Domyślne zdjęcie Legia.Net

Minęło 50 lat od pierwszego mistrzostwa

Adam Dawidziuk

Źródło: gazeta.pl

20.11.2005 22:10

(akt. 27.12.2018 03:13)

- Na stadionie w Sosnowcu na sukces czekały pełne trybuny i orkiestra górnicza. Ale strzeliłem gola i to my zostaliśmy mistrzami - tak <b>Lucjan Brychczy</b> wspomina dzień 20 listopada 1955 roku. Wtedy to Legia po raz pierwszy sięgnęła po tytuł najlepszej drużyny w naszym kraju. Brychczy jest w klubie do dzisiaj.
Po pierwszej rundzie sezonu 1954 - a graliśmy innym systemem niż teraz, wówczas obowiązywał wiosna - jesień - CWKS miał sześć punktów i do drugiej rundy startował z myślą o utrzymaniu w lidze. W połowie rozgrywek do zespołu doszliśmy ja i Marceli Strzykalski. Do końca walczyliśmy o każdy punkt. Ostatni mecz z Cracovią decydował, która drużyna zostanie zdegradowana. Wygraliśmy w Krakowie i zostaliśmy. A w następnym roku ten sam zespół sięgnął po mistrzostwo. Ba, sięgnął także po Puchar Polski. Ale to nie było niespodziewane, jak spojrzeć na skład, na to, jacy piłkarze wtedy u nas grali. Tylko że potrzebowaliśmy trochę czasu. Wtedy rotacja była straszna. Większość przychodziła tylko, żeby odsłużyć wojsko. Potem odchodzili. Tacy gracze jak Pol czy Kowal zdążyli jeszcze osiągnąć sukcesy - mistrzostwo i puchar zdobywaliśmy przez dwa lata z rzędu. Specjalnie po to, by przedłużyć dobry okres, ich oraz Piedę czy Szymkowiaka puszczono do cywila dopiero po drugim mistrzostwie. Ale potem to już się nie układało. Także dlatego, że większość z nich pochodziła ze Śląska i odeszli do Górnika Zabrze, który później przez lata miał znakomitą ekipę. Zresztą i ja chciałem wrócić, bo też z tamtych stron pochodziłem. Przed wojskiem myślałem o przeprowadzce do Chorzowa, a potem jak wszyscy - do Zabrza. A już najbardziej chciała wrócić na Śląsk żona, która mówiła, że w Warszawie nie zostanie na pewno. Tylko że taki Pol jak grał w Legii, to był cywilem, a mnie przydzielono stopień oficerski i musiałem zostać. I oni od razu, gdy tylko poszli do Górnika w 1957 r., zdobyli kolejne swoje mistrzostwo, a ja w Legii czekałem do 1970 r. No, ale przecież tego nie żałuję. I żona już wracać nie chciała. Pokonałem Dziurowicza Naszym trenerem był wtedy Węgier Janos Steiner. Węgierska piłka w tamtych czasach stanowiła wzór. Oni byli najlepsi na świecie. Steinera akurat w jego kraju specjalnie nie znano, ale w Polsce wystarczało, że jest Węgrem. Dzięki niemu mieliśmy wspólne treningi z Honvedem Budapeszt. Jak kiedyś jeden ze sparingowych meczów z tamtą drużyną przegraliśmy ledwie 2:3, zapanowało przekonanie, że mamy szanse na mistrzostwo Polski. Jak się okazało - przekonanie uzasadnione. Ale początek rozgrywek nie był wcale okazały. Zremisowaliśmy bezbramkowo z Lechem u siebie, potem wygraliśmy na wyjeździe z Wisłą, żeby przegrać 0:1 z Lechią Gdańsk w Warszawie. Dopiero od derbów z Gwardią ruszyło. Tamten mecz wygraliśmy 5:1, a ja strzeliłem cztery gole. Zresztą swoje pierwsze w tamtych rozgrywkach. A potem wcale nie mieliśmy wspaniałych wyników. W całych rozgrywkach ponieśliśmy sześć porażek. Decydujące okazały się spotkania ze Stalą Sosnowiec, obecnym Zagłębiem. Dobrze je pamiętam. Nie tylko dlatego, że w obu strzeliłem po bramce, ale ponieważ były to dramatyczne spotkania. Mało brakowało, bym wtedy nie zagrał, bo miałem uszkodzoną torebkę stawową. Postawiono mnie jednak na nogi. W bramce rywali stał Aleksander Dziurowicz. Nazwisko znane później w polskim futbolu, choć tamten absolutnie nie był spokrewniony z magnatami z Katowic. Do meczu z nami w Warszawie nie puścił gola w lidze przez bodaj dziesięć godzin. Aż w końcu w 87. minucie ja go pokonałem. Wykorzystałem ogromne zamieszanie pod bramką. Strzeliłem w lewy róg z jakichś dziesięciu metrów. Mówiono później, że gol nie był piękny. Ale na to ja zawsze mówię, że najpiękniejsze gole to takie, które coś dają zespołowi. A tamten gol dał nam wygraną. I dla mnie był bardzo piękny. Inna sprawa, że po tym meczu przez trzy dni nie mogłem chodzić. No, ale to się nie liczyło. Później z tą Stalą graliśmy na zakończenie sezonu. Tak jak rok wcześniej z Cracovią decydowało się, czy CWKS zostanie uratowany przed spadkiem, tak teraz, czy będzie najlepszy w kraju. Do szczęścia wystarczał nam remis. W Sosnowcu wszystko było przygotowane na to, że to jednak gospodarze wygrają. Godzina 11 w południe, orkiestra górnicza, pełna pompa. I tak to się zaczęło - 30. sekunda, nasi się kłócą, że piłka powinna być dla nas, i poszła akcja. Od razu strzelili na 1:0. Pełne trybuny, euforia. Orkiestra zagrała tusz, już byli mistrzami. A tu w 15. minucie po akcji Kempnego udało się wyrównać. I znowu ja. Tak jakoś się złożyło. W Warszawie, kiedy wygrywaliśmy 1:0, wszyscy chwalili obie drużyny za poziom. A w Sosnowcu mecz był raczej brzydki. W drugiej połowie rzucili się na nas i mieliśmy nerwówkę. Udało się jednak utrzymać remis. Legia po raz pierwszy zdobyła mistrzostwo. To znaczy wtedy CWKS, ale Legia przecież. Mimo że sprawiliśmy miejscowym ogromny zawód zachowali się jednak w porządku. W Sosnowcu jakoś tak zawsze lubiano Legię. Tak jest zresztą do dzisiaj. Inaczej niż na Śląsku. W Katowicach, Bytomiu, Chorzowie czy Zabrzu zawsze nam się dostawało. W warszawskiej drużynie grało wtedy sześciu czy siedmiu zawodników urodzonych w tamtym regionie. Oj, ileż nam tam posłano jobów! Płaszcze generalskie W tym samym sezonie sięgnęliśmy po Puchar Polski. W finale, zresztą na stadionie Wojska Polskiego, rozgromiliśmy Lechię 5:0. Tę samą drużynę, z którą wcześniej na tym samym stadionie przegraliśmy 0:1. Ten sukces bardzo nas podbudował i potem w lidze też szło wyraźnie lepiej. A co do wysokich wyników, to gdy po latach byłem trenerem Legii, też wygraliśmy 5:0 w finale - tylko wtedy z Lechem. Nasza forma w lidze się wahała. To nic dziwnego jednak, jeżeli weźmie się pod uwagę, jak dużo musieliśmy grać. Nie tylko w klubie - także w kadrze A, B i innych rozgrywkach. Za to po zakończeniu sezonu przyszła nagroda. Świętowanie sukcesów to nie wymysł obecnych czasów. Nam też organizowano bankiety. Mimo że czasy były inne i nie ma co porównywać. Ale pamiętam przyjęcia na Starym Mieście w Ministerstwie Obrony Narodowej. Albo na Cytadeli - tam był Warszawski Okręg Wojskowy. Trochę się poświętowało. Jednak w końcu to był pierwszy taki sukces w życiu każdego z nas. To nie byle co takie mistrzostwo. Teraz to piłkarzom płaci się spore pieniądze. My graliśmy za prezenty. Za mistrzostwo dostaliśmy płaszcze tzw. generalskie, wtedy bardzo modne. Nadal na boisku Najlepszy z tej naszej drużyny był chyba Epi Kowal. Najlepszy, ale w Warszawie niespecjalnie lubiany. Miał taki drybling, że nikt nie umiał odebrać mu piłki. Tyle że wstrzymywał akcje, a to nie wszystkim się podobało. Pol też był świetny. I Kempny. I Strzykalski z Piedą w drugiej linii. Mieli strzał z dystansu, dalekie podania - wszystko. Słabych nie było. Kempnego bardzo szkoda. Gdy wrócił na Śląsk, zginął, wpadając pod tramwaj. W 1960 roku. Wiele mógł jeszcze dokonać. Jak mówiłem, trener Steiner u siebie był nieznany, ale u nas... Jak odszedł z Legii, to zdobył mistrzostwo z Ruchem Chorzów. To nie mogło być tylko szczęście. Przed jego przyjściem na treningach sporo się biegało, a on wszystko kazał robić z piłkami. Jeździł na Węgry, notował, co oni tam robią, i potem to wdrażał u nas. A że w CWKS-ie wszyscy byli technicznie zaawansowani, te jego metody były bardzo skuteczne. Ja, Pol, Kempny i Kowal zaczęliśmy grać na pamięć. To była nowość na polskich boiskach. Ten Steiner kiepsko mówił po polsku. To on wymyślił mój pseudonim - "Kici", czyli mały. Mimo wszystko wielki trener to dla mnie nie był. Najlepszy, z jakim pracowałem, to był "Faja" Koncewicz. Z nim zdobyliśmy mistrzostwo i puchar w następnym roku. Z tym trenerem, już jak go nie było w Legii, miałem zresztą śmieszne zdarzenie. W meczu z ŁKS w Warszawie starłem się z Leszkiem Jezierskim i sędzia Szlajfer ze Szczecina - wyjechał jakiś czas potem do Izraela - wyrzucił mnie z boiska. Generalicja chciała mnie za ten wybryk zawiesić, ale wpłynął na nich właśnie Koncewicz, bo prowadził wtedy reprezentację, a trzy dni później Polska grała z Bułgarią i byłem mu potrzebny. Nie zawieszono mnie więc, a potem Legia grała z Polonią Bytom (ją Koncewicz też w tym czasie prowadził) i trzy gole mu wtedy strzeliłem. Mówił mi potem, że on mnie tak bronił, a ja... Tak to wtedy bywało. Legia w latach 50. miała ogromne możliwości. Ściągała praktycznie, kogo chciała. Ze Śląska oprócz Cieślika do Warszawy trafili w tym czasie chyba wszyscy dobrzy piłkarze. Taki jeden Marchewka z rządu sprzeciwił się jego odejściu z Ruchu. Powiedział, że jak Cieślik pójdzie do Legii, to będzie strajk na kopalni. No i Cieślik nie poszedł. W ostatnią sobotę Legia zagrała z Górnikiem Zabrze. Jak zdobywaliśmy mistrzostwo w 1955 roku, to w Zabrzu jeszcze nie było dobrej drużyny, ale za to potem! To przez lata był główny rywal Legii. Graliśmy techniczną, kombinacyjną piłkę. Zawsze w tych meczach padało dużo bramek. Był taki czas, że sześciu od nas trafiało do reprezentacji, od nich drugie tyle. Jak obie drużyny znajdowały się w formie, to był kawałek meczu. Paru z kolegów już niestety nie żyje. W końcu to pierwsze mistrzostwo Polski dla Legii zdarzyło się pół wieku temu. Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że to już 50 lat od tej chwili. A ja przez ten cały czas jestem w Legii. I ciągle na boisku. Dopóki zdrowie dopisuje, będę na Łazienkowskiej. To, że ruszam się przy tej młodzieży, dobrze mi robi. Trudno porównać te wszystkie Legie, które tutaj widziałem. Czasem się zastanawiam, co by się stało, gdyby tamci piłkarze z lat 50. mieli przygotowanie fizyczne dzisiejszych piłkarzy. Teraz gra się zupełnie inaczej, ostrzej, więcej się fauluje. Chociaż mnie akurat zawsze przydzielano indywidualne krycie. Jak Pol i jeszcze kilku innych odeszło, to trenerzy innych drużyn mówili - przykryć "Kiciego" i jest połowa sukcesu. Fakt jednak, że wtedy piłkarze mieli trochę więcej miejsca - mogli się rozejrzeć, pomyśleć, jak zagrać. Dlatego technika w tamtych czasach była bardziej widoczna. Ale nie można mówić, że dzisiejsi zawodnicy nie mają techniki. Ona będzie zawsze potrzebna. A miło pokazać chłopakom, jak to się kiedyś strzelało. Legia - mistrz Polski 1955 Edward Szymkowiak (zmarły w 1990 r.), Jan Bem (1997), Horst Mahseli (1999), Henryk Grzybowski, Edward Zieliński, Jerzy Woźniak, Jerzy Słaboszowski (1981), Andrzej Cehelik (1991), Mieczysław Siemierski, Marceli Strzykalski, Antoni Pieda, Henryk Kempny, Ernest Pol (1995), Edmund Kowal (1960), Longin Janeczek (2001), Lucjan Brychczy Bilans: 12 zwycięstw, 4 remisy, 6 porażek, bramki 48-21 Strzelcy: Brychczy 13, Pol 12, Kempny, Kowal po 8, Janeczek 4, Pieda 2, Cehelik 1

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.