Domyślne zdjęcie Legia.Net

Potrzebny stadion

Rafał Nożykowski

Źródło:

21.11.2005 05:20

(akt. 27.12.2018 03:10)

Gdy na trybunach podczas meczów piłkarskich jest tłoczno jak na spotkaniu literata z czytelniami, to na ogół oznacza (są wyjątki, daleko szukać nie trzeba), że w klubie dzieje się coś złego. Nie zamierzam przedstawiać w tym miejscu kroniki zdarzeń, które stały się w ostatnim czasie głównym tematem dysput kibiców. Nie odważę się także wyrokować, jak zakończy się sławny na całą Polskę konflikt pomiędzy sympatykami Legii, a działaczami klubu, bowiem ludzka percepcja bywa myląca.
Wprawdzie przeczuwam, że przyzwoita postawa piłkarzy oraz idące z tym w parze nadspodziewanie dobre wyniki powinny zmienić nieprzyjemną atmosferę, to jednak wrażenie, że wszyscy jesteśmy na wulkanie, gdzie nawet mała iskra może rozniecić pożar, pozostaje silne. Trudny do określenia jest nastrój, jaki panuje w trakcie meczów pod stadionem Legii. Wśród kibiców dominuje dziwny stan, jest w nim z pewnością coś z budzenia się z męczącego snu - to przecież prawdziwi kibice cierpią niemogąc oglądać swojej drużyny w akcji, a ból doskwiera jeszcze bardziej, jeśli uprzednio wykupili drogie karnety, jednakże nie ma pewności, że po nieprzyjemnej nocy nadejdzie beztroski dzień. Dlatego już na wstępie chciałem powiedzieć, że nieprawdziwe jest twierdzenie, jakoby fani żyli z nieustanną myślą o walce z działaczami, gdyż w rzeczywistości to rozwiązanie wcale nie jest kibicom na rękę. Tak naprawdę oglądanie meczu z perspektywy Torwaru od samego początku nie było niczym przyjemnym, a z czasem stało się wielce uciążliwe. Natomiast bunt jako taki jest generalnie pozytywnym przeżyciem – pomaga lepiej poznać samego siebie, swoją odwagę, szlachetność, gotowość do poświęceń i zdolność zaprzestania myślenia poprzez pryzmat własnego ja. To wszystko daje dużo satysfakcji, jednak koniec jest zazwyczaj przykry i objawia się gasnącym entuzjazmem protestujących, a także powolnym rozpadem niedawno powstałej wspólnoty. W naszym przypadku nieszczęście kibiców polega na tym, że to im bardziej zależy na dopingowaniu gry swojej drużyny, aniżeli bogatym władzom na pełnych trybunach. Ponadto władze mają świadomość, że czas pracuje na ich korzyść, więc sytuację w jakiej się znaleźli, skądinąd bardzo nieprzyjemną i tak mogą uznać za pomyślniejszą, niż pozycja kibiców. Toteż pozorując twarde, nieustępliwe stanowisko, skrupulatnie ją wykorzystują stosując metodę „na przeczekanie”, ale w dość aktywny sposób. Stanowcze trwanie przy swoim zdaniu i czekanie aż ludzie pogodzą się z kibicowską dolą i wrócą na stadion (oczywiście nie każdy wróci, ponieważ nie każdego będzie stać na bilety, ale ten fakt akurat nie martwi rządzących klubem ani trochę) to oczywiście nie jedyne działanie władz. Niejedno dziecko wie, że w tak dużej firmie, jaka sponsoruje Legię, jest wielu ekspertów od kreowania wizerunku, w tym także specjalistów od zabiegów oczerniających innych. Nie sposób dowieść, że przyłożyli oni rękę do tego, by każdego kibica protestującego przeciwko polityce klubu przedstawić jako nierozgarniętego dresiarza wywieszającego na płocie swastykę, któremu w głowie tylko awantury, jednak właśnie taki stereotyp powstał w świadomości wielu ludzi i - jak wiele uogólnień - jest niesprawiedliwy. Tymczasem na łamach prasy mało kto z tym polemizuje, albowiem bycie adwokatem diabła nie każdemu odpowiada. Toteż słowa uznania należą się tym dziennikarzom, którzy umieją odróżnić charakternego chłopaka od bandyty, którzy trzeźwo przypominają kto robi na meczach widowiska i kto tak naprawdę kocha swój klub bez różnicy na pogodę czy klasę rozgrywkową, w której akurat przyszło drużynie grać. Z drugiej strony słowa prezesa dotyczące pojawienia się przy klubie grupy fanów, tzw. „jedynych prawdziwych kibiców”, którzy chcieliby mieć monopol na wyrażanie wszelkich opinii, nie są oderwane od rzeczywistości. O próbach uzyskania owego monopolu przemocą chciałem tylko wspomnieć, gdyż tego wymaga obiektywizm, aczkolwiek uważam, że analizą takich zachowań powinni zajmować się socjologowie, a nie dziennikarze sportowi. Mowa jest przecież o zwykłym chuligaństwie, czyli innymi słowy - wykolejeniu społecznym. Temat to ciekawy, obszerny, ale nienadający się do dzienników sportowych, tylko do studiów i prac naukowych, ewentualnie do periodyków o tematyce społecznej. Zazwyczaj genezy konfliktów pomiędzy zarządem i kibicami znawcy tematu szukają w warunkach obiektywnych – majstrowanie przy herbach, próba zmiany nazwy klubu, gwałtowna i znacząca podwyżka cen biletów, zbyt surowe, albo wręcz niesprawiedliwe karanie fanów za rzeczy błahe, jak choćby używanie w czasie meczów środków pirotechnicznych itd. Trafne jest to spojrzenie, aczkolwiek zastanawiającym wydaje się fakt, iż podobne niesnaski zdarzają się pewnie w większości klubów piłkarskich w Polsce, tymczasem prawdziwe wojny wybuchają w ostatnich latach głównie na Legii. Abstrahując od faktu, że klub z Łazienkowskiej jest uważany za najbardziej medialny w Polsce i środki masowego przekazu rzeczywiście poświęcają mu relatywnie dużo uwagi, to jednak genezę warszawskich sporów znajdziemy gdzie indziej. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na pewną świadomość nieobcą kibicom Legii. Mam tutaj na myśli zarówno świadomość realnego ucisku, jakim były nijak mające się do warunków oglądania meczu, ewentualnie wyników drużyny, podwyżki cen biletów oraz bardzo spontaniczne rozdawanie przez działaczy dożywotnich zakazów stadionowych, jak również świadomość własnych racji, argumentów, a także siły objawiającej się nie tylko w liczebności. Jeśli te warunki zostaną spełnione, to wśród fanów zazwyczaj pojawia pewność, że zaistniała sytuacja nie stanowi naturalnego porządku rzeczy. Bo nie stanowi! Gdy w sierpniu 2002 roku kibice Feynoordu Roterdam uznali, że tamtejsza federacja piłkarska przyznała im zbyt mało kart wstępu na ligowe mecze wyjazdowe, to udali się osobiście do siedziby KNVB w Zeist, by walczyć o swoje prawa. Przy okazji – jak to kibice – z dowcipem godnym największych mistrzów sarkazmu przemalowali portrety dawnych reprezentantów Holandii, „ubierając” ich w stroje Feyenoordu. Z kolei wielbiciele PSV, gdy dowiedzieli się, że nie mogą jechać za ukochaną drużyną na ważny mecz, postanowili zablokować drogę autobusowi z piłkarzami. Swoją postawę argumentowali tym, że skoro oni nie mogą jechać, to piłkarze też powinni zostać w domu. Jednak mimo tego, że niepoważnych i niekompetentnych prezesów klubów piłkarskich w całej Europie jest wielu, mało która grupa kibiców decyduje się na tak zdecydowane protesty. A przecież to się w głowie nie mieści, żeby działacz, którego wczoraj w klubie nie było, dziś w nim wprawdzie pracuje, ale za jakiś czas będzie zarabiał na życie zupełnie gdzie indziej, miał takie prerogatywy, by móc nawet nastolatkowi na zawsze zakazać wejścia na stadion. Zresztą nie tyle o stadion tu chodzi, co o Legię. Przeciętny działacz zazwyczaj nie rozumie, że człowiek nie przychodzi na jakiś stadion, by oglądać tam mecz ligowy, tylko ten człowiek przychodzi właśnie na Legię. Powodowane może to być miłością do klubu, przyzwyczajeniem, stylem życia, czy nawet konformistycznym naśladowaniem kolegów – nie to jest tu najważniejsze i nie zamierzam oceniać motywów kierujących kibicem, ale chcę podkreślić, że w ostatnich latach fanów na stadion przy Łazienkowskiej nie sprowadzała potrzeba doznania tzw. mocnych wrażeń. Wobec tego warto się zastanowić czy zasięg przywilejów działaczy, czyli ludzi, którzy często – powiedzmy to wprost – trafili do futbolu z przypadku, nie jest zbyt duży. Czy uregulowanie znacznych długów i bieżące łożenie niemałych kwot pieniężnych na działalność klubu pozwala się aż tak szarogęsić? Tu zdania są oczywiście podzielone. Jedni popierają politykę władz tłumacząc ją troską o bezpieczeństwo oraz o wyższy poziom kultury wśród kibiców, inni natomiast są przekonani, że chodzi tylko o zwabienie na stadion ludzi z grubszymi portfelami. Pamiętajmy przy tym, że wśród tych dobrze zarabiających, noszących na co dzień drogie garnitury, też jest mnóstwo kibiców Legii i stanowią oni zaiste wdzięczniejszy target, który w czasach, gdy na działalność klubu nie można wydać więcej niż się ma, jest szalenie ważny. Konflikt pomiędzy tradycją, miłością i przywiązaniem do barw, a pieniędzmi w naszych warunkach zazwyczaj wygrywają te drugie. Tymczasem istnieje sposób, by do konfliktu nie doszło. Przepis na symbiozę jest bardzo prosty, a zarazem na tę chwilę chyba nierealny do wykonania. To trochę tak, jak z odchudzaniem – każdy wie, że wystarczyć nie żreć. Identycznie jest tutaj – porządny, duży stadion załatwiłby problem.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.