News: Oskar Wojtysiak: Kiedyś nazywano mnie "piranią"

Oskar Wojtysiak: Kiedyś nazywano mnie "piranią"

Maciej Ziółkowski

Źródło: Legia.Net

17.12.2017 15:30

(akt. 02.12.2018 11:43)

Jak wspomina życie w bursie? Z kim najczęściej mierzy się w FIFĘ? Kto nazwał go "piranią"? Czy miał obawy po transferze do Legii? Co powtarza sobie w głowie po porażkach? Nad czym musi pracować, aby być jeszcze lepszym? Dlaczego śmieje się z końcówek palców u rąk Bartosza Rymka a także kilka słów o byciu liderem na boisku. Przed Państwem prawy obrońca Legii Warszawa w Centralnej Lidze Juniorów, Oskar Wojtysiak. Zapraszamy do lektury wywiadu z defensorem mistrza Polski.

Da się zagrać z tobą w pełny mecz w FIFĘ?

 

- Trudno powiedzieć (śmiech). Różnie z tym bywało. Szczerze mówiąc, mierząc się z "Olejem" (Mateuszem Olejarką - przyp. red.), jest ciężko. Momentami  wszystko jest w porządku, ale gdy strzeli mi parę goli, zdenerwuje mnie i będzie się z tego szyderczo śmiał, potrafi mnie wyprowadzić z równowagi. Wówczas nie patyczkuję się i wychodzę z pokoju, przeważnie trzaskając drzwiami.

 

Pady mocno cierpią, gdy nimi operujesz?

 

- Pamiętam pewną sytuację, która przydarzyła się w pierwszym dniu wprowadzenia się do bursy. Kupiłem nowego pada. Rozegraliśmy premierowe spotkanie, wkurzyłem się i po godzinie kontroler z hukiem poleciał na ziemię. Nie było czego zbierać (śmiech). Więcej tego nie zrobiłem.

 

Skąd ta złość?

 

- Być może wynika to z rywalizacji czysto koleżeńskiej. Pojawiają się sprzeczki, ale szybko się potem godzimy. Wszystko wynika zawsze z głupich tematów.

 

Mecze urozmaicacie sobie kolejną adrenaliną - zakładami?

 

- Oczywiście, cały czas gramy o coś. Dogadujemy się i wymyślamy nagrodę. Najczęściej walczymy o Powerade'y, chociaż z "Olejkiem" zawsze zakładamy się o "dyszkę". Pewnego dnia nie mogłem się opanować po dwóch przegranych meczach i mówię do niego: "Dawaj, gramy o stówę". Zwyciężyłem wysoko w pierwszej potyczce, z kolei w drugiej potyczce przegrałem. Finalnie wyszedłem wtedy z pokoju, o czym wcześniej wspomniałem i już nie wróciłem.

 

Udaje ci się czasami wygrać izotonik, albo trochę "drobnych"?


- Dużo zależy od samego spotkania i nastawienia. Muszę przyznać, że częściej wygrywa jest Mateusz, ale ja staram się skutecznie deptać mu po piętach.

 

Psikusy z księżmi także udało się sprawiać?


- Wiadomo, jak to w bursie (śmiech). Mieszkałem tam pięć lat, więc siłą rzeczy trochę się działo. Pod wpływem emocji - spowodowanej niezgadzaniem się z każdą decyzją księży - próbowaliśmy napsuć trochę krwi. Przykładowo, o drugiej bądź trzeciej w nocy pukaliśmy w ich drzwi i szybko wracaliśmy do pokoi. Zdarzało się także wzajemne dogryzanie, ale nie chcę o tym wspominać. Niektóre tematy są przykre, więc lepiej nie zaprzątać sobie tym głowy.

 

Ale transportowanie kabla w celu zdobycia internetu z pobliskiej kafejki możesz opowiedzieć.

 

- (Śmiech). To "Olej" wpadł na ten pomysł. Mieliśmy mieszkanie zaraz obok salki internetowej. Postanowiliśmy przeciągnąć przewód przez okno na zewnątrz. Późniejsza reakcja wychowawcy nie była jednak pozytywna. Z uśmiechem na twarzy wspominam jednak tę sytuację.

 

Bursa uczy życia?

 

- Jasne, że tak. Trafiając do internatu w wieku dwunastu lat, jesteś "zielony" i widzisz, że przed tobą nowy etap w życiu. Sprzątanie, prasowanie, wyjście do sklepu, "ogarnianie" komunikacji miejskiej - trzeba sobie z tym radzić. Z roku na rok widać poprawę. Oczywiście, nie raz pojawiał się płacz i tęsknota za rodziną, zwłaszcza na początku, ale to naturalna kolej rzeczy. 

 

Czego się tam przede wszystkim nauczyłeś?

 

- Samodzielności. Nie pytam się kogoś o błahostki. Gdy mam problem, nie idę do pierwszej lepszej osoby tylko próbuję sam go rozwiązać. Sądzę, że wyszło mi to na dobre, bo jestem bardziej charakterny.

 

Lubisz także przykładać dużą uwagę do niecodziennych rzeczy. Wiem, że nie lubisz końcówek palców u rąk Bartosza Rymka.

 

 - Z tego się akurat śmiejemy. Można wymienić parę takich "asów", które budują szatnię. Akurat u Bartka ten aspekt przykuwa największą uwagę. To są detale, głupie akcje, które mają na celu trzymanie świetnej atmosfery w zespole.

 

A ty z czego jesteś znany?

 

- Jestem charakternym człowiekiem i czuję się liderem w szatni. Przyjacielskie dogryzanie to tylko i wyłącznie zabawa mająca na celu rozluźnienie napięcia. Same korzyści (śmiech).

 

Miałeś obawy, gdy przenosiłeś się do Warszawy i samej Legii?


- Tak. Byłem bardzo wstydliwym dzieckiem. Bałem się otoczenia kolegów, zastanawiałem się czy się z nimi dogadam i jak się będę tutaj czuł. Rodzice martwili się. Początkowo pojawiały się myśli: "Czy Warszawa to dobry ruch?" lub "Czy zamiast się rozwijać, zrobię regres?". Gdy patrzymy na to jednak w tym momencie, wyszło wszystko na dobre.

 

Przyjaciele gratulowali po tym transferze?


- Kibicowali. Nikt mi nie dogryzał, każdy życzył zdrowia i sukcesów. Wszyscy odebrali to bardzo dobrze. Nie słyszałem złośliwych komentarzy płynących w moją stronę. Odbierałem od otoczenia pozytywne bodźce.

 

Jak zniosłeś wejście do wielkiego miasta?

 

- W pierwszych dniach szczęka sama opadała. Od razu w głowie setki myśli. Zastanawiałem się czy dam sobie radę. Z miesiąca na miesiąc czułem się znacznie lepiej. Zdarzyło się, że potrafiłem się zgubić w Warszawie. Była zresztą sytuacja, która wytworzyła się, gdy wracałem do domu. Wsiadłem do autobusu z walizkami i w skutek zmęczenia, zasnąłem. Nagle obudziłem się na pewnym przystanku i ubzdurało mi się, że znajduję się przy Metrze Politechnika. Zadzwoniłem do rodziców, szukałem rozwiązań, w końcu rozpłakałem się. Takie wydarzenia miały miejsce, ale co cię nie zabije, to cię wzmocni.

 

Udało się wówczas finalnie wrócić do mieszkania?

 

- Jasne. Tata załatwił mi transport. Zadzwonił do kolegi, który akurat wracał z Warszawy i w ten sposób cała sytuacja miała szczęśliwe zakończenie.

 

Warszawa mocno cię zmieniła?


- Trudny temat. Ja nie widzę w sobie dużych zmian, bo z jakiej "paki" (śmiech). To pytanie warto skierować stricte do osób, które mnie znają. Sądzę, że trochę się zmieniłem, jak każdy. Miasto, ludzie czy pewne nawyki siłą rzeczy samoistnie wchodzą do głowy. Czasami gdy wracam do Radomia, słyszę głosy: "O, typowe zachowanie ze stolicy" jak odburknę coś albo dogryzę komuś. Reasumując - jestem innym człowiekiem, ale nie wiem w jakim stopniu się zmieniłem.

 

Imprezy mącą ci w głowie?

 

- Nie. Wiadomo, pojawią się imprezy, na które chodzi cały zespół. Przeważnie jest to zwieńczenie sezonu czy świętowanie jakiegoś sukcesu. Mówimy o pojedynczych sytuacjach po zakończeniu rundy czy całych rozgrywek. 

 

Do czego było się najtrudniej dostosować?

 

- Do wielu aspektów. Przeskok był ogromny. W Radomiu na treningi przychodziło pięciu, sześciu chłopaków i robiliśmy co tylko chcieliśmy. Finalnie na meczu zjawiała się później cała kadra, jak to w mniejszych zespołach. W moim poprzednim klubie grafik świetnie się ułożył, przez co nie opuszczałem zajęć. Bardzo lubiłem uczęszczać na treningi. W Legii trzeba walczyć od początku tygodnia, starać się. Każde zagranie musi być dopieszczone, aby pukać do wyjściowego składu. Tutaj mamy wszystko, czego potrzebujmy. Korzystamy z usług fizjoterapeutów, możemy chodzić do lekarza, gdy czujemy pewien kłopot, na treningach pracujemy z paroma szkoleniowcami. To jest zupełnie inny świat i kolosalna różnica.

 

W treningach walczycie ryzykując kontuzje czy rozmaite zbicia?


- Oczywiście, że nie. Jeżeli jednak pracujesz na najwyższych obrotach, siłą rzeczy możesz doznać urazu. Zdarza się, że gdy w tygodniu mamy do rozegrania dwa spotkania, treningi wówczas są nieco luźniejsze. Pojawią się jakieś zabawy, które dodatkowo pobudzają i spajają zespół. Trzeba się przyzwyczaić do ostrej rywalizacji o skład. Nikt nie chce zrobić sobie krzywdy, ale jak coś się stanie - nie ominiemy tego.

 

Ty preferujesz treningi mocne, siłowe czy lepiej czujesz się właśnie w takich zabawach?


- Wiadomo, zabawy są przyjemną odskocznią. Śmiech, dogryzanie czy przyjmowanie zakładów - jest to wtedy na porządku dziennym. Gdy przychodzi czas na pracę, nie mam z tym problemu. Jeśli do czegoś bardzo się przyłożę i wiem, że zrobiłem na najlepiej jak mogłem, czuję satysfakcję.

 

Kto w Legii, wierzył w ciebie od samego początku?

 

- Myślę, że miałem spore wsparcie u mojego pierwszego trenera Goncalo Feio. Portugalczyk pozwolił mi się wykazywać na boisku, udzielał cennych wskazówek, lubił mnie, co zresztą czułem. Był niezwykle sympatyczna osobą i wychodził z pomocną dłonią do każdego. Co więcej, trener Piotr Kobierecki - mój obecny szkoleniowiec, był wówczas asystentem Goncalo. Początki były spokojne. Nie było okrzyków w stylu: "Jazda, jazda!". Gdy coś nam nie wychodziło, trenerzy pomagali i ułatwiali nam doskonalenie swoich umiejętności. To właśnie oni od samego startu we mnie wierzyło. W pewnym stopniu to wykorzystałem, ponieważ jestem tu, gdzie jestem.

 

Co lubisz w trenerze Kobiereckim?

 

- Poczucie humoru. Wiadomo, jak trzeba to krzyknie i pobudzi danego chłopaka do zdwojonej walki. Wprowadza na pewno fajną atmosferę. Można z nim porozmawiać na wiele tematów. Nigdy nie spotkałem się z sytuacją, że nie otrzymałem odpowiedzi na dane pytanie. Bardzo pozytywny człowiek.

 

Zdarzało się, że portfel ucierpiał z powodu spóźnień czy telefonów na odprawie?

 

- Otrzymałem kiedyś karę, ponieważ nie wywiązałem się z obowiązków dyżurnego. Miałem odnieść sprzęt do prania po wieczornym treningu, zapomniałem o tym zupełnie. Następnego dnia wpadliśmy do szatni i zastaliśmy brudny i mokry sprzęt. Wszyscy musieli ćwiczyć w niekomfortowych warunkach. Dostałem zasłużoną naganę, ale był to jednorazowy wyskok.

 

Wiele osób mówi, że jesteś profesjonalistą. Co zatem robisz, aby dążyć do doskonałości?

 

- To określenie zdecydowanie na wyrost. Oczywiście, staram się na "maksa", daję z siebie wszystko. Dlaczego? Ponieważ nienawidzę przegrywać. Mogę nawet przytoczyć wcześniejsze opowieści o FIFIE. Nie potrafię pogodzić się z porażkami. Zdarza się, że mogę się z kimś nawet pokłócić czy obrazić na niego. Gdy przegrywamy, jestem tak zły na siebie, mówię sobie w głowie: "Nigdy więcej!". To hasło niezmiernie mi pomaga. Zwłaszcza w gorszych chwilach na treningu czy w meczach. Przegrywać nikt nie lubi, a ja wyjątkowo.

 

W młodzieńczych latach po porażkach pojawiał się płacz?

 

- Jasne. Nie raz, nie dwa. Podczas turniejów jeszcze w Orliku Radom czy już w Legii były takie sytuacje. Pamiętam, że udałem się razem z rocznikiem '00 do Hiszpanii na prestiżowe rozgrywki. Po regulaminowym czasie gry, w jednym z meczów, do wyłonienie zwycięzcy potrzebne były rzuty karne. Podszedłem do "jedenastki", wywróciłem się, nie trafiłem w bramkę i oczy mi się przeszkliły. Jak bardzo komuś zależy i potem nie wychodzi, płacz nie jest czymś niecodziennym. Teraz płacz przeradza się w złość. Tłumię to w sobie i chcę się zrehabilitować w kolejnym starciu, aby zmazać plamę.

 

Była reprymenda od trenera?


- Absolutnie nie. Najlepsi piłkarze na świecie pudłują z jedenastego metra. Szkoleniowiec dodał mi otuchy, pocieszał mnie. Podobnie jak reszta zespołu.

 

Można nazwać cię maniakiem zdrowego trybu życia?   

            

- Staram się zdrowo odżywiać, ale maniakiem nie jestem. Próbuję utrzymywać dobrą formę, ale do perfekcji jeszcze długa droga.

 

W poprzednim sezonie dobrze grałeś w CLJ i byłeś odkryciem jesieni. Niestety potem przydarzyła się kontuzja.

 

- Trudno się o tym mówi. Tak jak powiedziałeś - byłem przez wielu uznawany za odkrycie. Dobrze się czułem, miałem życiową formę. Wszystko wyglądało super, pięknie do momentu urazu. Kontuzja wykluczyła mnie na parę ładnych miesięcy. Było minęło... Pnę się do góry i mam nadzieję, że znowu wrócę i będę gotowy na 250 procent jak to miało miejsce kiedyś.

 

Czemu tak długo trwało leczenie?


- Miałem problem z kośćmi, przy przywodzicielu z panewką. Rozmawiałem z wieloma lekarzami, chodziłem do różnych specjalistów i każdy mówił mi co innego. Niektórzy doradzali, żeby nic robić tylko odpoczywać i uczęszczać na fizjoterapię. Niestety, nie przeszło. Minęły dwa miesiące, a ja dalej pytałem się innych osób. W końcu stanęło na tym, że trzeba będzie przejść mały zabieg. Wówczas miałem wstrzykiwane środki niskopochodne. Bardzo bolesna sprawa, aczkolwiek niezwykle przydatna. Zastanawialiśmy się czy będzie trzeba przejść operację. Dzięki Bogu, do tej pory nie było to konieczne.

 

Wtedy straciłeś więcej fizycznie czy psychicznie?


- Mam silną psychikę. Z początku trudno to znosiłem, z kolei po kilku tygodniach pogodziłem się z tym. Powiedziałem sobie: "Po co mam się nad tym użalać, skoro tego nie cofnę?". Zdecydowanie więcej ucierpiałem pod względem fizycznym. Gdy nie grasz przez tyle miesięcy, nie jesteś aktywny, nie możesz jeździć na rowerze czy chodzić na siłownie, wytrzymałość i siła spada. Po powrocie niestety odczułem skutki tej kontuzji.

 

Możesz to rozwinąć?


- Prezentowałem się słabo pod względem wytrzymałościowym w treningach. Dodatkowo czułem się źle, gdy mieliśmy mocniejsze ćwiczenia. Nie dawałem z siebie tyle, ile powinienem. Wynikało to z szybkiego zmęczenia. Teraz na szczęście jest coraz lepiej i wierzę, że wiosną będzie to dobitnie widać.

 

Jak zabijałeś czas w wolnym chwilach?


- Wybierałem się na mecze, przychodziłem na treningi drużyny, częściej wracałem do rodzinnego miasta. Uczęszczałem normalnie do szkoły... Dzień jak co dzień. Wszystko wyglądało jak w szwajcarskim zegarku, tak samo, oprócz nietrenowania.

 

Czujesz się bardziej prawym obrońcą czy pomocnikiem?

 

- W stu procentach czuję się prawym defensorem i udowadniam to niejednemu szkoleniowcowi. W przeszłości biegałem zarówno na skrzydle jak i w pierwszej linii. W pewnym momencie notowałem serię kilku naprawdę przyzwoitych występów na boku obrony i zostałem tam na dłużej. Wierzę, że na ten pozycji mogę naprawdę sporo osiągnąć, jeżeli chodzi o przyszłość piłkarską.

 

Oprócz prawej flanki, byłeś testowany w młodzieńczych latach gdzieś indziej?

 

- W Orliku biegałem na "szpicy" razem z Mikołajem Naporą, który w poprzednim sezonie grał jeszcze w Legii. Tworzyliśmy zgrany duet, strzelaliśmy sporo goli. Można powiedzieć, że za swoich czasów rządziliśmy na Mazowszu. Przyszedłem do Legii jako prawy pomocnik przez dłuższy czas, lecz finalnie trafiłem właśnie na bok obrony.

 

Masz może swojego idola piłkarskiego?

 

- Bardzo lubię Daniego Alvesa, cenię także umiejętności Marcelo. Podoba mi się ich gra ofensywna, zwracam na to szczególną uwagę. Nie śledzę jednak szczegółowo ich kariery, nie oglądam wszystkich spotkań z ich udziałem.

 

Najlepszy piłkarz z jakim miałeś przyjemność grać?

 

- Sebastian Szymański. Dlaczego? Prosta sprawa. "Seba" był, jak ja, zwykle najniższy na boisku, aczkolwiek nie dał sobie w "kaszę" dmuchać w każdym meczu. Zawsze grał do upadłego. Był "piranią" - kiedyś mnie tak zresztą nazywał trener kadry Mazowsza. Byłem mały, a potrafiłem plątać się pod nogami i stwarzałem przez to zagrożenia. Tak jak Sebastian. Nigdy nie odpuszcza, zawsze gra agresywnie. Niezależnie czy mierzył się z chłopakiem dwa razy wyższym czy dwa razy szerszym. Nie było tego absolutnie po nim widać. To była sama przyjemność móc występować z tym zawodnikiem w jednym zespole.  

 

Nad czym musisz pracować, żeby przykładowo  grać w kadrze?

 

- Dużą rolę odgrywa moja siła fizyczna. Oczywiście, zdarzają się niscy prawi obrońcy, ale w zamian za to muszą być silni. Nie czuję się słaby, ale bardzo chciałbym popracować nad tym aspektem.

 

Mówiłeś wcześniej, że jesteś jednym z liderów szatni. Rzeczywiście można nazwać cię takim przywódcą, wodzirejem?

 

- Każdy chłopak jest od czegoś innego. Dział muzyczny obsługują przeważnie Mateusz Olejarka czy Kacper Wełniak. Chodzi bardziej o sprawy stricte boiskowe, gdzie czuję się pewny. Myślę, że mam aspiracje do bycia kapitanem. W przeszłości zresztą zdarzało mi się wybiegać z opaską kapitańską. Czasami krzyknę na murawie, aby pobudzić zespół, wykonuję każde polecenie trenera. W szatni lubię rzucić żartem, pośmiać się.

 

Stawiasz sobie cel do zrealizowania w tym sezonie?

 

- Zawsze tak czynię, ponieważ wtedy jest łatwiej. Pragnę być liderem w Centralnej Lidze Juniorów i pokazać, że dobrze sobie tam radzę. Po zakończeniu rozgrywek chciałbym wejść z przytupem do rezerw i w miarę szybko się zaaklimatyzować.

 

W CLJ rozkręcacie się z meczu na mecz. Wierzycie w czwarte z rzędu mistrzostwo kraju?


- Jasne. Wszystko idzie w dobrym kierunku. Cieszą okazałe statystyki i co najważniejsze - zero porażek po rundzie jesiennej. Kilka remisów było - moim zdaniem - wypadkiem przy pracy. W tym roku fajnie prosperuje nasz zespół, rozumiemy się niemal bez słów. Parę czynników wpływa na naszą grę. Cóż mogę więcej dodać? Będzie kolejny tytuł!

Polecamy

Komentarze (4)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.