Domyślne zdjęcie Legia.Net

Prawda banalna i prawda objawiona

Michał Bronowicki

Źródło: Legia.Net

06.04.2009 09:17

(akt. 17.12.2018 23:31)

W kontekście nadal niezadowalającej formy drużyny, siermiężnego stylu gry i ogólnie przeciętnej postawy, wcale nie skokowo lepszej niż w poprzednich wiosennych zawodach, właściwie trudno jednoznacznie zdefiniować triumf Legii w Gdyni. Czy był to sukces, poprawnie wykonane zadanie, czy też zwyczajnie wynik na miarę obecnych możliwości? Pomijając uzasadnione utyskiwania warszawskich kibiców na poziom prezentowany przez zespół (tak dalece różnych od metaforycznych deklaracji trenera Vicuny, mówiącego że Legia powinna być jak Barcelona), należy uznać truizm, który wśród słów krytyki zalewających ostatnio „Wojskowych”, powinien wybić się na plan pierwszy – zwycięzców się nie sądzi. Legia w Gdyni mogła wygrać, ale nie musiała; jak w każdym meczu, w każdym sezonie i w każdych rozgrywkach. Ta prawda objawiona (autorstwa Jana Urbana), która nieco wrażliwszym fanom ciągle wybrzmiewa w uszach, uświęca kibiców w przekonaniu, że w minionej kolejce „Wojskowi” jednak zanotowali sukces. Ale taka hipoteza wydaje się w istocie zbyt abstrakcyjna nawet dla najbardziej szyderczo nastawionych obserwatorów ligowej rzeczywistości. Gdyby bowiem wyjazdowe zwycięstwo z outsiderem zawsze określać mianem sukcesu, to misja Urbana pracującego przy Łazienkowskiej jawiłaby się jako donkiszoteria, zaś ewentualne mistrzostwo na koniec sezonu trzeba by przyjąć za cud, a od cudów w Polsce jest przecież zupełnie inny fachowiec, w zupełnie innej dziedzinie. Na konferencji pomeczowej w Gdyni warszawski szkoleniowiec stwierdził, że zespół wykonał swoje zadanie. Czy obwieścił to z westchnieniem ulgi, czy wypowiedział z wyraźną satysfakcją, czy też – zgodnie ze współczesną tendencją – zameldował, nie ma specjalnego znaczenia. Najważniejsze, że się nie pomylił, ponieważ wygrali dokładnie ci, co mieli i powinni wygrać, czyli faworyt. Bo Legia – nawet sfrustrowana ostatnimi niepowodzeniami i pozostająca w co najwyżej średniej dyspozycji – była w sobotę pierwszorzędnym kandydatem do zwycięstwa, przede wszystkim ze względu na większy niż w Arce potencjał. Talent przywódczy Urbana daleki jest od zdolności Gajusza Juliusza Cezara, analogii między tymi postaciami nie należy wyprowadzać, ale lakoniczne veni, vidi, vici mogłoby trenerowi posłużyć za całe podsumowanie sobotniej batalii w Trójmieście, podobnie jak rzymskiemu przywódcy posłużyło ponad dwa tysiące lat temu. Wszelkie powyższe dywagacje, o tym jak zakwalifikować skromną, dla niektórych wręcz szczęśliwą, nadmorską wygraną Legii byłyby prawdopodobnie pozbawione sensu, gdyby nie ostatnie, zasadne zresztą pytanie: czy rezultat z Gdyni nie jest aby wynikiem na miarę możliwości stołecznej drużyny, odzwierciedlającym jej obecną siłę (albo niemoc – jak kto woli)? W odpowiedzi można pokusić się o cały elaborat wyjaśniający, że przecież z tą samą Arką niedawno punkty stracił Lech; że liga polska w swej miernocie oferuje przynajmniej nieprzewidywalność wyników i każdy triumf naprawdę trzeba doceniać; że należy pochwalić zespół, któremu generalnie nie idzie, a który jednocześnie potrafi się przełamać, w dodatku na boisku rywala; wreszcie że najskromniejsze i najbrzydsze nawet zwycięstwa to przecież równie dobra droga do finalnego sukcesu, jak efektowne demolowanie kolejnych przeciwników na drodze do mistrzostwa. W sobotę Legia nie uczyniła dla siebie wcale mniej, ani więcej, niż zrobiła w minioną środę reprezentacja Polski, która rozgromiła San Marino. Obie jedenastki – patrząc z dystansu – zdobyły po trzy punkty i co najwyżej zatarły niedobre wrażenie z poprzednich meczów, przedłużając jednocześnie szanse na osiągnięcie swych celów ostatecznych. Różnica tkwi w stylu, jaki towarzyszył obydwu wygranym, ale czy w Warszawie, Poznaniu, Krakowie rzeczywiście ktokolwiek oczekuje, że kadra lub ukochany klub będzie prezentować się niczym Barcelona, że piłkarze oczarują widzów swoim kunsztem technicznym, a ręce same będą składać się do oklasków? Którzy z zawodników biegających po polskich boiskach mieliby w ten sposób uraczyć widownię? O wiele logiczniej jest wierzyć w nawet najskromniejsze, lecz w miarę regularne zwycięstwa – okraszone walką, okupione potem i opiewane w mediach, które słabego stylu u generalnych triumfatorów rozgrywek niemal nigdy nie piętnują. Niemal, bo trudno zapomnieć na przykład o artykułach i audycjach po finałach Euro 2004, gdy dziennikarze sportowi objawiali swoje zaskoczenie końcowymi rozstrzygnięciami także poprzez irracjonalną krytykę postawy Grecji, niesprawiedliwie i niepotrzebnie rozcieńczając przy tym szampański nastrój w Helladzie. Ale nawet jeśli tak się stanie, nawet jeśli jacyś malkontenci znajdą sobie powód do narzekań, to czym z perspektywy czasu będzie choćby ostatnia wygrana reprezentacji 10:0 w relacji do zwycięstwa z tym samym San Marino w 1993 roku, kiedy to Jan Furtok strzelił ręką jedynego gola meczu i uchronił drużynę narodową przed kompromitacją? Po latach wspomnienia o obydwu spotkaniach wzbudzą co najwyżej uśmiech, być może z różnych przyczyn, lecz w statystykach pozostaną suche liczby oraz końcowe klasyfikacje. Liga nie rządzi się innymi prawami, w niej także najważniejsze są punkty i tak jak na nic były niedawne zachwyty nad zwyżkującą formą Legii po przekonywającej wygranej z Odrą, tak na nic teraz głosy krytyki po meczu z Arką, nawet jeśli są efektem troski o zespół, czy niewygórowanych oczekiwań, by gra była na miarę potencjału. Roger radzi sobie nadal słabo, Iwański ciągle nie przypomina samego siebie z jesieni, Astizowi zdarzają się błędy? No cóż… Jakże osobliwy to zwyczaj serdecznie ucieszyć się z ważnego triumfu, hołdując przy tym zasadzie, że zwycięzców się nie sądzi. Niepopularny komunał? Może właśnie szkoda…

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.