Moskwa 2011. Więcej niż zwycięstwo
25.08.2020 10:00
Moskwa. Minęły pewnie 3 godziny od tej pięknej wygranej. Wielkiej, największej – wówczas – od 16 lat, czyli Goteborga. Po wielu chudych latach, porażkach, niespełnionych obietnicach i nadziejach. Dziesiątkach zawodników, kilku trenerach. A jednak! Da się. I to gdzie, w Moskwie! Na terenie rywala.
Michał zawiesił głos. Po oczach było widać, że w głowie buzują myśli, żeby zakończyć czymś mniej poważnym. Zebrał się i dodał: - A tak w ogóle, to jakbyśmy mieli jaja, to jutro Maćkowi byśmy z treningu spieprzyli.
Pusty moloch
Rzeczony Maciek, to oczywiście Maciej Skorża. Zwykle rzadko się uśmiechał, ciągle analizował, ale po tym meczu „banan” nie schodził mu z twarzy. Trener siedział w pierwszym rzędzie siedzeń w autokarze i udawał, że nie widzi i nie słyszy. Po słowach „Żewłaka” starał się zachować powagę. Rechotał jednak razem ze wszystkimi, widać było tylko trzęsącą się bujną czuprynę.
Moskiewskie Łużniki porażały swoją wielkością. I przerażały pustką. Na tym molochu zasiadło w czwartkowe popołudnie prawie 20 tys. widzów, a wydawał się pusty. Skorża dzień przed meczem uśpił naszą czujność przyprowadzając na konferencję prasową Wojtka Skabę. Już wtedy wiedział, że zadebiutuje Dusan Kuciak.
Kiedy dzień przed meczem siedzieliśmy w hotelowym lobby z Danijelem Ljuboją, ten już próbował rozgrywać to spotkanie. Wiedział, jak wiele będzie od niego zależeć. Tym razem miał być pozbawiony wsparcia najlepszego kumpla i piłkarza drużyny – Miroslava Radovicia. „Rado” pauzował za kartki, podobnie jak Marcin Komorowski i Manu. - Niegłupim pomysłem byłoby skoncentrowanie się na tym, aby bezbramkowy wynik utrzymywać jak najdłużej, a w końcówce zaatakować – kreślił scenariusze „Ljubo”. - A najlepiej, to od razu zdobyć bramkę i dowieźć wynik – zmieniał zdanie.
Najpierw zepsuj, potem strzel
W czwartek, 25 sierpnia, życie zaśmiało się w twarz tym założeniom. Ledwo zawodnicy kilka razy zdołali się potknąć o sztuczną murawę na Łużnikach, było 0:1. W domu Kombarowów po niespełna pół godzinie gry zapewne rozpoczynało się świętowanie, bo najpierw Kiriłł, a następnie Dimitrij pokonywali Kuciaka. Pierwszy z akcji, drugi z rzutu karnego. Ariel Borysiuk wtedy jeszcze nie opanował do perfekcji wślizgów, więc „skrobnął” Kombarowa. Wystarczyło do karnego.
- Znowu trzeba będzie opisywać łomot – to była pierwsza myśl, która przeleciała przez głowę. Człowiek nie zdążył się z nią oswoić, a pojawiła się nadzieja. Ivicy Vrdoljakowi ewidentnie nie wyszedł strzał na bramkę Spartaka, ale wyszła dobra asysta. Michał Kucharczyk, z meszkiem pod nosem, rąbnął z kilku metrów nie do obrony.
Bez tego gola nie byłoby tego, co zdarzyło się później. Pewni siebie Spartkowcy po minucie tę pewność stracili, a w żagiel legionistów powiał silny wiatr. Maciek Rybus miał spory udział przy pierwszym golu, bo nie dał piłce opuścić boiska. Drugiego strzelił już sam. Oczywiście najpierw zepsuł dośrodkowanie, bo ledwo dokopał do pola karnego. Tam ktoś odbił, „Ryba” przyjął, poprawił i kopnął prawą nogą. Prawą! Wpadło przepięknie, a mecz… Cóż, jak mawia klasyk, „zaczynał się od nowa”. A pół roku później, jak Rybus odszedł do Tereka Grozny, to w rosyjskiej telewizji puszczali tego gola do znudzenia.
Trzy dni po meczu z Legią drużyna Spartaka miała derby Moskwy z CSKA. Walerij Karpin mając 2:2 z Warszawy, namieszał w składzie. Choć patrząc na nazwiska – tam była jakość. Emmanuel Emmenike, młody Artiom Dziuba, Pareja, Rojo, z ławki weszli Ari (późniejszy kolega Artura Jędrzejczyka z Krasnodaru) i Demy de Zeeuw, wicemistrz świata z Holandią w 2010 roku.
Flaszką po głowie
Siedzieliśmy dość blisko boiska, na wysokości pola karnego bramki, na którą w pierwszej połowie atakowała Legią, w po przerwie próbował Spartak. Piętro czy dwa nad nami – „młyn” Spartaka. Może nie młyn, ale dość głośna grupa kibiców, dopingująca.
Do końca pozostawało może pięć minut. Na wysokości naszych oczu Kuba Wawrzyniak powstrzymywał atakującego rywala. Ten wbiegł w pole karne, „Wawrzyn” chciał zrobić wślizg, ale na sztucznej murawie stopa utknęła mu gdzieś tam między tymi frędzelkami. - Karny jak nic – pierwsza myśl. - Już po meczu – druga. Nic z tego. Gwizdek Alona Yefeta z Izraela – milczał.
Rosjanie trochę pomachali rękami, a mecz toczył się dalej. Pozamykaliśmy laptopy będąc pewnymi dogrywki. Paznokcie obgryzione, papierosy powoli się kończyły. Regulaminowy czas – także. Mosze Ohayon był ciągle uśmiechniętym zawodnikiem. Wszyscy go wkręcali ucząc polskich przekleństw, a on chodził, powtarzał i się uśmiechał. Dostał piłkę w środku pola, zagrał na lewo do Kuby Wawrzyniaka. Michał Żyro wyszedł mu do prostopadłego zagrania, ale był na pozycji spalonej. Kuba zerknął w pole karne. Kopnął pikę na 11-12 metr. Tam pośród rywali najkonkretniejsza była łysa głowa Janusza Gola. Uderzył nią w piłkę nie do obrony. Kiedy ta mijała linię bramkową była 65. sekunda doliczonego czasu.
Tej radości nie da się opisać. Na ławce rezerwowych, wśród tej niewielkiej grupy kibiców, którym udało się dotrzeć do Moskwy, bo innych nie wpuszczono do Rosji. My też tańczyliśmy z radości, a co tam. Obok nas lądowały puste ćwiartki, półlitrówki, kubki po popitce, pety – ci wcześniej wspomniani z młyna – rzucali w nas czym popadnie. Mieli łatwiej, bo byli wyżej, ale z celnością u nich było podobnie, jak u piłkarzy w czerwonych strojach.
Gdyby nie szew w kroku, to zapewne Walerij Karpin, trener Spartaka, wciągnąłby sobie spodnie na głowę. Ciągle je poprawiał z nerwów, podciągał, ale cholerne nie chciały wyżej. Miał niby minutę-dwie nadziei, ale nawet Władimir Putin nie mógł odebrać Legii awansu. Historycznego, bo pierwszego do fazy grupowej Ligi Europy. Polacy znowu zdobyli Moskwę! "I wsio" - jak podsumował rosyjski komentator.
Centrum bankietowe w palarni
Człowiek czuł wtedy, że na własne oczy widział coś historycznego. W szatni ogolili głowę Paolo Terziottiemu, ledwo go poznaliśmy w mixed-zone. Drużyna w szatni długo świętowała, dali czas na wykonanie obowiązków. Atmosferę popsuł jedynie moskiewski korespondent jednej z polskich telewizji, który głęboko wiadomo gdzie miał wynik meczu, a chodził od dziennikarza do dziennikarza i pytał, czy były jakieś awantury. Jak dziesiąty raz usłyszał „nie”, to zabrał ekipę i pojechał wydawać ruble transferowe.
Dla nas ten wieczór dopiero się rozpoczynał. Dotarliśmy do moskiewskiego Hiltona, gdzie pokój kosztował bodajże 500 dolarów. Nie byliśmy pewni, czy nas wypuszczą, bo lotnisko Szeremietiewo miało odprawiać samoloty tylko do godz. 23 czasu lokalnego. Zrobiliśmy nalot na wszystkie kioski w okolicach hotelu. To były jeszcze czasy, kiedy w zwykłym kiosku można było nabyć nie tylko Sport-Express. A pić się chciało…
Tym razem nie było korków, jak po przylocie, kiedy z Szeremietiewa jechaliśmy do centrum chyba 2,5 godziny. Na piechotę by było szybciej. Na pustym lotnisku okazało się, że wcale tak szybko nie wylecimy. Najpierw staliśmy przy odprawie paszportowej. Trzeba było podchodzić pojedynczo. Wypchnęliśmy Janka Gola, bo przecież jak jego przepuszczą, skoro tak narozrabiał, to nas też. Kiedy uprzejma pani, choć nieco śpiąca, sprawdzała, czy Janek Gol na zdjęciu w paszporcie to ten sam, co przed nią stoi, ktoś zanucił: „Janusz Gol allez, allez”. I poszło! Wszyscy zaczęli śpiewać, a Janek stał jakby zmieszany.
Na centrum bankietowe wybraliśmy palarnię na Szeremietiewie, na szczęście tuż przy naszym „gejcie”. Przewijali się wszyscy. Czas wolno płynął, wydawało się, że siedzimy tam ze trzy godziny. Aż nagle wpadł zdenerwowany Piotrek Strejlau. Ówczesny „Kiero” w żołnierskich słowach przypomniał nam, że wszyscy czekają tylko na nas i samolot nie może odlecieć. Oczywiście przesadzał…
Weszliśmy na pokład. Jedyne dwa wolne miejsca obok siebie były za Dusanem. Usiedliśmy. Piotrek zrobił się jeszcze bardziej czerwony ze złości, bo przeliczył wszystkich i kogoś brakowało. Jednego z działaczy, tak to nazwijmy. Wybiegł. Po 20 minutach wrócił. Zguba się znalazła. Owy jegomość po prostu uciął sobie drzemkę.
Przetrwana próba Dusana
Ale to nic w porównaniu z tym, jak wyglądały rozmowy z Dusanem. Zaczęło się niewinnie, od rozmów o meczu, o szansach przy straconych bramkach. Dusan, jeszcze wtedy średnio radzący sobie po polsku, tłumaczył na ile umiał, że raczej nie mógł nic więcej zrobić. - E tam, Janek Mucha by tego karnego w zęby złapał – któremuś się wyrwało. Słowak popatrzył na nas z politowaniem i się uśmiechnął. Dokuczaliśmy mu już do końca lotu, ale przetrwał próbę. Tę podróż wspomina do dzisiaj.
Wszyscy wiedzieli, że mimo późnej pory, w hali przylotów jest wielu kibiców, ale kiedy otworzyły się drzwi, człowiek zobaczył ten tłum, poczuł ten zaduch, dym z rozpalonych rac, nie mógł przejść… Wtedy zdał sobie sprawę, co się wydarzyło. Jak wielki był głód sukcesu w Warszawie. Jak ważne dla tych ludzi, którzy rano musieli zdążyć do pracy, było to zwycięstwo. Trenera Skorżę pod autokarem rozebrali prawie do majtek, niektórych zawodników także. Ten tłum nie był tylko rozradowany, a po prostu bardzo szczęśliwy.
Dlatego ta moskiewska wiktoria była czymś więcej, niż tylko zwycięstwem. Była namiastką większego futbolu, kolosalnych emocji, które wszystkich czekały. Miały być pierwszym krokiem w odpowiednią stronę po latach marazmu, przynajmniej jeśli chodzi o Legię.
Quiz
Co wiesz o Legii w europejskich pucharach?
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.