Domyślne zdjęcie Legia.Net

Sylwester Czereszewski wrócił do Legii

Robert Błoński

Źródło: Gazeta Wyborcza

29.10.2001 22:34

(akt. 01.01.2019 18:47)

Siedem miesięcy w Chinach w zupełności mi wystarczy. Pograłem, zarobiłem trochę pieniędzy i przez ostatnie tygodnie o niczym nie myślałem, tylko o powrocie do Warszawy - mówi "Gazecie" Sylwester Czereszewski, który w połowie października wrócił z Chin Powtórny debiut w Legii nastąpił w sobotę, w meczu ze Stomilem. Ostatni raz, przed wyjazdem do Azji, Czereszewski zagrał w barwach klubu z Łazienkowskiej także ze Stomilem - to było 30 września 2000 r. - Potem podczas charytatywnego meczu w Mielcu doznałem kontuzji - opowiada Czereszewski. - Skręciłem kostkę, nie grałem do końca rundy. W grudniu po raz pierwszy pojawiła się opcja wyjazdu do Chin. - Zaproponował mi to pan Mandziara, menedżer, z którym współpracowałem - opowiada Czereszewski. - Na początku miałem obiekcje, ale pocieszałem się, że to tylko siedmiomiesięczne wypożyczenie. W Chinach gra się systemem wiosna-jesień. W II lidze jest 12 zespołów. Czereszewski miał pojechać do Chin pod koniec lutego i wrócić w październiku. - W lidze chińskiej może grać trzech obcokrajowców, a do protokołu wpisuje się o jednego więcej - mówi 30-letni pomocnik. - Nie ma znaczenia, czy ktoś jest z Unii Europejskiej, spoza czy z Ameryki Południowej. W moim zespole grało jeszcze dwóch Brazylijczyków. Czereszewski wyjechał z Polski 27 lutego. Najpierw na tydzień, żeby zobaczyć, jak tam jest. - Kiedy wracałem do Warszawy, miałem nocleg w Pekinie. O godz. 4 rano obudził mnie telefon. Żona przysłała mi SMS-a, że nasz trener Franciszek Smuda został zwolniony - wspomina. - Za jego kadencji źle mi się grało w Legii. Ustawiał mnie na pozycji defensywnego pomocnika, a ja całe życie strzelałem gole. To nie moje miejsce na boisku. Gra w ogóle nie sprawiała mi przyjemności. Smudzie nie powiodło się tutaj, bo był chyba zbyt pewny siebie. Po co były wywiady, w których mówił o mistrzostwie, Pucharze Polski i Pucharze Ligi. Po co twierdził, że teraz na bramce może stać magazynier, bo w obronie grają Łapiński, Zieliński, Wojtala i Siadaczka... To mobilizowało naszych rywali. Ja jestem przyzwyczajony do transferów, do tego, że ktoś do Legii przychodzi, ale wciąż zastanawiam się, jak to jest, że ci z największymi "nazwiskami" z reguły nie robią tu żadnej kariery? Mimo że Smuda odszedł, Czereszewski postanowił wyjechać. - Ani się obejrzałem, a czas w Chinach minął - mówi. - Trzy razy w tygodniu trenowaliśmy po dwa razy dziennie. Wstawałem o godz. 7 rano. Jechaliśmy całym zespołem do naszego ośrodka oddalonego o 30 km od miasta. Potem był trening, obiad, drzemka i drugi trening. O 7 byłem w hotelu. Z porozumiewaniem się nie miałem kłopotów, byli tłumacze. Poza tym naszym trenerem był Jugosłowianin, a ten język jest podobny do polskiego. Porozumiewaliśmy się bez kłopotów. Czereszewski mieszkał cały czas w hotelu, choć w kontrakcie miał zagwarantowany apartament w bloku. - I nawet tam się przeprowadziłem, ale tak szybko, jak wszedłem, tak wyszedłem. Za oknami coś budowano i był okropny hałas. Wróciłem z żoną, która była ze mną przez pięć miesięcy, do hotelu - wspomina. - W apartamentach zostali inni zawodnicy. Tam mieszkali, bez rodzin, przez siedem miesięcy. Dopiero potem rozjechali się do domów. - Bałem się, że jak wrócę, to będzie ze mną to samo co z wieloma innymi polskimi zawodnikami wracającymi z zagranicy - że będę wrakiem piłkarza i będę nadawał się tylko do III ligi. To nie dawało mi spokoju. Na szczęście nie straciłem formy - dodaje. Mecze rozgrywane były raz w tygodniu - w soboty. Jeśli zespół Czereszewskiego - Nanjing Sainty - grał na wyjeździe, wylatywali już w czwartek, wracali w niedzielę. Jeśli grali na własnym boisku, niedziela była wolna. - Oprócz Wielkiego Muru zupełnie nic tam nie zobaczyłem - mówi Czereszewski. - Powiem szczerze, wyjeżdżając do II ligi chińskiej, miałem nadzieję, że będę tam gwiazdą. Pomyliłem się. Gra oparta była na bronieniu się, bieganiu i przypadkowości. Zdecydowanie lepiej graliśmy na wyjazdach, kiedy nastawialiśmy się na kontry, niż u siebie, gdy to rywale się bronili. Drużyna Czereszewskiego do ostatniej kolejki walczyła o awans. - W Chinach najwięcej do powiedzenia mają działacze - opowiada Czereszewski. - Trener liczy się najmniej. Działacze przyjeżdżali na trening, my musieliśmy przerwać zajęcia i wysłuchiwać, co mają do powiedzenia. Przed meczami trener prowadził odprawę kwadrans, a przez następną godzinę gadali działacze. Zawsze mówili to samo, że jutrzejszy mecz jest najważniejszy. W pewnym sensie się nie mylili. O tym, kto awansuje, decydował ostatni. I w decydującym spotkaniu do 75. min było 2:0. Ostatecznie jednak zespół Polaka przegrał 2:4. - Już przed jego rozpoczęciem tłumacze powiedzieli mnie i Brazylijczykom, że coś może być nie tak. I było - wspomina. - Już po powrocie do Polski dowiedziałem się, że zamiast dwóch drużyn awansowała jedna. Te, które grały nieuczciwie, a było ich sześć, zostały ukarane. W Chinach jest pełne zawodowstwo. Najlepsze I-ligowe kluby płacą gwiazdom nawet 400 tys. dol. - Sponsorami są różne fabryki. Na naszych koszulkach reklamowała się firma Sainty, ale zupełnie nie wiem, czym się zajmowała - mówi Czereszewski. - Obcokrajowcy mieli indywidualne kontrakty, Chińczycy byli premiowani inaczej. Wszystko zależało od kaprysu prezesa. Ile chciał, tyle płacił. Najwięcej, za wygraną na wyjeździe, ośmiu kolegów z pierwszej jedenastki dostało po 10 tys. dol. W Chinach zarabia się przeciętnie 100-200 dol. Początkowo Chińczycy mieli ogromne kłopoty z wymówieniem mojego nazwiska. Najpierw nazywali mnie "Cherokee" jak jeep. Skończyło się na "Czeno". Stadiony, jak mówi Czereszewski, nie różnią się zbytnio od polskich. Są może bardziej kameralne, za to w dużo lepszym stanie jest baza treningowa i odnowa biologiczna. - Na nasze mecze przychodziło po 10-20 tys. ludzi. Wszystko zależało od przeciwnika - mówi Czereszewski. - Czułem się "swojsko", bo barwy klubu były niebiesko-białe. Przypomniałem sobie lata spędzone w Stomilu. Na meczach nie było tak wspaniałej atmosfery jak w Polsce. Ludzie ożywiali się tylko wtedy, gdy coś się działo pod bramką. Gdy gra toczyła się w środku boiska, siedzieli cicho. Awantur nie było, w Chinach jest bardzo spokojnie. Ludzie strasznie boją się policji. W Chinach odzwyczaił się od korków. - Wszędzie jeździłem taksówkami - mówi. - Są bardzo tanie, a poza tym stanowią 90 proc. pojazdów poruszających się ulicami. Za to na chodnikach jest straszny tłok. Masa rowerzystów i pieszych. Oni strasznie lubią spacerować. Właśnie jeżdżąc taksówkami, nauczyłem się podstawowych zwrotów po chińsku. Na boisku Chińczycy w ogóle ze sobą nie rozmawiają, nie krzyczą, nie podpowiadają... Ciężko mi to zrozumieć. Zauważyłem, że tam nie ma właściwie klasy średniej. Są ludzie bardzo bogaci albo bardzo biedni. Na ulicach jest dużo żebraków. Kiedy wchodziłem do sklepu, sprzedawca, widząc Europejczyka, chciał od razu sprzedać cały asortyment. Z żoną najczęściej chodziliśmy do pubu w hotelu Sheraton. Tam przynajmniej widziało się ludzi z Europy, Ameryki... Czereszewskiemu bardzo doskwierały twarde boiska. - Marzyłem o takiej grząskiej, podmokłej murawie, po której piłka leci, a nie hamuje - mówi. - Tęskniłem za taką pogodą, jaka teraz jest w Warszawie. Wracając tutaj, cieszyłem się, że nie zrobiłem kroku w tył. Ale więcej już bym nie chciał tam jechać. Nie odpowiada mi ich kultura, mentalność. Są bardzo uprzejmi, ale też strasznie zamknięci w sobie... Z Chin wyjechał sześć dni po ostatnim meczu. - Bez żadnego pożegnania. Po prostu spakowałem się, wsiadłem w samolot i wróciłem. Wiedziałem, że będę znowu grał w Legii - mówi. - Bałem się, że pierwszego dnia, jak zobaczą mnie koledzy, to od razu będą nazywać mnie "Chińczyk". Na szczęście pozostałem Sylwkiem. Poza trenerami niewiele w Legii się zmieniło. Nie przywiozłem ze sobą żadnego zawodnika, bo z Chińczyków żaden nie nadawałby się do pierwszego składu, a z kolei Brazylijczycy byli wspaniali, ale jak na Legię zbyt kosztowni... Do gry "Czereś" wrócił w sobotę. Został wspaniale przyjęty przez kibiców. - Byłem zaskoczony - mówi. - Ale po meczu ktoś mi powiedział, że "przecież ty jesteś już legionistą". Faktycznie. Uświadomiłem sobie, że gram tu od pięciu lat i coś dla tej drużyny zrobiłem. Strzeliłem prawie 40 goli w lidze, a to moim zdaniem dużo. Kontrakt mam do czerwca. Mam nadzieję, że w końcu zostaniemy mistrzami Polski. Wisła ma kłopoty, już nie wygrywa meczu za meczem jak w poprzednim sezonie. Pogoń wciąż jest bez pieniędzy, coś zacięło się w Amice, Polonii. - Chciałbym grać w ataku. Znowu zacząć strzelać gole. Jak kiedyś - kończy Czereszewski. - Obojętnie z kim w duecie. Na dziś najlepszy z napastników jest chyba Czarek Kucharski. Oglądałem pierwszy mecz z Valencią i specjalnie przyglądałem się temu, co robią Ilie i Carew. Oni tylko stali w polu karnym. Nie wiem, czy przebiegli w tym meczu więcej niż 500 m. Powiem szczerze, że Valencia mnie nie zachwyciła. Nic w Warszawie nie pokazała, ale osiągnęła korzystny wynik. 1:1 oznacza, że będzie nam strasznie trudno awansować do II rundy. Chciałbym, aby koledzy nie pojechali do Valencii po to, by jak najmniej przegrać, ale by nie przynieśli wstydu i pokazali charakter.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.