Domyślne zdjęcie Legia.Net

Przepłacony Bury?

Robert Balewski

Źródło: gazeta.pl

15.05.2006 21:30

(akt. 25.12.2018 19:02)

Kandydat na gwiazdę czy sezonowy bohater gazet? Niezmierzony talent czy piłkarz ograniczony, bez szans na karierę w nowoczesnym futbolu? Boiskowych herosów kreujemy chętnie, a ubóstwo polskiej piłki sprawia, że coraz mniej trzeba, by ściągnąć na siebie reflektory. Poza Wodzisławiem mało kto już pamięta, że niejaki <b>Marcin Smoliński</b> zdobył przed kilkunastoma miesiącami Piłkarskiego Oscara w kategorii odkrycie roku - wystarczyło założyć kilkanaście razy koszulkę Legii i strzelić trzy gole.
Zżymał się na to Zbigniew Boniek, który w wywiadzie dla "Gazety" przywołał szał z poprzedniej dekady na Marka Citkę. Były widzewiak strzelił dwa piękne gole (Atletico Madryt oraz reprezentacji Anglii) i został - jak na nasze warunki - megagwiazdą, prorokowano mu wspaniałą przyszłość międzynarodową. Boniek próbował go "rozebrać" na czynniki pierwsze, czyli cechy decydujące o klasie zawodnika, by dowieść, że citkomania nie miała żadnych racjonalnych podstaw. Rozbierzmy w ten sam sposób Burkhardta, czyli najnowszego ulubieńca kibiców i dziennikarzy, którzy uporczywie go promują, wysyłając nawet na mundial. Legia wykupiła go z Amiki za 650 tys. euro. Strzał - to atut rozgrywającego Legii najcenniejszy, bo czasem przesądzający o zwycięstwach, a przy tym dzięki ładnym golom podbijający kibicowskie serca. Podanie i przegląd pola - tu również spory plus, choć zaskakujące, nieszablonowe, otwierające drogę do bramki zagrania przytrafiają mu się zdecydowanie zbyt rzadko. Rzuty rożne - też plusik, ale mały; większy wymagałby większej regularności. I wreszcie gra z pierwszej piłki - niezła, choć tu ocenę utrudnia specyfika naszej ligi, o czym za chwilę. Dalej zaczynają się problemy. Drybluje Burkhardt tak sobie (mijanie rywali to zmora niemal wszystkich naszych ligowców), a raczej - „chyba” drybluje tak sobie, bo niemal tego nie próbuje. Gra głową i potrzebna do wygrywania pojedynków powietrznych skoczność zasługują na notę zero. Odbieranie piłki to fach mu zupełnie obcy, a wślizg - czy raczej specyficzny wykrok z położeniem się na trawie - legionisty mógłby trafić do katalogu piłkarskich osobliwości. Przerywanie akcji przeciwnika utrudniają legioniście i cechy mentalne, czyli rzucający się w oczy kompletny brak waleczności oraz pracowitości, i fizyczne - brak siły, szybkości oraz przyspieszenia. Burkhardt nie jest typem mięśniaka, lecz gracza wiotkiego, przemieszczającego się ruchem jednostajnie zwalniającym, niezdolnego do harówki z intensywnością stachanowca. Zwłaszcza że i wytrzymałością maratończyka nie imponuje, a wręcz przeciwnie - trener Dariusz Wdowczyk regularnie zdejmuje go z boiska po blisko godzinie gry. Wymienione kryteria decydują o klasie pomocnika, choć oczywiście nikt nie spełnia ich w stopniu bliskim doskonałości, bo byłby piłkarzem idealnym, a takie zjawiska, jak wiadomo, na naszej planecie nie występują. Poza tym czasem wystarcza opanować do perfekcji posługiwanie się piłką, a niedomogi fizyczne tracą jakiekolwiek znaczenie - przypomnijmy sobie choćby genialnego, ale człapiącego Juana Romana Riquelme, który sprawia na boisku wrażenie piłkarza archaicznego, przeniesionego żywcem z epoki "kółek" Kazimierza Deyny. Czym zatem zajmuje się podczas gry Burkhardt, gdy nie robi nic? Otóż zajmuje się on zazwyczaj szukaniem wolnej przestrzeni, ustawianiem się tak, by wokół niego była pustka, by uniknąć kontaktu z rywalem. By mieć spokój i czas w momencie kopnięcia piłki. Takich warunków szuka oczywiście na boisku każdy, ale legionista bije rekordy, on nie lubi i nie potrafi grać ciałem, nie lubi i nie potrafi wdawać się w boiskową walkę wręcz, do czego zmusza pomocników nowoczesny futbol. Być może styl Burkhardta opiera się na umiejętnej grze bez piłki, ale dziś nie mamy wystarczająco dużo danych, by to ocenić. Wspomniana słabość polskiej ligi polega na niskim tempie gry i nie tak ścisłym kryciu jak w innych, nawet przeciętnych, ligach zagranicznych. Spoglądając na leniwie truchtającego Burkhardta, można odnieść wrażenie, że uporczywy pressing rywali, duszące zagęszczenie środka pola i ofiarna walka o każdy metr trawy - nie wspominając już o szaleńczym tempie akcji - całkowicie zniwelowałyby atuty rozgrywającego Legii. Co zresztą nawet w naszej Orange Ekstraklasie było niekiedy widać, a wtedy trener Wdowczyk czym prędzej zdejmował go z boiska. Niestety, z Wisłą kontuzjowany warszawiak nie zagrał, więc nie sprawdził się nawet z lokalnie najbardziej wymagającym przeciwnikiem (i Radosławem Sobolewskim, czyli najlepszym defensywnym pomocnikiem ligi). Na razie Burkhardt to gracz jednowymiarowy. Nie wytrzymuje porównania nawet z Mirosławem Szymkowiakiem, liderem reprezentacji Polski, który choć wyróżnia się w Trabzonsporze, to przecież nie zwrócił na siebie uwagi nie tylko wysłanników z czołowych lig europejskich, ale i tureckich krezusów ze Stambułu. Trener Paweł Janas tego pierwszego do kadry nie powołuje (a kiedy powoływał, legionista go zawodził) i ani myśli wziąć go na mundial, choć niewykluczone, że wpływ na jego decyzję ma asystent Maciej Skorża, były trener Amiki, która piłkarza nie chciała, bo podczas zgrupowania raczył się piwem. W kiepskiej polskiej lidze Burkhardt czasem błyśnie, w meczu o nie lada stawkę, przeciw poważnemu przeciwnikowi w Europie - niekoniecznie. Nic oczywiście nie wiemy na pewno, z wyjątkiem tego, że nie zaszkodziłoby mu ciut więcej niż trochę ostrej pracy nad sobą, by nie podzielił losu Sebastiana Mili. Pomocnika również potrafiącego uderzyć dystansu, który poniósł sromotną klęskę w starciu z europejską piłką, nie przebijając się do przeciętnej Austrii Wiedeń. Burkhardta również zweryfikuje zetknięcie z futbolem na serio (na razie z takim kontaktu nie miał nigdy), choć kazać bić mu się o Ligę Mistrzów byłoby ryzykiem graniczącym z szaleństwem. Czy trener Wdowczyk zdoła uczynić z niego rozgrywającego pełną gębą? Czy Burkhardt okaże się wystarczająco dojrzały, świadomy własnych słabości i zdeterminowany w ich eliminowaniu, by zostać kimś więcej niż pierwszorzędny piłkarz drugorzędny? Ile wart jest Burkhardt 650 tys. euro to strasznie dużo. Tyle można płacić za podstawowego gracza reprezentacji - mówi "Gazecie" menedżer świetnie znający polski rynek (nie chce podawać nazwiska). - Na warunki europejskie to mało, na warunki polskie to ogromne pieniądze - dodaje Carl Glomb, menedżer Sebastiana Mili i Tomasza Frankowskiego. - To suma naciągnięta. Na rynku europejskim jest mnóstwo dobrych piłkarzy bez kontraktów, którzy tylko czekają, by ich zatrudnić - wtóruje mu Włodzimierz Lubański. - Za takie pieniądze można kupić rezerwowego Ajaksu - dodaje anonimowo inny menedżer. Burkhardt trafił do Legii, po tym jak z hukiem został wyrzucony z pierwszej drużyny Amiki za picie piwa w trakcie ciszy nocnej. - To akurat nie problem. Są piłkarze, którzy lubią wypić jedno czy dwa piwa i nie przeszkadza im to w karierze. Ale żeby być wybitnym zawodnikiem, trzeba stanąć przed 80-tysięczną widownią i zdecydować o wyniku meczu, np. wykorzystując karnego. Burkhardt czegoś takiego nie ma. Inna sprawa, że taką umiejętność ma dwóch-trzech polskich piłkarzy - mówi Glomb. W tym sezonie 23-letni pomocnik zagrał w 28 meczach Legii, strzelił pięć goli, miał siedem asyst. - Marcin jest nieźle wyszkolony technicznie, ale liczy się też mentalność, siła, taktyka. Testem dla niego będą eliminacje Ligi Mistrzów. Tam może udowodnić, że jest wart tych pieniędzy - mówi jeden z menedżerów. - Teoretycznie Burkhardt ma umiejętności. Tyle że nie udowadnia tego. Gra bardzo nierówno - twierdzi Lubański. - Nie rozumiem, dlaczego Legia nie chciała zapłacić Amice np. 300 tys. euro i zapisać w kontrakcie, że do Wronek trafi 20 proc. z następnego transferu Marcina - zastanawia się jeden z menedżerów. Ale tu jest problem. - Marcin nie gra w kadrze, a to praktycznie blokuje transfer do dobrego zagranicznego zespołu. Prezesi i trenerzy, widząc poziom polskiej ligi, zawsze pytają o staż reprezentacyjny zawodnika. Z drugiej strony nie jest on już tak młody, by kupić go jako talent, który można ukształtować - mówi anonimowo menedżer. - Burkhardt to nie jest talent na skalę światową. Mógłby grać w Messinie czy Regginie, tylko po co? Jeśli ma się pałętać po europejskich wsiach, lepiej niech zostanie w Legii - mówi Zbigniew Boniek. - Spokojnie poradziłby sobie w lidze holenderskiej, w Bundeslidze byłoby już ciężko, bo tam gra się bardziej siłowo - kończy Glomb.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.