Urodzony w Łodzi, odrodzony w Warszawie
23.09.2003 00:00
Mknął na motocyklu z prędkością około 160 km/h, gdy nagle z boku wyjechał samochód. Przeleciał w powietrzu kilkaset metrów. Był cały pogruchotany. Cudem przeżył. Był zbyt młody, żeby zakończyć karierę, miał zbyt wiele sukcesów, by pogodzić się z losem, niesamowita ambicja i charakter kazały mu wrócić na szczyty sławy. I Marek Saganowski tego dokonał. Dziś znów gra w reprezentacji Polski, strzela gole dla Legii i jest idolem kibiców z Łazienkowskiej.
Z podwórka na stadion
Zacząłem kopać piłkę na podwórku w mojej rodzinnej Łodzi, nieopodal stadionu ŁKS - wspomina „Sagan". - Wówczas nie było używek, komputerów, więc pozostawał futbol. W starej kamienicy w śródmieściu mieszkało nas dziesięciu kajtków. Ustawialiśmy kamienie, które imitowały słupki, albo bramkami były klatki schodowe. Nie zawsze moja drużyna była najlepsza. Czasami, gdy w przeciwnym zespole grał mój o rok starszy brat Boguś, przegrywałem. Ale częściej byliśmy w jednej drużynie, bo nie lubiliśmy porażek. Drugi brat, o dziewięć lat starszy Jarek, nie przejawiał zamiłowania do gry w piłkę, więc chciał, żeby jego bracia spróbowali swych sił na prawdziwym boisku. Zapisał nas do ŁKS, bo akurat były zapisy chłopców z rocznika 1978 i 79. Głównym powodem tego, że poszedłem do ŁKS, było chyba jednak to, że moja dzielnica kibicowała ŁKS, a nie Widzewowi.
Ze względu na moje bezpieczeństwo musiałem jeździć na treningi z Bogusiom i przez to trenowałem ze starszymi o rok chłopcami. Mama zawsze była przewrażliwiona, bała się o nas i nie chciała, żebym sam po ciemku wracał do domu. Był więc moim aniołem stróżem.
Treningi ze starszymi wymagały ode mnie dużo pracy i sił. Przepaść między moim rocznikiem a 1978 była widoczna. Na początku byłem rezerwowym i mało grałem. Gdy pod swe skrzydła wziął mnie trener Czesław Kozłowski, dokonał się zwrot w mojej karierze. Trener sporo mnie nauczył. Szybko zacząłem grać na środku pomocy, a później w ataku.
Treningi ze starszymi
Sporo dały mi treningi i gra ze starszymi chłopcami. Później, gdy trafiłem do zespołu moich rówieśników, nie bałem się agresywnie grać, walczyć. Nie miałem imponujących warunków fizycznych, nadrabiałem to zadziornością. I tak mi chyba pozostało do dziś.
Mimo że graliśmy z bratem już w innych drużynach, trzymaliśmy się z sobą. Gdy dochodziło do awantur czy bójek, walczyliśmy razem. Czasami dwaj przeciwko jednemu starszemu. Bywało, że gdy rywal albo rywale mieli przewagę, musieliśmy uciekać. Wówczas ciężko było nas dogonić. Nie byliśmy aniołkami, więc mama miała wieczne problemy z trzema urwisami. Zawsze, gdy była jakaś awantura, sąsiedzi przychodzili na skargę do mamy. O dziewięć lat starszy brat wprowadzał nas w tajniki mordobicia, więc, w większości przypadków udawało nam się obronić.
W szkole nie szło mi zbyt dobrze, bo chyba bardziej byłem skoncentrowany na piłce niż nauce. Nie mogę powiedzieć, że przychodząc ze szkoły, od razu odrabiałem lekcje. Po skończeniu podstawówki poszedłem do szkoły zawodowej. Po roku musiałem ją rzucić. Jak to się mawiało, treningi i gra w ŁKS przeszkadzały mi w nauce. Klubowi działacze naciskali na moją mamę, abym poświęcił się tylko piłce. Marna się zgodziła. Z perspektywy czasu lego nie żałuję. Dopiero po czterech latach, po namowie żony, poszedłem do liceum dla dorosłych które skończyłem.
Dzień dobry, panie Tomaszu Cebula
- Moja kariera potoczyła się błyskawicznie. Szybko załapałem się do reprezentacji do łat 15, którą prowadził trener Zamilski. Często w ŁKS grałem także w drużynach ze starszymi, nawet o trzy lata, kolegami. Mając 14 lat, zagrałem już w spaiingu,w pierwszoligowej drużynie. Najciekawiej było, gdy wszedłem do szatni. Dzień dobry, panie Tomaszu Cebula, dzień dobry, panie Chojnacki, Bendkowski, było to śmieszne. Później zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów. Mieliśmy ekstrapaczkę. W finale pokonaliśmy Lechię Gdańsk, w której wówczas grali Grzegorz Król, Tomek Dawidowski, Jarosław Bieniuk i Marek Zieńczuk. Naturalną koleją rzeczy był szybki awans do pierwszego zespołu, choć głównie siedziałem na ławce rezerwowych. W drugiej drużynie strzelałem dużo goli, więc coraz częściej zacząłem dostawać szansę gry od trenera Leszka Jezierskiego w pierwszym zespole.
Towar do opchnięcia
- W ŁKS była dość dziwna polityka. Gdy tylko ktoś strzelał bramki albo się wyróżniał i był na dodatek młody, prezes Antoni Ptak od razu za wszelką cenę chciał go sprzedać. Pierwszą propozycję otrzymałem w wieku 15 lat od menedżera Tadeusza Fogiela. Chciał mnie ściągnąć do Monaco. Rodzice jednak nie zgodzili się na wyjazd ze względu na mój wiek. W 1996 roku prezes Ptak chciał mnie sprzedać za ogromne pieniądze. Czułem się nie jak piłkarz, a jak towar do opchnięcia. Woził mnie po Austrii, Niemczech, Holandii. Na początku byłem bardzo zadowolony, bo wszystko było dograne w Austrii Wiedeń. Niestety, prezesowi Ptakowi zbyt mało zaproponowano za mnie i pojechaliśmy do Hamburga.
W HSV też wszystko było domówione, ale okazało się, że Feyenoord przebił ofertę Hamburgera SV i prezes Ptak mógł zacierać ręce. To, co dziś prezes Ptak opowiada o tym, jak to chciał mi pomóc, nie jest prawdą. On po prostu chciał szybko napakować sobie kieszenie gotówką za mój transfer. Poza tym, jak na młodego zawodnika, zarabiałem dużo w ŁKS, więc przestałem być rentowny.
Opuszczając Holandię i przenosząc się do Hamburga, popełniłem kolosalny błąd. W Feyenoordzie zrobiono by ze mnie gracza na wysokim poziomie. Proponowano mi także grę w Exelciorze. A w Niemczech nie było drużyny rezerw. Tylko zawodowcy i amatorzy. Trudno mi było więc przebić się do pierwszego składu z racji młodego wieku. Treningi były, jak na mój osiemnastoletni organizm, bardzo ciężkie. Szkoleniowcem był wówczas największy kat, Felix Magath. Nie grałem w spotkaniach, a byłem zajechany i wykończony psychicznie. Miałem wszystkiego dość. Chciałem to rzucić. Za wszelką cenę pragnąłem wrócić do Polski. Działacze HSV namawiali mnie, abym jeszcze został w Hamburgu. Odmówiłem. Byłem tak skacowany wszystkimi wojażami, że myślałem tylko o powrocie do rodziny i grze.
Znów w Polsce
- Po powrocie do ŁKS znów miałem potyczki z prezesem Ptakiem. Długo kłóciliśmy się o kasę. Miałem nawet odejść do GKS Bełchatów. W końcu z prezesem domówiliśmy wszystkie szczegóły kontraktu. Później okazało się, że tylko dlatego, bo myślał, że skorzystam z oferty Crystal Palace. Strasznie mnie wypychał do Anglii. W końcu mnie zaszantażował: Jeżeli nie wyjedziesz, to w ŁKS na pewno nie będziesz grał. Chciałem zostać i postawiłem na swoim. I dobrze zrobiłem. Strzeliłem 11 bramek, miałem dobry sezon, grałem w reprezentacji Polski. Wszystko się układało dobrze do momentu feralnego wypadku.
Rok wyjęty z życia
- Odkąd pamiętam, zawsze miałem ogromne zamiłowanie do motocykli. Przez moją młodzieńczą fantazję szło do wypadku. Chłopak w moim wieku jest żądny wrażeń, nie boi się
ryzyka, co jednak życie później zweryfikowało. Dość szybko jechałem na motorze, od brata z meczu. Całe szczęście, że za moimi plecami nie siedziała żona. Jechałem po swoim pasie, gdy nagle z boku wyjechał samochód. Nie zdążyłem wyhamować i stało się. Nie chcę mówić, co miałem połamane, bo ludzie stwierdziliby, że jestem wrakiem. Leżąc na łóżku szpitalnym, nie przeżyłem załamania, nie pomyślałem: Boże jedyny, to koniec świata, całe moje życie legło w gruzach. Przeciwnie, byłem na tyle młody, że byłem przekonany, że i tak za dwa, trzy miesiące przecież będę grał i jeździł na motorze, bo to moje dwie pasje. Mocno wierzyłem, że
zostanę jeszcze dobrym piłkarzem. Ta wiara pomogła mi przetrwać wszystkie najgorsze chwile. Przez samozaparcie, przez wiarę w to, że wyjdę z opresji, że nie mógłbym żyć bez piłki, oraz dzięki żonie, która mnie wspierała, udało mi się powrócić na boisko. Nie miałem wówczas chwili zwątpienia, to przyszło pod koniec rehabilitacji, kiedy byłem niemal wyleczony. Stwierdziłem, że nie jest tak łatwo po takim wypadku wrócić do pełnej sprawności fizycznej. Po roku rehabilitacji, w 1999 r., w końcu mogłem znów wyjść na boisko.
Żałowałem, że ŁKS spadł do II ligi, ekipa rozsypała się i wiedziałem, że będę musiał odejść, bo nie zanosiło się na to, aby mój zespół wrócił do ekstraklasy.
Zmarnowane miesiące
Wyjechałem do nieszczęsnego Płocka, do nafciarzy. To był nie tylko mój błąd, ale także tych wyróżniających się piłkarzy, którzy zdecydowali się na przenosiny do Płocka. Tam jest niezdrowa atmosfera, która powoduje, że w Płocku nie da się grać. Są pieniądze, transferuje się piłkarzy, którzy pól roku wcześniej wyróżniali się w lidze. Po przyjściu do Płocka tracą wszystkie swoje walory, zupełnie jakby ktoś ręką odjął. To chyba nie jest uzależnione od zawodników czy kibiców. Po prostu gdzieś na górze, wśród działaczy, źle się dzieje. Tam jest chora atmosfera. Stawia się wymagania nie wiadomo jakie, a później won. Uważam czas spędzony w Płocku za stracony. Odszedłem do Wodzisławia i do momentu, kiedy czułem się potrzebny, rozgrywałem niezłe mecze, zacząłem odżywać. Miesiąc przed wygaśnięciem mojej umowy z Odrą zaczęły się kłopoty. Trener budował nowy zespół, wiedział, że mnie w nim nie będzie, więc siadałem na ławce rezerwowych. Później zaczęła się moja nowa przygoda, która trwa do dziś.
W czepku urodzony
- W Legii byli piłkarze z nazwiskami. Mimo to zawsze próbowałem zrobić wszystko, żeby w tej Legii zagrać. Przyszedłem z mniejszego klubu, gdzie była inna atmosfera na trybunach, innej klasy zawodnicy. Marzyłem, żeby potraktowali kiedyś mnie, tak jak zawodników, którzy grali w jedenastce - Czarka Kucharskiego, Jacka Zielińskiego czy Marka Jóźwiaka. Chciałem, aby darzono mnie takim szacunkiem jak ich, abym usłyszał z trybun moje nazwisko. Dziś, dzięki włożonemu wysiłkowi, ogromnej wierze, jak to było po wypadku, wszystkie moje marzenia się spełniły. Znam swoje umiejętności i wiem, że ludzie, którzy mi zaufali, nigdy się na mnie nie zawiedli. Dragomir Okuka, słynący z ciężkiej ręki, mozolnych treningów, które mi pasowały, naprostował mnie w Legii. Pokazał mi, że aby zasłużyć na grę przed tą wspaniałą publicznością, muszę występować w meczu czwartoligowych rezerw. Udowodniłem, że nawet tam nie lekceważyłem rywali i grałem na maksymalnych obrotach.
Z perspektywy czasu można powiedzieć, że „Drago" wyciągnął do mnie rękę, bo wynalazł mnie na ławce rezerwowych Odry Wodzisław, na nowo mnie ukształtował, ale wiele zależało także od moich wyników badań i tego, co prezentowałem na boisku. Pomogły mi także media oraz kibice, skandujący moje nazwisko, gdy Legia była Ktoś po wypadku powiedział mi, że jestem urodzony w czepku. Może to prawda, bo wyszedłem z opresji, a w Legii, na Łazienkowskiej, odrodziłem się.
Kamila, ŁKS i Legia
Z Kamilą pobraliśmy się dość wcześnie. Miałem 22 lata, a Kamila 20. Znaliśmy się bardzo długo, bo już od szkoły podstawowej. To moja miłość z podstawówki. Kamila nieodłącznie towarzyszy mi w całej karierze piłkarskiej, od trampkarza do dziś. Interesuje się piłką od dawna, więc twierdzę, że jest małym piłkarskim ekspertem. Byliśmy na tyle młodzi, a zarazem mieliśmy do siebie zaufanie, że nie było problemów z podrywaniem innych dziewcząt. Często także bawiliśmy się w Łodzi na oddzielnych dyskotekach i nikomu to nie przeszkadzało. Dziewczyny raczej mnie nie podrywały, więcej adoratorów miała zawsze Kamila.
A z fryzurą i modą staram się być na czasie, jak chyba każdy młody człowiek. Niestety, nie mamy zbyt wielu okazji, by pójść na koncert, do dyskoteki czy restauracji, jak kiedyś, bo po prostu czas i obowiązki na to nie pozwalają. Ciężko coś także zaplanować. Ostatnio byliśmy na koncercie Kazika z Kultem, bo graliśmy mecz w piątek.
Tyle lat jesteśmy razem z Kamilą, że nie wyobrażam sobie, abyśmy mogli żyć bez siebie. Dzieci na razie nie planujemy. Kamila studiuje, a poza tym jesteśmy młodzi i chyba jeszcze nie dorośliśmy do wychowywania dziecka. Z rodziną jestem więc mocno związany. Jarek do tej pory zbiera wszystkie wycinki prasowe, w których pojawia się nazwisko Saganowski. Cala moja rodzina wciąż interesuje się moimi kolejami losu. Gdy miałem ciężkie chwile, zawsze mnie wspierali. Teraz, w wolnej chwili zawsze jedziemy do Łodzi w odwiedziny.
Odrodzony w Warszawie
Polubiłem Warszawę, jest tu kilka fajnych parków, miejsc, pubów, kin i jestem zachwycony stolicą. Chodzimy do kina na filmy historyczne, typu „Braveheart", „Gladiator", a także na hity, jak „Władca pierścieni", gdzie są fajne efekty specjalne, a także dobrze obsadzone filmy sensacyjne.
Z Kamilą chodzimy także na filmy o karate, które bardzo lubi. Na boisku ja rządzę, a w domu żona. Nie wtrącam się w sprawy domowe, czasami wychodzę tylko na spacer z pieskiem Leilą.
Marzę, żeby w przyszłości zagrać w lidze angielskiej, nie pogardzę także Hiszpanią. Jednak wiele jeszcze muszę się nauczyć. Na wszystko przyjdzie odpowiedni czas. Muszę w Polsce potwierdzić, że moja forma jest stabilna i potrafię strzelać gole.
Ludzie mają do mnie szacunek, że nigdy nie wyparłem się swojego klubu. Po tym co się w Warszawie stało, po tym jak zostałem przyjęty, mimo że jestem z nielubianej Łodzi, po tym jak wyszedłem z dołka i zrobiłem milowy krok w swojej karierze, nigdy Warszawy nie zapomnę i zawsze będę z sentymentem do niej wracał, gdziekolwiek bym nie grał. Zawsze podkreślam, że urodziłem się w Łodzi, a odrodziłem na Łazienkowskiej w Legii. ŁKS jest, był i będzie w moim sercu, ale i dla Legii znajdzie się w nim miejsce.
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.