Pięć żon i on. Rozmowa z Adamem Mieszkowskim
04.06.2019 21:00
Porozmawiajmy o zawodnikach, którymi opiekowałeś przez okres pracy w Legii. Zaczęło się od współpracy z Fluminense. Dziś przez kibiców ocenianej negatywnie. Przeważają opinie, że do Warszawy trafiał szrot, ale mam wrażenie, że w niektórych przypadkach Legii zabrakło cierpliwości.
- To prawda, bez dwóch zdań. Wyprowadzaliśmy piłkarzy na prostą i wtedy od nas odchodzili. Pierwszym piłkarzem jaki do nas trafił we współpracy z Flu był Raphael Augusto.
Przyleciał do nas trochę zaniedbany, było go troszkę za dużo. Przez kolejne miesiące przebiegł na treningach więcej kilometrów niż niejeden maratończyk. Kiedy sylwetka była już sportowa, forma poszła w górę, zadebiutował i za chwilę go nie było.
- Tak, to był ostatni mecz z Pogonią Szczecin za trenera Jana Urbana. Wyszedł w pierwszym składzie i całkiem fajnie to wyglądało. Wcześniej zagrał kilka meczów w drugim zespole i bardzo sobie go cenił trener Dariusz Banasik. I faktycznie, jak już zaczął wyglądać dobrze i wydawało się, że będziemy mieć z niego pożytek, to zaraz go nie było. Brakło cierpliwości. Tak działo się niemal ze wszystkimi - Peu czy Alanem. On później wrócił do Brazylii, grał w Banguu w Carioca Lidze w mistrzostwach stanowych, a potem pojechał do Indii i tam ze swoim klubem został mistrzem kraju. Nie wiem co robi obecnie, nie sprawdzałem tego w ostatnim czasie.
- Rafa miał wiele komplikacji osobistych, był ojcem pięciorga dzieci, każde z nich miał z inną kobietą. Miał przez to kłopoty, alimenty nie były małe, ścigali go komornicy. Kiedyś zadzwonił do mnie w nocy i powiedział, że potrzebuje hotelu, bo rodzina do niego w nocy przyjechała. Pytam się, jak to przyjechała z Brazylii, bez zapowiedzi, kilka tysięcy kilometrów? Coś kręcisz. Okazało się, że miał sprzeczkę z żoną i wyniósł się z mieszkania. Żonę miał bardzo zazdrosną. Jak szedł na kawę, to musiał robić zdjęcie miejsca w którym jest i wysyłać partnerce. Prywatnie bardzo fajny człowiek.
Kolejni byli wspomniani przez ciebie Alan i Peu. Alan wyglądał bardzo dobrze, był porównywany na treningach do Inakiego Astiza. Mówił świetnie po angielsku, co nie było normą u tych graczy, miał polski paszport. Dostał powołanie do kadry Brazylii U-20, szykowano dla niego szansę gry w pierwszym zespole i… za chwilę go nie było.
- Potem trafił do Arki Gdynia do I ligi, tam radził sobie bardzo dobrze, awansował z drużyną do Ekstraklasy, został wybrany obrońcą roku całych rozgrywek. Arka chciała go zatrzymać, chętna na jego zatrudnienie była Pogoń Szczecin, wypytywały o niego Jagiellonia Białystok, Górnik Łęczna i chyba Górnik Zabrze. Niestety jego umowa z Fluminense była taka, że klub może w każdej chwili go do siebie ściągnąć. I tak się stało, kazano mu wrócić. We Flu chwilę potrenował i został wypożyczony do małego klubu z Sao Paulo. Nie wystąpił tam jednak w żadnym oficjalnym spotkaniu. Jego interesami zajmował się ojciec. Miałem potem wielokrotnie pytania o niego, zaproszenia z klubów z Polski, ale nie zdecydował się na powrót do Polski.
- Z Alanem był taki sam problem, jak z innymi południowcami. Był źle postrzegany przez piłkarzy polskich. Alan miał zawsze słuchawki na uszach i śpiewał. Berto lubił sobie tańczyć w szatni. To ludzie z natury weseli, a u nas często wymagany jest smutek i zaduma po porażkach czy w trudniejszych sytuacjach. Po tym jak zwolniony został Jacek Magiera po szatni uśmiechnięty chodził Barto i dostał opierdziel, że sytuacja nie jest wesoła i nie powinien chodzić szczęśliwy. On się tłumaczył, że trener odszedł z klubu, a nie umarł. Nie znajdował jednak zrozumienia. Takie radosne zachowania są u nas źle odbierane przez resztę. Armando Sadiku po odejściu do Levante opowiadał mi jaka jest różnica w atmosferze – mówił o cotygodniowych kolacjach, o spotkaniach po meczach, o wizytach w domach innych zawodników. W Legii tego nie zaznał, takich sytuacji nie było, z szatni każdy jechał do domu, nie było wspólnego przebywania i integrowania się. To chyba wynika z naszych charakterów, stylu bycia. Kiedyś pojechałem z synem do Brazylii, wynajęliśmy dom i po trzech dniach znaliśmy wszystkich sąsiadów. W Polsce latami mieszka się w jednym budynku z innymi ludźmi i nie zna sąsiadów. Nie jest to krytyka Polaków, tacy po prostu jesteśmy. Oni przyjeżdżając do nas powinni dostosować się do miejscowych obyczajów, a nie by do ich zwyczajów. Ale czasem przydałaby się większa tolerancja.
Były jeszcze inne tego rodzaju problemy?
- Oczywiście, np. komunikacyjne. Nie każdy z tych graczy mówił po angielsku, mało kto po polsku. Najczęściej porozumiewali się po portugalsku. To czasem irytowało innych graczy, bo nikt ich nie rozumiał, nie wiedział o czym rozmawiają.
Kończąc temat Alana – miał potencjał na dobrego obrońcę w ekstraklasie, a dziś zdaje się nie gra nawet w piłkę?
- Nie gra zawodowo, poświecił się studiom. Jest w treningu, gra w piłkę plażową. Szkoda, bo to był gość z naprawdę dużym potencjałem.
A czemu nie wyszło Peu? W drugiej drużynie czarował techniką i sposobem poruszania się po boisku.
- To kolejny gracz, przy którym zabrakło przede wszystkim cierpliwości. W rezerwach byli nim zachwyceni, strzelił sześć bramek w trzech meczach. Potem poszedł na Słowację, tam zdobył tytuł króla strzelców – zdobył chyba 25 bramek. Cały czas jestem z nim kontakcie, on chce wrócić do Polski i bardzo możliwe, że go do naszego kraju ściągnę. Rozwiązał kontrakt ze swoim agentem i być może uda nam się go przechwycić (Adam Mieszkowski pracuje obecnie dla agencji menedżerskiej Tria – przyp. red.).
Po tej trójce była przerwa, aż do Polski przyjechał Pablo Dyego. Pamiętam do dziś, że pierwszy raz widziałem takiego piłkarza na zgrupowaniu Legii. Gdy piłka była zagrana na bliższy słupek, on biegł w kierunku dalszego i odwrotnie. Gdy otrzymywał podanie na lewo, zbiegał do środka...
- Tak, było – potem się okazało, że miał tak dużą wadę wzroku, że po prostu nie widział. Wtedy chyba każdy się z niego śmiał, nosił wielkie okulary z grubymi szkłami. Ale gdy to odkryliśmy wykonano dla niego specjalne soczewki i kłopot zniknął. Grał w dwójce, miał niezły odjazd na pierwszych metrach, przydawał się tym rezerwom. Doprowadziliśmy go do stanu używalności i… po chwili go nie było. Wrócił do Brazylii, do Fluminense i tam gra w pierwszym składzie – do dziś. Trzeba oczywiście wziąć pod uwagę fakt że opuścił ich sponsor UniMed i Flu ma teraz potężne kłopoty finansowe. Kogo mógł to sprzedał lub wypożyczył. W Legii Pablo miał dodatkowego pecha, bo na jego pozycji byli dobrzy zawodnicy.
- Cała czwórka myślę, że potrzebowała jeszcze pół roku. Kiedy już przezwyciężyli różnice w klimacie, różnice kulturowe, nadrobili pewne zaległości – to im podziękowano. A młody chłopak z Brazylii potrzebuje chwili by dostosować się do europejskiej piłki. Piłkarzy postrzega się często przez pryzmat zarobków – dużo zarabia to musi być kozakiem, tu i teraz. Ale to tak nie działa, zwłaszcza w przypadku ludzi, dla których w `Europie wszystko jest inne. Eduardo czy Mauricio wyszli z głębokich nizin społecznych, Pablo Dyego pochodził z faweli, żył w skrajnej biedzie. Mieszkał w gliniance, a przyjechał do Polski, podpisał zawodowy kontrakt i dostał mieszkanie za kilkaset tysięcy złotych. Różnica i przeskok były tak duże, że nie mógł się w tym odnaleźć. To kompletnie nowe otoczenie i potrzebował czasu.
- Nie tylko on. Dla Berto były potrzebne specjalne sesje z psychologiem. Zatrudniona w Legii pani Ada poświęcała mu wiele czasu, godzinami wspólnie braliśmy udział w różnego rodzaju sesjach. Rozmawialiśmy o jego dzieciństwie, które miał trudne. Takie problemy mają też młodzi Polacy. Robert Bartczak trafił do Legii mając dziwne układy rodzinne. Tacy ludzie potrzebują chwili by przygotować się do dorosłej piłki i od dorosłego życia.
Ostatnim piłkarzem próbowanym w Legii we współpracy z Fluminense był Ronan. Miał przyjechać gość i dać nową jakość na lewej obronie, a rozsypał się w pierwszym sparingu w Gniewinie.
- Tak było, naderwał mięsień czworogłowy. Długo wracał do zdrowia, ale tam była dziwna sytuacja – podobna do tej z Dossą Juniorem. Nasz sztab medyczny zalecił mu operację. On skonsultował się z lekarzami z Brazylii i usłyszał, że takich urazów się nie szyje, że to musi się samo zabliźnić. Nie zgodził się na zabieg. Był kilka razy bliski powrotu, ale ostatecznie do niego nie doszło. Wrócił do Porto B, tam normalnie trenował i nieźle sobie radził. Jest szybki, zwinny i dobry technicznie. Rok temu chciała go ściągnąć do siebie Olimpia Grudziądz. Sprawa rozbiła się o pieniądze. Piłkarz chciał znacznie więcej, niż klub mógł mu zaoferować.
Piłkarzem, którym opiekowałeś się najdłużej, który jest twoim przyjacielem i który wypalił od razu – nie potrzebował czasu na aklimatyzację, był Guilherme.
- Zgoda, facet, który się u nas sprawdził. Pomógł mu fakt, że od 16. roku życia był w Europie. W tak młodym wieku sięgnęła po niego Braga. Choć Brazylijczycy mówią w takich przypadkach, że ktoś poleciał do Portugalii, a później przeniósł się do Europy… Tak jak w Polsce kiedyś były popularne dowcipy o Wąchocku, tak Brazylijczycy opowiadają kawały o Portugalii. To wynika z kolonialnych zaszłości i kompleksów. Ale Gui spędził tam pięć lat zanim trafił do Legii. Znał piłkę europejską, atmosferę, układy i europejską kulturę. Dlatego tak szybko odpalił.
- Mamy dobry kontakt, był ostatnio w Polsce, spotkaliśmy się i porozmawialiśmy. Świetny człowiek i bardzo dobry piłkarz. Ma mądrą żonę Ivi, jest przez nią profesjonalnie prowadzony. Poza niewątpliwym talentem, połową jego sukcesu jest właśnie Ivi, która czuwa nad jego karierą, a wszystkie decyzje podejmują wspólnie. Gui jest w lidze tureckiej, w zespole który jest na piątym czy szóstym miejscu w tabeli. Radzi sobie – ma asysty, strzela gole. W dalszym ciągu jest związany z tym samym menedżerem, Marcelo Robalinho. Teraz jednak nie był transferowany z Ole Brasil, zmienili nazwę na inną. Ale jest na wypożyczeniu z tego klubu do Turcji, tak samo jak był wypożyczony do Benevento. Pytałem go ostatnio kiedy wróci do Polski, do Legii. Odpowiedział, że chętnie wróciłby nawet teraz, ale musiałby mieć przed sobą dobrą ofertę.
Z Legii odszedł za darmo, nie przedłużając umowy. Ale pamiętam, że dwa lata przed zakończeniem kontraktu z Legią sam mówił, że chce przedłużyć umowę. Co się stało, że do tego nie doszło?
- Długo się o tym mówiło, ale Robalinho przyleciał do Polski z propozycją nowej umowy po meczu ze Sportingiem Lizbona w Lidze Mistrzów. To był dla niego świetny moment, chciał dla swojego klienta sporej podwyżki. Niestety wcześniej sprawę zaniedbano. Każdy wychodził z założenia, że z Gui się zawsze dogadamy, nie trzeba się spieszyć. Piłkarz uważał, że w porównaniu do tego, ile zarabiali inni, biorąc pod uwagę jego rolę w zespole, zarabia za mało. Długo miał niski kontrakt, potem dostał konkretną podwyżkę i to się zmieniło. W międzyczasie do Warszawy trafiali jednak zawodnicy, którzy zarabiali dużo lepiej, a takiej roli jak on nie spełniali. Po Sportingu pojawiła się propozycja nowej umowy, ale zawierała wysokie zarobki. Legia na takie pieniądze nie przystała i do rozmów obie strony miały wrócić wkrótce. Sprawa się przeciągała i przeciągała, w końcu pojawiła się konkretna oferta z Benevento z bogatym właścicielem. Serie A i miejscowość fajna do życia – godzinę jazdy od Neapolu. Gui miał w perspektywie narodziny dziecka i razem z Ivi doszli do wniosku, że przeniosą się w cieplejsze miejsce. Rozumiał, że klub może nie chcieć płacić mu tyle, ile by chciał. Ale zawsze podawał, że swoją grą dołożył swoją cegiełkę do przychodów klubu z Ligi Mistrzów czy Ligi Europy. Wiedział, że sam tego nie zrobił, ale że miał w to duży wkład. I dlatego oczekiwał adekwatnych według niego zarobków.
- Szkoda, bo wcześniej była szansa by przedłużyć z nim umowę. Pamiętam rozmowę Gui z Dominikiem Ebebenge, który miał plan by Guilherme stał się piłkarzem mocno kojarzonym z Legią, jak Miro Radović. By został i był przykładem dla młodych piłkarzy. Miał tu być dłużej, może nawet do końca kariery. Niestety nie wyszło.
Z Guilherme spędziłeś najwięcej czasu, ale miałem wrażenie często że jemu jak i kilku innych piłkarzom robiłeś za niańkę, załatwiałeś za nich wszystko. Wspomniałeś o przygotowaniu do życia, a to się trochę kłóci. Z jednej strony super, że klub im wszystko zapewnia, z drugiej jednak strony po zakończeniu kariery prosta wizyta w urzędzie skarbowym może ich przerosnąć.
- To prawda byłem od wszystkiego. Nie robiłem z tego nigdy problemu, lubiłem swoją robotę. Zwracałem kilka razy uwagę na to, że piłkarzy powinno się przygotowywać psychologicznie do momentu zakończenia kariery, kiedy wszyscy przestaną ich klepać po plecach, kiedy przestaną mieć wszystko za pół ceny, a często i za darmo. Jednak założenie było takie, że trzeba ich dopieszczać, że w świat musi pójść opinia, że tutaj jest super, że mogą się skupić wyłącznie na grze w piłkę. Dzięki temu również mogli trafiać do nas coraz lepsi zawodnicy.
Zdarzały się rzeczy, których byś się nie spodziewał, że ktoś o drugiej w nocy zadzwonił bo chciał zamówić taksówkę, albo że mu woda z kranu cieknie?
- Tak, kiedyś jednemu z piłkarzy, celowo nie powiem któremu, zaginęła żona. Szukaliśmy jej pół nocy. Okazało się, że wkurzyła się na męża, poszła do koleżanki i celowo nie dzwoniła ani nie odbierała telefonu. Na szczęście wszystko się dobrze skończyło, a piłkarz odwdzięczył się golem w pierwszym meczu.
Skoro jesteśmy przy sytuacjach rodzinnych, to z graczy którymi się zajmowałeś, najbardziej spokojnym i rodzinnym typem był chyba Helio Pinto?
- Tak to prawda. To człowiek kompletnie podporządkowany żonie, która otwarcie przyznawała, że ona jest od myślenia, a on od grania. Jego żona jest siostrą Dossy Juniora. Poznali się gdy obaj trenowali w Benfice. Helio zdecydowanie był najspokojniejszym ze wszystkich graczy, z jakimi miałem okazję współpracować. Miał trudny początek w Legii, lekarze z Medicover uratowali życie jego dziecka. Jako piłkarz był świetnie wyszkolony technicznie, miał znakomicie ułożoną lewą nogę. Przychodził z Cypru jako duża nadzieja Legii, ściągnął za sobą Dossę.
Junior dał się zapamiętać jako gość zawsze uśmiechnięty, zawsze chętny do pogadania.
- Kapitalny gość. Jedna z moich największych przyjaźni do dziś. Człowiek optymista, elokwentny, zna kilka języków, ma obywatelstwa Mozambiku, Portugalii i Cypru. Mądry facet i pozytywnie nastawiony do życia. Tym bardziej szkoda, że był narażony w Polsce kilka razy na sytuacje rasistowskie. Oczywiście jak już ktoś do niego wyskoczył, to musiał się szybko zastanowić, czy mu się to opłaca. Dossa jest wysoki i dobrze zbudowany. Wygląda jak góra mięśni. Pamiętam taką sytuację z pewnym nazwisjmy go "malkontentem" - byłym piłkarzem Legii. To był zawodnik, który jak wchodził do szatni zawsze był niezadowolony, przeklinał – k… ja pier… itd. Dobry gracz, ale wiecznie narzekał, nic nie było w stanie go zadowolić. Kiedyś nieopatrznie wyskoczył do Dossy. Rozmowa był krótka, usłyszał że zrobił to pierwszy i ostatni raz, a jak sytuacja się powtórzy to… zrobił groźną minę, zacisnął pięść i to wystarczyło.
Dobry piłkarz, ale w pewnym momencie zaczął być podatny na kontuzje, mówiło się nawet, że długo profesjonalnie w piłkę nie pogra.
- Tutaj trzeba wrócić do sytuacji umawianej przy okazji Ronana. Nasz sztab medyczny zaproponował mu operację. Pojechaliśmy jednak do kliniki Villa Stuart w Rzymie i tam profesor Mariani powiedział, że takich urazów mięśniowych się nie operuje. A oni są oficjalną kliniką FIFA i działają według obowiązujących w sporcie wytycznych. Kwestie kości, ścięgien czy więzadeł tak, ale nie mięśni. Tego operować w Rzymie nie chcą. Jak Dossa usłyszał taką opinie, to w Polsce nie chciał się poddać operacji, na co nalegali z kolei lekarze Legii. Sytuacja się przedłużała, była patowa. W świat poszła informacja, że piłkarz jest w słabym stanie zdrowotnym. Kibic uwierzył, bo o pewnych szczegółach nie miał prawa wiedzieć.
- Takich spornych sytuacji, które wynikały z nieporozumień na linii piłkarz – lekarze, było więcej. To powodowało, że sprawy leczenia się przeciągały, a zawodnik dłużej był poza boiskiem. Pamiętamy sytuacje z Ivicą Vrdoljakiem, który ostatecznie zakończył karierę. Była też sprawa z Guilherme, który leczył się na własną rękę, wbrew zaleceniom i wrócił do treningów.
Wkrótce druga część rozmowy z Adamem Mieszkowskim.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.