Talizman Legii - Witek Muzyk Ulicy
31.05.2018 17:00
Numer telefonu podany w internecie, dzwonię i odbierasz ty - nie menedżer, nie człowiek od PR.
- Fakt, można do mnie zadzwonić (śmiech). Ludzie pewnie myślą, że to kontakt do menedżera i dlatego nie mam 50 tysięcy połączeń, a raczej takie od osób pytających o płytę lub możliwość organizacji koncertu. Jest ich coraz więcej, co oczywiście mnie cieszy. Wszystko idzie do przodu. Trzy lata temu zacząłem grać na ulicy. Półtora roku temu, wyszła pierwsza płyta, a lada moment pojawi się drugi krążek.
Wyjście na ulicę rzadko kojarzy się z czymś pozytywnym. A ty jednak zostałeś muzykiem ulicy.
- Na ogół to oznaka upadku i często tak jest. Wiele osób, które spotykałem, nie miało pieniędzy, domu, za to były targane nałogami. Ludzi chcących żyć i grać na ulicy z własnego wyboru jest niewielu. Ja tak chciałem. Miałem już dosyć pracy w handlu dla dużych firm. Pewnego dnia spotkałem Dominikę Bienias, która grała na skrzypcach na ulicy. Opowiedziała, że od ośmiu lat gra na ulicach i uznałem, że spróbuję. Wziąłem akordeon, wyszedłem z domu i zacząłem grać. Na początku były to przedwojenne melodie, z czasem zdecydowałem się na własną twórczość.
Ulicy towarzyszy znieczulica?
- Na ulicach brakuje artystów, nie ma kultury art-street. Nadal jest stereotyp, że tam grają ci, którym w życiu się nie udało. Zdecydowałem się chodzić w inne miejsca. Uwielbiam Warszawę, przede wszystkim tę okresu międzywojennego. Odwiedzałem stare kamienice, podwórka na Śródmieściu, Pradze czy Ochocie. Ulice Wspólną, Mokotowską, Wilczą, okolice Placów Konstytucji czy Zbawiciela. Zimą stawiałem na stacje Metra: Politechnika, Centrum czy Wilanowska.
Znieczulica? Cholera wie… W naszych czasach jest tak wiele informacji, bodźców, kolorów, dźwięków, że wiele się widzi, a niewiele dostrzega. Wiele się słucha, a niewiele słyszy. To się tyczy wszystkiego. Człowiek stał się mniej kontemplacyjny, ma mniej własnych refleksji, a więcej powtarza tego, czego się nasłucha. Za bardzo pochłania się przygotowaną papkę, a za mało jest chłodnej analizy. Na ulicy miałem może taką przewagę, że dbałem o schludność, nigdy nie grałem też po alkoholu, bo go nie piję. Dodatkowo mam mocny głos. Nawet jeśli ktoś niczego nie wrzucił, a wyliczyłem, że co setna osoba się na to decydowała, to w oczach pojawiało się zainteresowanie. Nie każdego stać, by wrzucić ulicznemu muzykowi monetę czy banknot, mamy też czasy bezgotówkowe. Może trzeba postawić na terminal?
Ale nie grasz tylko na ulicy.
- Mam zespół składający się z siedmiu muzyków, jeden z największych w Polsce. Trudno, by za każdym razem towarzyszyli mi na ulicy, bo jestem dość dynamiczny, często się przemieszczam. Tak było chociażby z Legią. Zawsze marzyłem jednak o większej scenie i kiedy jest okazja, gramy tam wspólnie z zespołem. Marzę też o wspólnej grze z orkiestrą symfoniczną. Niedługo dojdzie do koncertu promującego mój drugi album, gdzie planujemy stworzyć płytę live.
A z Legią zaczęło się w pociągu…
- Pół roku wcześniej poznałem Wojtka Kowalewskiego, kiedy zbierałem pieniądze na płytę. Zaczęło się jednak od Marcina Papierza, który wydaje gazetę „Asystent Trenera”. On i jego 9-letni syn Marcel polubili moją muzykę i przyjechali na mój koncert w Żyrardowie. Potem napisał do mnie meila, proponował wspólny projekt. Spotkaliśmy się u niego w redakcji i tak się poznaliśmy. Poszliśmy wspólnie na spotkanie z Wojtkiem, a ten wreszcie wsparł moją drugą płytę. W ramach tego damy u niego w Suwałkach koncert będący częścią akcji charytatywnej.
Słaby ze mnie kibic, ekspertem żadnym nie jestem, ale nagle w pociągu podszedł Wojtek, zamieniliśmy kilka słów i poszliśmy razem do WARS-u. Tam stało kilka osób, jedna z nich mnie rozpoznała, chciała nawet zdjęcie. Okazało się, że to Arek Malarz, którego wzruszyła jedna z piosenek.
Byłem zaskoczony, że ci ludzie robią sobie ze mną zdjęcia, a ja do końca nie wiem, kim są. Przyniosłem akordeon, zagrałem im trzy piosenki, a potem padła propozycja, by powtórzyć to, ale już na krakowskim peronie. Wojtek skrzyknął wszystkich, drużyna ustawiła się w kółeczku i zagrałem „Czemu stać mnie na tak niewiele, przecież pracuję nawet w niedzielę”, co w ich ustach brzmi nieco groteskowo. Śpiewam o pieniądzach, ale można to było w ich przypadku podciągnąć pod ostatnie wyniki. Dałem im kilka płyt, poszedłem w swoją stronę, a oni do autokaru. Pojawiło się trochę kurtuazji, mowa o koncercie w trakcie zgrupowania w Warce. I wygrali z Wisłą, potem znowu. Okazało się, że śpiewają moją piosenkę w szatni, przed i po meczach.
Potem zagrałeś legionistom po finale Pucharu Polski.
Wojtek Kowalewski wspomniał potem o finale, wreszcie mnie zaprosił i i tak trafiłem na Stadion Narodowy. To miała być niespodzianka dla piłkarzy. Wjechałem wtedy na stadion z fizjoterapeutami. Potem znowu Legia wygrywała, aż przyszedł mecz w Poznaniu. Miałem trzy koncerty z rzędu, ostatni w Jaworznie. Wracaliśmy już do Warszawy, wszedłem na stację benzynową i zaczepił mnie fan Mateusza Borka. Rozpoznał mnie, chciał zdjęcie i wspomniał, że Legia wygrała. Byłem zaskoczony, tyle się działo. To ciekawa sytuacja, bo po pięciu minutach spojrzałem na telefon i dzwonił Wojtek. Spytał o mój czas w poniedziałek, bo… mają pomysł. Potem zadzwonili do mnie kibice Legii - miałem wyjść na Placu Zamkowym z akordeonem. Zgodziłem się jednak wcześniej na propozycję drużyny, przeprosiłem i pojechałem z zespołem. Byłem z nimi cały dzień i chyba każdy żałował, że nie było opcji przejazdu odkrytym autokarem przez miasto.
Ostatecznie legioniści pojawili się na gali, a ja byłem razem z nimi. Niektórzy goście byli chyba lekko skonsternowani moim występem. Widziałem jednak, że prezesowi Zbigniewowi Bońkowi się podobało.
Arkadiusz Malarz ma wziąć udział w jednym z twoich teledysków.
- Tak, teledysk będzie powiązany z akcją „Stop narkotykom” i piosenką „Dziewczyna lepsza niż kokaina”. Chcę, by Arek, ale też pozostali piłkarze, nagrali się telefonami. Chcę, by byli to sportowcy, bo utożsamiani są ze zdrowym trybem życia. To zaśpiewałem na gali i mobilizowałem ludzi, by trochę się rozruszali. Chłopaki z Legii byli w euforii, choć pozostali byli nieco skonsternowani.
Cafu nazwał cię nawet częścią drużyny.
- Będąc na Stadionie Narodowym w szatni Legii, kiedy widziałem wanny z lodem, stoły do masażu, to budziło to wrażenie. Niektórzy daliby wszystko, by tam być, choć nie potrafiłem okazać gigantycznego entuzjazmu. Ten byłby pewnie większy będąc w szatni Queen z Freddiem Mercurym. Długo nie traktowałem tego uczuciowo, choć z czasem dostałem koszulkę z podpisami. Poznałem też Lucjana Brychczego, którego zapytałem o grę z Deyną. Legenda klubu odparła, że to Deyna grał z nim (śmiech). Charakterny człowiek!
Początki były powierzchowną znajomością. Potem poznałem lepiej lekarzy, analityków, fizjoterapeutów. Po całym dniu z nimi, wspólnych śpiewach, gali… Na nią wparowałem lekko spóźniony, razem z Konradem Paśniewskim. Stanąłem na krzesłach, zaczęliśmy śpiewać. Ale wracając do meritum, to tę koszulkę z podpisami miałem dać kumplowi. Następnego dnia poczułem do nich taką ludzką sympatię. Koszulkę wreszcie zatrzymałem, na pamiątkę. Bliżej poznałem Arka Malarza, Jarka Niezgodę… Zobaczyłem w nich ludzi, fajnych ludzi.
Rzadko chce się w nich dostrzegać ludzi.
- Ostatnio na okładce jednej z gazet widziałem Roberta Lewandowskiego. Problemem tych ludzi jest to, że widzi się w nich piłkarza. W muzyku tylko muzyka. Niektórzy się ze mnie śmiali, że ja ich nie znałem. Ale ich życie w dużej mierze kreują media. W konkretny sposób. Fajnie powiedział Sebastian Mila, że dziękuje dziennikarzom za wyolbrzymianie jego sukcesów. Piłkarze urastają do miana superbohaterów, a to normalne chłopaki… Zaproponowałem Jarkowi Niezgodzie, by też wziął udział w teledysku. Zaczął się zastanawiać, komu to może zaśpiewać… Wreszcie stwierdził, że może zrobi to dla mamy. Nie znałem ich jako piłkarzy, więc poznaliśmy się jako ludzie.
Wiele osób, produktów, płaci pieniądze za to, by gdzieś być. Jest wiele „przypadkowych” spotkań. Tutaj wszystko potoczyło się dosyć naturalnie.
Ciebie też mogą wreszcie zaprosić do takiego nienaturalnego świata.
- Zdarza mi się w Warszawie pozować do zdjęć (śmiech). Na gali chciano mi zrobić zdjęcie na ściance. Prosiłem, by stało się to na jakimkolwiek innym tle. Nie chcę tworzyć kreacji, produktu. Wolę być sobą, jestem sobą, a Żanetka może to potwierdzić. Wyskoczyłem tam z harmoszką tak samo, jak w metrze czy na Starówce. Siedzimy, rozmawiamy, a jakbyś chciał, nawet teraz mógłbym wziąć akordeon i na nim zagrać. Wszędzie tak samo wyglądam: różnica jest taka, że raz jestem w japonkach, raz boso, a innym razem w butach - zależy od miejsca i pogody. Nie mam z tym żadnego problemu. Piszę tylko słowa, muzykę, aranżuję… Jeśli ktoś mnie zaprasza, to po prostu nie odmawiam. Tak samo jest z wywiadami. Nie jestem rozszarpywany jak Zenek Martyniuk. A na ulicach? Większość nie podejdzie, bo się wstydzi. Niektórzy potem piszą, że widzieli mnie w tramwaju czy autobusie.
Meili i wiadomości jest naprawdę dużo. Czasem nie sposób odpisać na wszystkie, choć bardzo się staram, nawet z opóźnieniem. Nawet płyty wysyłam do ludzi.Wszystko robię sam. Kiedyś miałem menedżera, który pomógł mi nagrać dwie piosenki i nagrać oraz opłacić klip. Potem nasze drogi się minęły…
Rzadko się chyba zdarza, że jedna osoba sama pisze teksty piosenek, muzykę…
- Nagrałem w studio dopiero 21 piosenek. Gdybym ciągle siedział i je nagrywał, to byłoby ich już na płytach dwa razy więcej. Muszę jednak z czegoś żyć, więc wychodzę i gram na ulicy. Nie jestem artystą puszczanym w radiach ogólnokrajowych, tantiem nie dostaję. Gdybym miał stały dochód, to codziennie mógłbym napisać nową piosenkę. Mam w domu pianino, gitarę i akordeon więc mając dobry nastrój, szybko się to dzieje. Na stworzenie muzyki wystarczy mi pięć minut. Tekst? Następne dwanaście, maksymalnie kwadrans. Czasem jeszcze zrobię korektę. Nie będę mówił, że dwa lata pracowałem nad utworem, choć wielu tak twierdzi. Śmiać mi się jednak chce, gdy słyszę, że kogoś tekst dojrzewał w szufladzie przez osiem miesięcy, a potem go wyciągnął, poprawiał… To zwykłe tworzenie otoczki. Nie mam czasu na pisanie piosenki przez rok (śmiech).
- Czasem śpiewając na ulicy, wpada synonim, który tworzy lepszy rym. Wtedy dokonuję zmiany, ale nadal… Piętnaście minut i koniec! Kiedyś Andrzej Krzywy spytał się Kazika, jak tak łatwo mu to wychodzić. Odpowiedział wprost: siadam i piszę, po prostu.
I pisze teksty, które mają trafiać do ludzi.
- Żyję pośród ludzi, nie jestem oderwany od rzeczywistości. Chociaż czasami pojawia się brak zrozumienia między światopoglądem moim, a innych. Od dziesięciu lat nie oglądam telewizji, odkąd urodził się mój pierwszy syn, Czarek. Poświęcałem mu wiele czasu, potem zaczęliśmy chodzić na spacery, basen., rower, piłkę. W końcu się odzwyczaiłem, choć telewizor był. Oglądaliśmy tylko mecze reprezentacji Polski. Pamiętam, że jak się urodził, to nasza kadra grała na mistrzostwach Europy. Do dziś trudno zapomnieć świetne interwencje Artura Boruca. Telewizja zaczęła być nużąca. Wolę poczytać książki.
Człowiek wielu zawodów, przeżyć, ma większą łatwość w czerpaniu z doświadczeń i przelewaniu tego na papier?
- Jak pisać o życiu, jeśli się go nie dotknęło? Można teoretyzować, fantazjować i wymyślać historie. Wielu autorów książek nie przeżyło opisywanych historii. Bez przeżycia pięknej miłości, można napisać o niej piosenkę. Z reguły opisuję jednak własne doświadczenia. To, co dotknąłem. Nie potrafiłbym się utożsamiać z tekstem wymyślonym.
Pytam o to, bo poruszasz w swoich piosenkach wiele tematów.
- Miłość, emigracja, historia, problemy z kredytami, migracja, kwestie obyczajowe, alkoholowe…”A ja mam kaca” to piosenka dla większości ludzi. „Czemu stać mnie na tak niewiele” porusza kwestie tego, że ciągle chcemy więcej, nawet jak mamy środki. Utwór „Mamo”, sentymentalny… Jest też „Rzucę ciebie, rzucę nas” o kobiecie materialnej, nieodpowiednio traktującej mężczyznę. „Param” to powrót do słowa, które trochę zniknęło, o paraniu się czymś.
Jak klasyfikować twoją muzykę?
- Wielu dziennikarzy muzycznych nie wie, jak ją określać. Może… folko-roko-funko-polo. Wiele razy pojawiało się pytanie o styl i sam zacząłem się nad tym zastanawiać. Wyszło tak, a nie inaczej. Wtedy spodobało mi się porównanie do Bruce’a Springsteen’a. Podobało mi się to, bo Amerykanin również łączy różne style. Ma również bardzo mocny głos. W rozmowach padło także nazwisko Nick’a Cave’a. Wielkim komplementem był jednak ten Springsteen. Miłe było również usłyszeć od jednego z dziennikarzy, że myślał, że jest nas dwóch, a jednak jest trzech. Wymienił przy tym Ryszarda Riedla, Marka Piekarczyka i mnie.
Uważaj na Springsteena, bo zdarzało mu się grać trzygodzinne koncerty.
- Zdarzają się długie, choć chcemy zawsze pozostawić uczucie niedosytu. Super jest wtedy, gdy czas szybko mija, gramy różnorodne piosenki, a ludzie nie dowierzają, że to już minęło i już koniec. Stawiamy na to, by grać 75 czy 90 minut. Początkowo, na ulicy, moja twórczość była bardzo smutna, poetyczna, liryczna. Trudno oczekiwać ludzi, by za każdym razem to wytrzymali. Na dużej scenie ma być jednak zabawa i tempo.
Ponoć w przeszłości zdjęto twoją piosenkę z Listy Przebojów „Trójki”.
- To słaba sprawa. Ludzie naprawdę głosują, wybierają piosenki. Lista przebojów ma być głosem odbiorników, ale dziwne, że gdy umiera Leonard Cohen, to od razu ma utwory w pierwszej piątce, a gdy Metallica wydaje nową płytę, to również od razy ma trzy piosenki w „dziesiątce”. Nie wierzę, że nagle naród głosuje na tych artystów, a kogo bym nie pytał, to nikt ich nie słuchał. Udało mi się trafić z poczekalni na listę. Najpierw na 24. miejsce, a potem spadłem o lokatę niżej. Kolejny rozdział być już taki, że zniknąłem całkowicie. Usłyszałem potem w „jedynce”, że tajemnica poliszynela jest fakt, że zakazano mojej twórczości w Polskim Radiu. Wystosowałem list otwarty, potem poruszono ten temat na antenie, ale kolejne osoby - Piotr Baron czy Piotr Metz - umywali ręce. Z kontekstu wyrwano słowa o „mamonie, którą rządzą Żydzi”. Zresztą jest to prawda i nie ma w tym nic złego. My mamy najlepszego piłkarz Roberta Lewandowskiego a oni maja super bankierów i tyle.
Nie mieszam się w politykę swoimi tekstami. Jedyny fragment to ten, w którym śpiewam, że „na wybory już nie chodzę, w urnie obietnic nie ma pszczół, rój szerszeni zamiast miodu, produkuje tony słów”...
Wyczuwałem eurosceptycyzm w „Sercu wolności”.
- Nie było jeszcze Unii Europejskiej, zanim sprzedano nas po II Wojnie Światowej. Zachód nie chciał nam pomagać w trakcie konfliktów zbrojnych czy kiedy byliśmy pod zaborami. Polak musi dać sobie radę sam.
Ty też musisz sobie dawać radę sam, na ulicy…
- Polak zawsze da sobie radę sam. Śpiewam m.in. o potomkach Lachów. Ale tak, muszę sobie dawać radę sam. Telewizja Polska nakręciła dokument, w którym jest moja piosenka „Futbol, futbol show”. Jest tam Krzysztof Krawczyk, Maryla Rodowicz, Bohdan Łazuka i ja. Wcześniej wspomniani zaśpiewają w Opolu, a ja nie (śmiech). Jeśli jednak festiwal polskiej piosenki ma problem z Polakiem, śpiewającym po polsku, to co ja poradzę?
Nie miałbyś większych szans biorąc udział w jednym z programów telewizyjnych?
- Produkuje się tam głównie sezonowe gwiazdki, które mogą pokazać twarze w światłach fleszy i jupiterów. Te programy to takie medialne karaoke. Bogusław Kaczyński stwierdził kiedyś, że one robią krzywdę osobom na początku kariery: dostają w kredycie dużą scenę, publikę, światła, zainteresowanie, a potem spłacają raty za swoją naiwność i iluzje bycia "artystą".
Czyli liczysz tylko na pracę organiczną?
- Tylko. Maria Callas czy Jan Kiepura zaczynali od ciężkiej pracy i małego audytorium. Podobnie było ze Zbigniewem Wodeckim, Krzysztofem Klenczonem, Sewerynem Krajewskim czy Janem Borysewiczem. Początki były w małych salach. To pozwalało zajść na duże sceny. Dostając „na dzień dobry” coś, co ci się nie należy, nie będziesz tego szanował. Druga sprawa, że coś takiego - majątek czy sława - długo się przy tobie nie utrzyma. Liczy się charakter, by się nie poddawać. Robert Lewandowski nie miał łatwo, wychowywał się bez ojca, ale dzięki silnej woli i ogromowi pracy zaszedł tam, gdzie zaszedł.
Patrzę czasem na mojego syna, który chodzi na piłkarskie treningi. Myślę sobie, że nie nadaje się do tego. Trener go zlewa, ale on nie poddaje się i walczy. To jest super! Sam talent się nie obroni. Dalej zajdą ci, którym się chce. Ignacy Paderewski wielokrotnie mówił, że dziesięć procent sukcesu to talent, a reszta to praca. Trudno się z tym nie zgadzać. Czy spojrzymy na Mike’a Tysona czy Michaela Jordana, to poza perspektywami, harowali na swój sukces. Ja też się nie poddaję. Motywuje mnie, gdy słyszę od widzów, że byli na koncertach Stinga czy Depeche Mode, ale jednak u nas bawili się lepiej. Mam nadzieję, że z czasem trafimy z zespołem na większe sceny.
W porównaniu do piłki, w muzyce wiek się nie liczy. Jest czas, by się przebijać.
- Patrząc na Erica Claptona, Marka Knopfera czy Rogera Watersa, widzimy, że nawet w dojrzałym wieku można prezentować klasę. Nawet w Polsce znajdziemy takie osoby patrząc na Stanisława Sojkę czy do niedawna - świętej pamięci - Zbigniewa Wodeckiego. To pokazuje, że muzyk może być intrygujący, ciekawy i elektryzujący w każdym wieku. Spojrzymy na zespół Rolling Stones i też to dostrzeżemy. Tyle lat na scenie, a nadal wyprzedają wszystkie bilety. Kiedyś miałem być piłkarzem, grałem w czwartej lidze. Wyszedłem z wiejskiej szkoły, zajmowałem się biznesem, a życie potoczyło się tak, że zostałem muzykiem.
Słucham, słucham i dobrze mi się wydaje, że ty tego wszystkiego nie żałujesz?
- Nie. Najważniejsza była i jest wewnętrzna przemiana jaka zaszła. Od dwóch lat w ogóle nie piję alkoholu. Na ulicy się odbiłem, zacząłem robić to, co kocham. Coraz więcej osób słucha mojej muzyki, czuję, że im się to podoba. Jestem zapraszany w ciekawe miejsce, bo przecież tylko w ostatnich tygodniach grałem na Stadionie Narodowym dla zdobywców pucharu, a potem dla posiadaczy podwójnej korony na gali Ekstraklasy. Zbigniew Boniek krzyczał „dawaj, dawaj”. Życie stało się lepsze, bo zacząłem żyć zgodnie z pasją.
Nie żałuję życia, które toczę. Czasem tylko zastanawiam się nad synem, którego w szkole uczą pisać i liczyć. Pojawia się jednak wielka szablonowość, która nie rozwija talentów dzieci. Szukając źródeł tego, przez co nie zostałem wcześniej muzykiem czy sportowcem, wracam do szkoły. Mamę wzywano na rozmowy, bo miałem „pałę” z chemii. Nikt jednak nie patrzył na szóstki z muzyki czy WF-u, które uważa się za marginalne przedmioty. Dziwię się, bo na ogół życzy się zdrowia i szczęścia. A zdrowie to ruch fizyczny, a w szczęściu zawiera się również muzyka. Chińczycy widzą zdrowie w sposób holistyczny, gdzie łączą się cztery sfery: fizyczność. psychika, mentalność i duchowość. To musi być zaspokojone, by pojawiała się harmonia. Sport, muzyka, taniec to elementy prowadzące do stabilności i zdrowia. Dziwię się, gdy szkoły tak łatwo przyjmują zwolnienia z WF-u od rodziców. Gdybym decydował, dołączyłbym to do matury.
- Wtrącam się, ale w pełni popieram - przerywa nam stojący obok rowerzysta.
- Świat i społeczeństwo składa się z mikrokomórek, które tworzy każdy z nas. Jeśli bagatelizuje się wychowanie fizyczne, tworzy się chorą komórkę. Człowiek, któremu się nic nie chce, nie chce się dbać o siebie i najbliższy, nie osiągnie wyżyn w życiu. Paradoksem jest, że sportowcy reklamują model życia, w którym sami nie biorą udziału, bo kto z nich je chipsy czy pije pepsi? Trenowanie piłki czy gry na instrumencie to godziny pracy. Sam spędziłem ponad tysiąc godzin na ulicy w różnych warunkach, z presją zarobku. Do sukcesu prowadzi bardzo długa droga, ale warto poddać się czasem intuicji i odrzucić logiczne myślenie. Poryw serca potrafi nas czasem zaprowadzić w ciekawe miejsce. Wyjście na ulice było, według logicznego i wyrachowanego świata pozbawione sensu, ale… było warto! Dziś mam drugą płytę i zagrałem dla mistrzów Polski. A co dalej? Nie wiem. Kiedyś dużo myślałem o przyszłości. Teraz, będzie co będzie. Jak ktoś mnie zaprosi, to mu zagram. Jak nie, to pójdę na ulicę i tak będę grał i śpiewał.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.