Paweł Wszołek: Powrót do Legii? Nie wykluczam takiego scenariusza
03.06.2022 10:10
Trafiałeś do Legii już dwa razy i dwukrotnie udało się zrealizować najważniejsze cele. Za pierwszym razem było to mistrzostwo Polski, a za drugim utrzymanie. Da się te okresy porównać?
- Staram się zawsze patrzeć na moje cele indywidualne, by grać dobrze i dzięki temu wpisywać się w cele drużynowe. Można powiedzieć, że wyniki zespołu są współczynnikiem tego, co robisz na co dzień. Wiem, że to brzmi banalnie, ale trzeba skupić się na każdym nadchodzącym spotkaniu i tylko w ten sposób można rozwijać się jako drużyna. Każdy może mówić o tym, że celem jest mistrzostwo Polski, mieć to z tyłu głowy, ale trzeba skupiać się na tym, co jest tu i teraz.
- Dwa mistrzostwa Polski przez dwa lata pobytu w Legii Warszawa to mój najpiękniejszy okres w życiu. Po to gra się w piłkę, by zdobywać trofea, medale. To zostanie z nami do końca życie i zostanie też po nas. Drugie przyjście do Legii było inne, bo cele były zupełnie inne. Od razu wiedziałem, że to będzie trudny okres. Ale obejrzałem jesienią sporo meczów Legii, śledziłem wyniki, widziałem że zespół ma jakość i wcześniej czy później zaskoczy. Nie będę też ukrywał, że decydujący wpływ na to, że wróciłem miała osoba trenera Aleksandara Vukovicia. Cele udało się zrealizować, utrzymaliśmy się, ale pozostał pewien niedosyt. Wiem, że byliśmy w stanie zdobyć Puchar Polski. Niestety, kilku zawodników wypadło przez kontuzje i sytuacja zrobiła się naprawdę trudna. Ale zawsze staram się szukać pozytywów. Utrzymaliśmy się, a wiem, że nie była to łatwa sytuacja. Ba, była to bardzo trudna sytuacja - przede wszystkim patrząc na sferę mentalną drużyny. Myślę, że nawet najbardziej optymistycznie kibice w styczniu mieli wątpliwości, w jakim kierunku to pójdzie. Chwała trenerom, chłopakom, że udało się podnieść tę drużynę. Dla mnie osobiście to był fajny okres, coś nowego, pouczające doświadczenie na przyszłość. A teraz trzeba patrzeć już na to, co będzie dalej.
W tym pierwszym okresie w barwach Legii strzeliłeś 12 goli i miałeś 15 asyst. W drugim 6 goli i 3 asysty. Trener Alekasandar Vuković nazwał cię maszynką do liczb. Chyba trudno o lepszy komplement dla skrzydłowego czy wahadłowego?
- Każdy komplement, szczególnie z ust trenera, świadczy o tym, że ciężko na coś pracujesz i dobrze wykonujesz swoją robotę w danym momencie. Cieszą mnie bardzo takie słowa, ale twardo stąpam po ziemi, jestem świadomy swoich zalet i wad. Jestem wobec siebie bardzo krytyczny, nawet po dobrych spotkaniach rozmyślam o tym, co mogłem zrobić lepiej. Analizuję to, co zrobiłem źle, nie patrzę na to, co zrobiłem dobrze. Po to, by cały czas podnosić swoje umiejętności. Tak jak mówiłem wcześniej, spędziłem w Legii fajny czas, liczby nie były złe, ale mogły być lepsze. Mogło być więcej goli, asyst i dobrej gry. Zawsze wymagałem od siebie dużo, czasem może za dużo. W ostatnim okresie udało mi się trochę nad tym zapanować, głównie poprzez pracę mentalną. Nadal o tym myślę, ale już nie tak długo jak wcześniej. Kiedyś te rozmyślania potrafiły trwać 2-3 dni, teraz szybciej jestem w stanie się z tym uporać.
- Ale wracając do słów trenera Vukovicia – miło że tak powiedział, ale moje bramki czy asysty są zasługą gry całego zespołu, wszystkich ludzi pracujących w klubie. Dzisiejsza piłka pokazuje, że jednostki niewiele znaczą, nawet te wybitne nie są w stanie same wygrywać meczów. Liczy się drużyna – ona zwycięża, ona się rozwija, ona musi stanowić monolit i zgraną szatnie zarazem.
Wróćmy do tego pierwszego okresu. Pamiętam jak półtora roku temu na zgrupowaniu w Dubaju, któregoś dnia usiadł obok ciebie dyrektor Radosław Kucharski i rozmawialiście przez około kwadrans. Byłem przekonany, że rozmawiacie o nowej umowie, ale gdy podszedłem po fakcie do Ciebie i spytałem to przysięgałeś, że o nowym kontrakcie nawet słowo nie padło. Czemu to wszystko tak długo trwało i się przeciągało?
- Trudno mi odpowiedzieć czemu to wszystko się przedłużało, czemu tak długo trwało? Nie jestem od tego by recenzować pracę pionu sportowego. Być może to nie był najlepszy moment by rozmawiać o nowych umowach, trwało okienko transferowe, było dużo pracy. W tym momencie było pełne zrozumienie. Na propozycję musiałem poczekać do kwietnia. Starałem się o tym nie myśleć, skupiałem się na swojej robocie. Choć im dłużej to trwało, tym częściej były jakieś rozmyślania. Żona w domu przy obiedzie zapytała, czy dostałem nową umowę i zapalała się czerwona lampka. Jestem profesjonalistą i potrafię się odciąć od wielu rzeczy, ale gdzieś z tyłu głowy to jednak siedzi.
- Nie byłem jedyny, takich osób którym w czerwcu wygasała umowa było kilka. Nie jest to fajna sytuacja dla piłkarza, jeśli w maju nadal nie wie, co będzie dalej. A często było tak, że pod koniec maja któryś z kolegów dowiadywał się czy zostaje w klubie, czy nie. Tak być nie powinno, obojętnie czy to jest klub z ligi polskiej, niemieckiej czy angielskiej. Pół roku przed wygaśnięciem umowy to czas jaki przepisy dają na to, by piłkarz, czyli jego menedżer szukał nowego miejsca pracy. I tak naprawdę można by postawić sprawę jasno – mamy inne plany, niestety nie ma w nich miejsca dla ciebie. W życiu każdego sportowca raz forma jest lepsza, raz gorsza. W jednym sezonie liczby są super, w drugim ten zawodnik nie przypomina piłkarza z poprzednich rozgrywek. Taki jest sport, ale mimo wszystko należy się szanować i nie uzależniać wszystkiego od jednego meczu czy poziomu emocji.
Ludzie zaczęli mówić, że wybrałeś większe pieniądze, tak z boku mogło to wyglądać. Natomiast ty długo czekałeś, aż pojawiły się inne oferty.
- Dokładnie tak było. Gdybym miał grać dla pieniędzy tylko i wyłącznie, to wybrałbym jakiś egzotyczny kierunek, bo były i takie możliwości. Mógłbym tam zarabiać znacznie więcej. Wybrałem Bundesligę i Niemcy. Ludzie z Unionu zgłosili się do mnie w marcu, a wtedy z Legii nadal nie miałem żadnej oferty. Pojechałem tam porozmawiać z trenerem, powiedział że na mnie liczy. Samo miejsce było fajne i do gry w piłkę i do życia. Pomyślałem, że może warto się sprawdzić w nowym środowisku i zaryzykować – tym bardziej, że przyszłość w Warszawie była wciąż niejasna. Po kolejnej rozmowie z trenerem byliśmy po słowie i potem już do tego dążyłem, by się z wypowiedzianych słów wywiązać. Ale wobec Legii byłem uczciwy, nie ściemniałem. Powiedziałem wprost, że długo Legia miała pierwszeństwo, ale w pewnym momencie nie mogłem dłużej czekać i zacząłem się rozglądać, aż w końcu trafiłem na ofertę, która mi przypadła do gustu. Nie chciałem dłużej czekać – wiedziałem jak było w przeszłości z kolegami, którzy też czekali w Warszawie na obiecaną umowę i zostali potraktowani nieco inaczej niż przewidywali. Również w oparciu o taką wiedzę, takie doświadczenia, zdecydowałem się na propozycję z Niemiec. Tym bardziej, że przy Łazienkowskiej szykowało się wiele zmian kadrowych. Zmieniłem więc otoczenie i mam nadzieję, że nikt nie ma mi tego za złe. Oczywiście, każdy ma prawo do swojej opinii, ale ja dla pieniędzy do Unionu wcale nie poszedłem. Po prostu ich oferta od strony sportowej była bardzo interesująca. Mam czyste sumienie w tym temacie.
W końcówce tamtego sezonu grałeś mało, sporadycznie. Myślisz, że sytuacja kontraktowa miała na to istotny wpływ?
- Trener Czesław Michniewicz często dopytywał – jak tam Paweł, rozmawialiście na temat nowej umowy, dogadaliście się? Interesował się tym, chciał budować zespół w oparciu o graczy, na których mógł liczyć w kolejnym sezonie. Wiedział, że po zdobyciu mistrzostwa Polski trzeba będzie szybko klecić zespół na eliminacje w europejskich pucharach. Wiedział, że nie ma takiego porozumienia między mną a klubem. W międzyczasie miała miejsce ta sytuacja w meczu z Wisłą Płock, gdy zostałem zdjęty, zareagowałem emocjonalnie i trener się na mnie zdenerwował. I faktycznie grałem mniej. Nie wiem, czy sprawa z nową umową miała przełożenie. Mogło tak być, myślałem o tym, ale przecież nie będę sam chodził do gabinetu dyrektora sportowego i codziennie dopytywał się, co z nową umową. Jakby to wyglądało? Jakby wyglądała moja pozycja negocjacyjna? Tak to nie powinno wyglądać. Być może dlatego trener stawiał na innych zawodników, na tych którzy mieli zostać w klubie, gdyż mają dłuższy kontrakt.
Zawodników w takiej sytuacji jak ty było wtedy w szatni sześciu lub siedmiu. Pamiętam jak zdobyliście mistrzostwo Polski oglądając mecz rywali w LTC. I miałem wrażenie, że ta radość z wygrania ligi nie była taka jak wcześniej, była stłumiona, atmosfera przez te sytuacje z umowami nie była wtedy już najlepsza.
- Znasz ten zespół od kuchni, jesteś bardzo często w ośrodku treningowym, znasz zawodników, wiesz kiedy zachowują się naturalnie a kiedy nie. I słusznie zauważyłeś, że to nie była tak wielka, spontaniczna radość jak wcześniej. Już wcześniej powiedziałem, że nie była to łatwa sytuacja dla zawodników, dla ludzi którzy mają swoje rodziny, inwestycje, plany, bo żyli w niewiedzy. Uważam, że każdy zasługuje na szczerość i wiedzę o tym czy klub wiąże z nim przyszłość czy nie. To nie jest tak, że jak ktoś z nas usłyszy pół roku wcześniej, że to ostatnie miesiące w klubie, to przestanie grać. Nie, to tak nie działa. Wtedy wiesz na czym stoisz, wiesz co musi robić twój menedżer a ty robisz swoje czyli grasz bo tylko w ten sposób można spowodować by nowa praca, nowy klub, były na niezłym poziomie. A poza tym futbol zna takie przypadki, że ktoś miał odejść, ale ostatnie pół roku było w jego wykonaniu świetne i wszystko się zmieniało. Wtedy odeszło chyba ponad dziesięciu piłkarzy, to nie była łatwa sytuacja dla tych zawodników, ale i kolegów z szatni. Nie ma co wymagać w takiej sytuacji, by każdy przychodził, uśmiechał się i był przeszczęśliwy. Nikt nie będzie skakał z radości, jeśli nawet nie zna swojej przyszłości a jedynie się jej domyśla, bo nikt z nim nie rozmawia. I tu nie chodzi o ocenę władz klubu i krytykę. Wyrażam po prostu swoje zdanie. Można się z tym zdaniem zgodzić lub nie. Ja w tamtym czasie nie czułem się komfortowo i jestem przekonany, że podobnie było z innymi piłkarzami.
Wspomniałeś o sytuacji z meczu z Wisłą Płock gdy w przerwie dowiedziałeś się, że na drugą połowę nie wyjdziesz. Miałeś trzasnąć drzwiami, powiedzieć coś w emocjach. Klub nie próbował wykorzystać wtedy tego przeciwko tobie, osłabiając twoją pozycję przy planowanych rozmowach o nowym kontrakcie?
- Ja po tej sytuacji dzwoniłem do trenera Czesława Michniewicza, do dyrektora Radosława Kucharskiego. Z trenerem sobie wszystko wyjaśniłem – nie podałem wtedy ręki trenerowi Przemkowi Małeckiemu, trzasnąłem drzwiami. Ale w szatni wtedy już nikogo nie było. Koledzy już wyszli na drugą połowę spotkania. Wyjaśniłem sytuację ze swojej strony w poście na Instagramie. Nie miałem złych intencji, nie chciałem nikogo obrazić.
Z perspektywy piłkarzy, szatni. To dobrze, że zmienił się dyrektor sportowy? Mam wrażenie, że do Radosława Kucharskiego brakowało wam już zaufania, nie mogliście się z nim dogadać.
- Nie chcę nikogo oceniać, mówić czy zmiana wyszła na dobre. Z dyrektorem sportowym Jackiem Zielińskim znamy się krócej. To jest żywa legenda tego klubu, człowiek z dużym doświadczeniem, zna piłkę i zna szatnię, wie jak to powinno wyglądać. Wie co piłkarz czuje w danej sytuacji, był przecież przez wiele lat po drugiej stronie. To zupełnie inny typ człowieka, charakteru niż Radosław Kucharski. Przy czym chcę zaznaczyć, że wiele razy na różne tematy rozmawiałem z Radkiem w cztery oczy i to jest dobry człowiek. Trzeba jednak odróżnić to jakim jest człowiekiem od pracy dyrektora jaką wykonuje. Tak samo jest z piłkarzem – powinniśmy odróżnić to jakim jest zawodnikiem na boisku od tego co robi poza nim. Często jest tak, że prywatnie ktoś jest świetnym charakterem, a na boisku to inni człowiek. W przypadku Radka Kucharskiego trzeba przyznać, że zrobił wiele ciekawych ruchów transferowych, sprowadził fajnych piłkarzy, którzy zdobyli dwa mistrzostwa Polski. I tej sfery bym się nie czepiał. Najbardziej oczekiwałem konkretnej rozmowy o przyszłości. Wiem, że to nie jest łatwe by przekazać komuś złą wiadomość, ale jest to konieczne z perspektywy piłkarza. Oczywiście z takich sytuacji jak moja w Unionie, kiedy czekałem na swoje okazje, też należy wyciągać wnioski, tylko w ten sposób możemy się rozwijać. Wracając do Legii – teraz jest inaczej – Jacek Zieliński często z nami rozmawia, bierze kogoś na indywidualne rozmowy, mówi na nich szczerze, bez owijania w bawełnę. I z tego co widzę to w szatni raczej z takiego podejścia wszyscy są zadowoleni. I wydaje mi się, że tak to powinno wyglądać, ja z pewnością wolę takie podejście do sprawy.
Skoro jesteśmy przy Unionie. W okresie przygotowawczym grałeś, a później przestałeś. Rzeczywiście padłeś ofiarą zamiany taktyki czy jednak przegrałeś w pewnym momencie rywalizację?
- W ostatnich trzech sparingach przed rozpoczęciem sezonu trenerzy zmienili ustawienie na 5-3-2. Graliśmy z Nice i Athletic Bilbao czyli dobrymi drużynami, wygraliśmy. Gdy zaczęła się liga trener nie zmieniał już tego ustawienia a zespół punktował. W takiej sytuacji liczy się dobro drużyny, a ta pięła się w górę tabeli. Ja bym się inaczej czuł, gdybym był częścią tej drużyny, brał udział w tych wynikach, nawet wchodząc z ławki jako rezerwowy. Ale nie zagrałem nawet minuty i mentalnie byłem poza tym wszystkim. Oczywiście na treningach ciężko pracowałem, chciałem dać trenerowi argumenty do tego by w końcu dostać szansę gry. Dzięki temu byłem w dobrej dyspozycji, ale nie przełożyło się to na minuty spędzone na murawie w oficjalnych spotkaniach. Nie pasowało mi to. Nie jestem człowiekiem, który zadowoli się siedzeniem na ławce, ambicja mi na to nie pozwala. Powiedziałem o tym trenerowi i oświadczyłem, że zimą będę chciał zmienić otoczenie, bo dla mnie najważniejsze jest aby grać i że chcę być częścią drużyny na boisku a nie tylko częścią szatni. Nie mam pretensji, zespół zajął piąte miejsce w Bundeslidze. Natomiast zwyczajnie chciałem pełnić w tym sukcesie większą rolę. Uważam, że zrobiłem wiele, by zapracować na swoją szansę. Gdyby trener wpuścił mnie na boisko raz czy drugi i ja bym zawalił, to inaczej bym na to spojrzał. Ale tak naprawdę nie miałem nawet okazji czegoś zawalić. Jedyną okazję do gry dostałem w Pucharze Niemiec, w dogrywce, na 13 minut przed końcem spotkania. Szkoda, że tak się to potoczyło. Tym bardziej, że w okresie przygotowawczym wykorzystałem swoje minuty, wszyscy byli zadowoleni z tego jak gram. Ale w Bundeslidze było inaczej. Trener Urs Fisher zrobił w Unionie świetną robotę, są tam dobra atmosfera i świetni piłkarze. Ale ja muszę też patrzeć na siebie. Teraz muszę wrócić do Unionu na okres przygotowawczy, ale jeśli po nim moja sytuacja się nie zmieni, to będę szukał innych opcji.
Jako człowiek ambitny jak znosiłeś ten czas gdy nie grałeś, gdy nie szło po twojej myśli. Po treningu te kwestie zostawiałeś za sobą czy jednak bez pomocy rodziny byłoby trudniej wytrzymać ten okres?
- Zawsze się cieszyłem, że ten poziom ambicji u mnie jest tak duży, choć czasem przez to od życia dostawałem, czasem powiedziałem za dużo. Ale niczego nie żałuję, jestem sobą. Nasz psycholog Michał Dąbski tłumaczył mi, że takie jest moje okablowanie, takie mam w środku przewody i nic nie mogę z tym zrobić poza pracą by czasem nad emocjami jednak zapanować. I staram się to robić, choć czasem to jednak one biorą górę.
- Na pewno przenosiłem to że nie grałem i swój nastrój do domu, z pewnością żona wyczuwała, że nie układa się tak, jak zakładałem gdyż byłem nieznośny. Mogę tylko podziękować żonie, że miała do mnie cierpliwość i wytrzymała razem ze mną ten okres. Bez jej wsparcia byłoby mi o wiele trudniej. Pomagali też rodzina, przyjaciele i dziennikarze – mogłem z nimi pogadać, coś wyrzucić z siebie, a to już wiele znaczy. Wiemy jak jest w sporcie. Wielu mistrzów, sportowców z najwyższej półki, zmaga się z depresjami. Gdy wokół nich nie ma przyjaciół, ludzi na których mogą liczyć, to dzieje się źle. Czasem dochodzi nawet do tragedii. Wszyscy jesteśmy ludźmi, tak jesteśmy skonstruowani, że musimy rozmawiać z innymi ludźmi. Dlatego apeluję, szczególnie do ludzi młodych, by nie bali się pracować z psychologiem. To może tylko pomóc, a na pewno nie zaszkodzi. Dziś bez odpowiedniego mentalu nie można się prawidłowo rozwijać.
Pamiętam jak za pierwszy razem trafiłeś do Legii po przerwie w treningach z kaloryferem na brzuchu i znikomą tkanką tłuszczową. Oprócz pracy nad strefą mentalną bardzo dużo czasu poświęcasz odpowiedniemu żywieniu.
- Tak, to dla mnie kluczowa sprawa – praca nad samym sobą. Najlepiej znamy swój organizm i nikt lepiej od nas nie wie, czego nasz organizm potrzebuje. Do 20 roku życia lubiłem jeść niezdrowe rzeczy, miałem pseudonim Kinder Czekolada. Jadłem mnóstwo słodyczy, nie zwracałem uwagi na ilość łakoci. Ale potem zrozumiałem, jak ważne to dla mnie. Oczywiście są sportowcy, którzy żyją jak chcą, jedzą i piją co chcą, a są najlepsi. Ale to są wyjątki, które mają tak ustawiony mental, że są w stanie przenosić góry. Ja jednak staram się jeść dobrze, dbać o swoje ciało. Tym zdrowym stylem życia zaraziła mnie moja żona i dobrze się stało. To dla mnie już nawyk, który stał się przyjemnością. Nasze ciało jest jak Ferrari, można je zepsuć wlewając do niego złe paliwo. Każde ciało jest wspaniałe, ale każde możemy zniszczyć. Oczywiście to nie jest tak, że jestem pieprznięty, że nigdy nie napiję się alkoholu. Nie jestem szalony, są momentu w roku, gdy jest czas na wszystko. Oczywiście z umiarem, ale nie można dać się zwariować. Jako sportowcy zarabiamy duże pieniądze i mamy środki na to by się rozwijać, by kupować nieco droższe ale zdrowsze jedzenie, lepszej jakości. To jest jak inwestycja w samego siebie. Nie każdy człowiek ma takie szczęście, czasem brakuje pieniędzy pod koniec miesiąca. My mamy inaczej i tym bardziej należy to doceniać i zrobić z tych pieniędzy właściwy użytek. Życie jest jedno, szybko ucieka – przeżyjmy je na maksa, żyjmy tu i teraz! W życiu kieruje się słowami Jana Pawła II - „Wczoraj już było, jutro jest niepewne. Tylko dziś jest twoje”. To bardzo mądre motto, nie wiemy co będzie jutro, trzeba się skupiać na tym co jest teraz. Tym bardziej, że te jutro naprawdę jest niepewne – są wirusy, wojna na Ukrainie. To wszystko nieco zmieniło naszą optykę, nasz sposób myślenia.
Wracając do Legii i kończąc twój poprzedni pobyt przy Łazienkowskiej. Współpracowałeś z trenerem Czesławem Michniewiczem. Jak go zapamiętasz? Jak będziesz go wspominał?
- Jest pracoholikiem w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Od rana do wieczora potrafi analizować rywala, wie o nim absolutnie wszystko. Ma bzika na punkcie piłki nożnej, zna każdego piłkarza, wie jakie są jego wady i zalety. Nasze relacje były przez długi czas bardzo dobre, później po tym spięciu w czasem meczu z Wisłą Płock, nieco się pogorszyły. Ale to moja wina, bo nie panowałem nad swoimi emocjami w danym momencie. Nie powiem złego słowa o trenerze, wykonał super robotę będąc w Legii Warszawa. Życzę mu jak najlepiej, trzymam kciuki by reprezentacja Polski pod jego przewodnictwem osiągała jak najlepsze wyniki i robiła systematyczny postęp.
Powiedziałeś będąc w podcaście "Kilka Słów o Legii", że będąc w Unionie miałeś dużo czasu i oglądałeś mecze kolegów z Legii. I jak je oglądałeś to jak sobie tłumaczyłeś to, co widziałeś, że porażka goniła porażkę? Rozumiałeś to co się działo w zespole?
- Na początku wszystko wydawało się zrozumiałe – kadra drużyny nie była aż tak szeroka by grać skutecznie na dwóch frontach. A nie ma się co oszukiwać – by łączyć grę w lidze z grą w europejskich pucharach, to kadra drużyny musi być bardzo szeroka. Mecze się nawarstwiają, jest ich coraz więcej, są rozgrywane co trzy dni, trzeba przejść więcej rund. W każdym razie na początku sezonu byłem spokojny, potrafiłem sobie wytłumaczyć gubienie punktów w lidze i byłem przekonany, że wkrótce Legia z tego wyjdzie.
- Ale przyszedł październik, listopad i faktycznie porażka goniła porażkę, do żony mówiłem – Magda nie wierzę w to co widzę. Nie rozumiałem kolejnych przegranych, z czego się to brało. Na miejscu zobaczyłem, że z mentalu, z tego co działo się w głowach zawodników. Zawsze ma się więcej siły, kreuje więcej sytuacji, jak drużyna idzie w odpowiednim kierunku. To był ciężki moment dla wszystkich. Nie powiem, że to był czas stracony, bo zespół zakwalifikował się do fazy grupowej Ligi Europy, wygrał z dobrym stylu z Leicester i Spartakiem Moskwa. Gdyby do tego udało się zdobyć Puchar Polski – a jestem przekonany, że tak by się stało, gdyby trener Vuković miał do dyspozycji optymalną jedenastkę, to wtedy inaczej by to wyglądało. A tak, mimo dobrej gry w Europie trzeba otwarcie przyznać, że był to jeden z najsłabszych sezonów w historii klubu, a pod względem liczby porażek najgorszy. Takie rzeczy w takim klubie jak Legia nigdy nie powinny mieć miejsca, ale skoro się zdarzyły, to niech to będzie nauczka na przyszłość dla wszystkich. Trzeba wyciągnąć właściwe wnioski i budować nową historię, bardziej pozytywną.
W grudniu pojawił się temat twojego powrotu do Legii. Pojawiły się głosy, że osiem miesięcy bez gry, że zanim się odbuduje to sezon się skończy itd. Ale gdy przyszedłeś pokazałeś, że nie potrzebujesz wiele czasu i że jesteś kozakiem.
- Góra pięć miesięcy, bo w okresie przygotowawczym sporo grałem, ale tego kibice mogli nie śledzić. A zgrupowanie w Unionie nie należało do lekkich, łatwych i przyjemnych. Gdy zaczęła się Bundesliga i nie grałem w meczach o stawkę, to mocno pracowałem indywidualnie. Oczywiście to nie to samo co gra w spotkaniu ligowym, ale nie zapuściłem się. Ludzie mieli prawo do takich opinii, każdy po okresie przerwy w grze potrzebuje czasu aby dojść do optymalnej formy. Ale ja znam siebie, swój organizm i wiem, że jeśli ciężko pracuję, to ta praca na boisku się obroni. Gdy wychodziłem na murawę już w Legii, to wiedziałem że harowałem jak wół i to musi zaprocentować. Na pewno bramka w Lubinie, w pierwszym meczu, zaraz po wejściu na boisko bardzo mi pomogła psychicznie, od razu mentalnie czułem się mocniejszy. Pierwszy kontakt z piłką i gol – to dało mi pozytywnego kopa. Szczęście się do mnie uśmiechnęło i potem było już mi łatwiej. Tych dobrych momentów było sporo, choć trudno się o nich mówi walcząc o utrzymanie. Wiadomo, że ambicje były zupełnie inne.
Zagrałeś wiosną w 15 meczach, strzeliłeś 6 goli, miałeś 3 asysty. W pierwszych spotkaniach wchodziłeś z ławki, a po drodze był uraz. Liczby więc całkiem niezłe. Jesteś indywidualnie zadowolony?
- Liczby są fajne, ale nigdy nie jestem z siebie do końca zadowolony i wiem, że mogłyby być lepsze. Mogłem mieć choćby więcej udanych podań w samym polu karnym i strzelić przynajmniej dwie bramki więcej. Ale ogólnie źle nie było, choć do ideału nieco zabrakło. Mam nadzieję, że kolejne rundy, bez względu na to gdzie, będą lepsze.
Poważnie nigdy nie jesteś z siebie zadowolony? Jeśli miałeś mecz, który skończyłeś z dwoma golami i asystą, to wchodzisz do szatni, patrzysz w lustro i mówisz sobie – powinno być dużo lepiej?
- Były momenty, że byłem zadowolony i po takim meczu jak powiedziałeś, doceniałem samego siebie. Ale zawsze patrzę też na to, co mogłem zrobić lepiej, czy lepiej podać do kolegi, czy celniej strzelić. Nigdy nie jest tak, że wychodzi absolutnie wszystko. Staram się patrzeć na to co jest do poprawy, uważam że to dobry sposób do dalszego rozwoju. Jedni zawodnicy mają wyżej zawieszony sufit, inni niżej. Jeśli już się cieszę, to krótko, pojedyncze spotkania nie powinny zadowalać.
Obserwując z bliska zgrupowanie w Dubaju z każdym kolejnym dniem byłem coraz większym optymistą – umiarkowanym ale jednak. I psychicznie zespół wyglądał lepiej i na boisku było coraz więcej zrozumienia i planu. Przyszedł pierwszy mecz o stawkę i zobaczyłem zupełnie inną drużynę, inną grę niż wcześniej. Presja tak bardzo pętała nogi?
- Wiem, że chłopaki ciężko tam pracowali, wszyscy to podkreślali. Ale potem nastąpiło to, o czym już mówiliśmy. Gra pod presją nie jest taka prosta, a każdy mecz miał ogromny ciężar gatunkowy – nikt nie chciał być zapisany w historii klubu, jako ten, który spadł z Legią z ekstraklasy. I strefa mentalna dała znać o sobie. Dodatkowo była zmiana klimatu, potrzeba było chwili na aklimatyzację. Przeszliśmy z gry trójką w obronie i wahadłowymi na grę czwórką w defensywie i wszystkie mecze były dobre, aż do momentu kontuzji czyli do meczu z Piastem. Wtedy zmieniła się drużyna, nie była optymalna, trochę nam się skład posypał. Ale do tego momentu była seria ośmiu czy dziewięciu meczów bez porażki. Ta ciężka praca wykonana na obozie się broniła, wszystko zaskoczyło. Ale faktycznie w pierwszych dwóch, trzech meczach presji była sporo i nie wyglądaliśmy na boisku tak, jak powinniśmy. Na szczęście wyszliśmy z tego kryzysu i ogromna w tym zasługa trenera Vukovicia i całego sztabu szkoleniowego. Gdy kontuzje przestały nam doskwierać i trener mógł dobrać optymalną jedenastkę, to w ostatnich trzech meczach zdobyliśmy siedem punktów. Koniec końców wiosna dla drużyny była całkiem udana, wygraliśmy sporo meczów, były też takie w dobrym stylu. Cel numer jeden czyli utrzymanie został osiągnięty. Myślę, że niejedna drużyna by się z tego kryzysu, w jakim była Legia, nie podniosła. Widzieliśmy Wisłą Kraków, która miała naprawdę dobrych piłkarzy, a jednak nie utrzymała się w lidze. Ja ze swojej strony mam szacunek do kolegów i zespołu, za tą ciężką rundę. Byliśmy zżyci, robiliśmy dobrą atmosferę i każdy indywidualnie udźwignął w końcu ten ciężar. Udało się utrzymać, choć nie było to proste, a wielu będzie to teraz deprecjonowało.
A miałeś w głowie choć przez chwile taką myśl, np. po meczu z Wartą Poznań, że naprawdę możecie spaść z ligi?
- Nie, naprawdę nie. Nawet przez sekundę tak nie pomyślałem, nie dopuściłem chyba do głowy tego, że Legia może spaść z ekstraklasy. Nie było takiego zapalnika w głowie. Wiedziałem, że w zespole jest potencjał i wierzyłem cały czas, że sobie poradzimy. Żałuję jedynie, że tych punktów nie było więcej, czasem brakowało nam szczęścia. Z Piastem czy Pogonią mogliśmy zdobyć bramki, a sami traciliśmy je w głupi sposób. Oba spotkania mogliśmy spokojnie wygrać, nie mówiąc o starciu ze Stalą Mielec gdzie straciliśmy dwa gole po stałych fragmentach gry. I właściwie każdego w tej rundzie mogliśmy pokonać.
Był jakiś żal do losu, że gdy doszedłeś do wysokiej dyspozycji to przytrafił się uraz – akurat na mecze z czołówką ligową?
- Jakiś żal na pewno, to były ważne mecze i mogłem je oglądać z trybun. To był Raków w Pucharze Polski oraz Lech i Piast w lidze. Ale w życiu już tyle przeszedłem, że bardziej akceptuję fakty, że takie rzeczy niestety się zdarzają. Tak jest w sporcie i poza nim, każdy czasem dostaje kopa w tyłek. Ktoś kiedyś powiedział, że życie byłoby nudne gdyby nie było tych gorszych momentów i coś w tym jest. Staram się zawsze myśleć pozytywnie, pocieszałem się tym, że było to tylko naciągnięcie mięśnia, a nie naderwanie czy zerwanie. Miałem wrócić do gry po pięciu lub sześciu tygodniach, ale od rana do wieczora siedziałem w klubie i pracowałem sam lub z fizjoterapeutami, a także poza klubem, by ten czas skrócić. Udało się, kto ma o tym wiedzieć, ten wie. Wróciłem po trzech tygodniach i mogłem pomóc zespołowi.
Trener Vuković po ostatnim meczu spytany o kluczową postać w zespole powiedział o Jusue – że był najważniejszy ale i najtrudniejszy w prowadzeniu. Uważasz podobnie?
- Ma specyficzny charakter, znamy wszyscy jego historię, przez co w życiu przeszedł, nie miał łatwo. Ciężką pracą doszedł jednak do tego, co ma. Ma charakter zwycięzcy, nie poddaje się i dzięki temu wiele w życiu ale i w piłce nożnej osiągnął. Na treningach zawsze ze sobą rywalizowaliśmy – czasem nie tylko piłkarsko, ale w sportach walki, przyduszaliśmy się, boksowaliśmy. Mamy wspólne cechy charakteru – lubimy wygrywać, rywalizować. On zawsze chce wygrać, ma wręcz gen zwycięzcy. Złapałem z nim super kontakt, wspólny język. Czasem na boisku machał rękami – tłumaczyłem mu, że nie każdy tak szybko myśli, nie każdy ma takie umiejętności jak on. I z czasem to zrozumiał. Świetny piłkarz, jeden z lepszych z jakimi grałem. Kapitalna lewa noga, świetny przegląd pola. Bardzo pomógł drużynie w wielu sytuacjach. I m.in. dzięki niemu, ale też innym chłopakom jak Wietes czy Jędza, dzięki trenerowi, zrodziła się na koniec fajna drużyna, fajna atmosfera. A to czynnik często niedoceniany, wyśmiewany, a moim zdaniem atmosfera jest najważniejsza. Tylko w takich warunkach można właściwie pracować i się rozwijać. Gdy nie ma atmosfery, chemii poza boiskiem, nie ma wyjść na wspólny obiad czy kolację, to i na boisku drużyna stoi w miejscu.
Co możesz powiedzieć o trenerze Aleksandarze Vukoviciu? Raz zdobył z wami mistrzostwo Polski, a za drugim razem jak było trzeba utrzymał zespół w lidze. Czyli to trener do tańca i do różańca?
- Zacznę od tego, że bardzo dużo zawdzięczam trenerowi Vukoviciowi, jest to dla mnie ważna postać, mam na myśli swoją karierę oczywiście. Ma odpowiedni charakter, jest świetnym człowiekiem. Jest osobą szczerą, mówi to co mu leży na sercu – ja taką postawę zawsze docenię. Nie owija w bawełnę, zawsze powie, co ma powiedzieć. Jest też bardzo sprawiedliwy, a to w dzisiejszych czasach wcale nie jest takie oczywiste. Trener Vuković zawsze jest szczery w rozmowie z zawodnikiem. Dlatego nawet jako kogoś opierniczył, udzielił reprymendy, to nikt się na to nie obrażał, tylko pracował z szacunkiem do szkoleniowca. Każdy woli usłyszeć nawet gorzką prawdę niż być oszukiwanym. Spędziłem w Legii razem z trenerem dwa piękne okresy. Za pierwszym razem zdobyliśmy mistrzostwo Polski, za drugim się utrzymaliśmy. Zabrakło może jedynie awansu do fazy grupowej europejskich pucharów, ale to był trudny czas – covid, co chwilę wypadało nam kilku zawodników. Za drugim razem cele były inne, ale trener podniósł drużynę i stworzył niezły zespół.
- Czytałem, że to trener tylko do atmosfery, że tylko na ambicje potrafi wjechać i na tym bazuje. To kompletne bzdury, takie opinie są śmieszne, żałosne i wygłaszają je ludzie zazdrośni oraz zawistni. A niestety takich osób w naszym środowisku nie brakuje. Gdyby trener Vuković nie miał odpowiedniego warsztatu, to nie pracował by w Legii, nie odnosił z nią takich wyników. Trener cały czas się rozwija i będzie jeszcze lepszym trenerem. Życzę mu jak najlepiej, bo na to zasługuje.
Mecz z Cracovią, ostatni w sezonie, to dla ciebie powiedzenie żegnaj czy może do zobaczenia?
- Takie samo pytanie zadałeś trenerowi Vukoviciowi (śmiech). Trudno powiedzieć, wiele kwestii nie jest niestety zależnych ode mnie. Jestem zawodnikiem Unionu Berlin i muszę tam wrócić. W ciągu miesiąca, może dwóch wyjaśni się, jakie niemiecki klub ma wobec mnie plany. Mam nadzieję, że do końca lipca będę wiedział na czym stoję i wtedy będę planował swoją dalszą część kariery. Niewykluczone, że będę grał gdzieś indziej, a czy będzie to Legia Warszawa to się okaże. Nie wykluczam tego scenariusza. Na pewno więc nie mówię żegnaj, ale też nie mówię do zobaczenia, bo nie mam wpływu w tym momencie na najbliższą przyszłość.
Czyli wracasz do Unionu, przygotowujesz się z nimi do sezonu, starasz się wywalczyć miejsce w składzie, ale co jeśli się nie uda? Czy wtedy chciałbyś wrócić do Legii?
- Bardzo dobrze czuję się w Warszawie, spędziłem tutaj kawał swojego życia. Zdobyłem z Legią mistrzostwo Polski, co zawsze będzie w moim sercu. Ale to jest pytanie bardziej do władz klubu, o to jakie mają plany. Nawet jeśli założymy, że w Unionie nie będzie dla mnie przyszłości, to wyjaśni się to najwcześniej pod koniec lipca. Pytanie czy wtedy Legia będzie jeszcze potrzebowała skrzydłowego. Na pewno konieczne będą rozmowy między mną a klubem, dlatego nie chcę za dużo mówić na ten temat. Czas pokaże. Na pewno jakieś pytania o to co by było gdyby już ze strony Legii były.
Coś byś chciał na koniec powiedzieć kibicom?
- Dziękuję za wsparcie wiosną, w trudnych momentach. Okazało się, że jest wielu kibiców, fanatyków, którzy są z Legią na dobre i na złe. Fajnie, że byliście z nami. Trzymam kciuki za wszystkich w zespole, życzę zdrowia. Wierzę, że w tym sezonie na trybunach stadionu przy Łazienkowskiej będzie więcej powodów do radości i choć trochę to nadszarpnięte zaufanie zostanie odbudowane. Ostatnie mecze i wyniki mógłby wlać odrobinę nadziei w serca kibiców, ale to oczywiście za mało.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.