnia pod gołym niebem. Sądzę, że nie będzie to dla nas kłopot, aby tam polecieć i skonfrontować się z tamtejszą pogodą.
Z tyłu głowy przemykają się już myśli związane z Ajaksem? To właśnie z nimi możecie się spotkać w kolejnej rundzie.
- Jasne. Bardzo zależy nam na rozprawieniu się z Breidablik i trafieniu do następnej fazy UEFA Youth League. Pamiętajmy, że Holendrzy mierzą się z Hammarby, gdzie sprawa awansu pozostaje przecież otwarta. To czy po pokonaniu Islandczyków, zmierzylibyśmy się z amsterdamczykami czy Szwedami, nie ma dla nas żadnego znaczenia.
Co możecie obiecać kibicom?
- Fajne i pełne emocji spotkanie. Mogę zaoferować naszym sympatykom, że zobaczą kawał dobrego futbolu. To mogę jedynie zagwarantować. Jak będziemy nieźle operować futbolówką, to i pozytywny wynik sam przyjdzie.
A ty ze swojej strony stawiasz sobie jakiś indywidualny cel?
- Pragnę zameldować się w kolejnej rundzie. Po prostu.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.