Domyślne zdjęcie Legia.Net

Walter: Nie ma klubu bez kibiców, ale nie oni rządzą

Redakcja

Źródło: Przegląd Sportowy

31.10.2007 18:45

(akt. 21.12.2018 21:36)

- Kibice chcieliby mieć wpływ na wszystko - na to jak ma wyglądać stadion, jakie ma być logo, kto ma grać, kto nie, co ma robić zarząd, ile mają kosztować bilety i tak dalej. To wszystko będzie za jakiś czas możliwe, ale pod jednym warunkiem - że będą udziałowcami. Legia nie porzuciła pomysłu wejścia na giełdę. Wtedy można kupić sobie pakiet akcji i współdecydować. Ale nie dzisiaj. My wydaliśmy 100 mln zł. i zgodnie z naszymi zasadami, zmierzamy do sukcesu sportowego i - co najmniej - do zrównoważenia kosztów przez przychody - mówi współwłaściciel Legii <b>Mariusz Walter</b>.
W gabinecie Mariusza Waltera na dwóch wielkich ekranach leci TVN 24 i Nsport. Po współwłaścicielu Legii w ogóle nie widać zdenerwowania porażką z Wisłą. W naszej firmie najwięcej czasu poświęcamy doborowi ludzi. Akurat panowie zastali mnie przy lekturze książki - Jacka Welcha "Winning znaczy zwyciężać". Bardzo polecam, gwarantuję, że przeczytacie ją za trzema podejściami. Zawiera wiele prawd - mówi Mariusz Walter. - Ciągle się pan uczy strategii? - Nie, ja tylko identyfikuję błędy (śmiech). - A która mądrość z tej książki najbardziej pasuje do sytuacji Legii po przegranej z Wisłą? - Chcę na piłkę patrzeć trochę szerzej. Że to nie tylko gra, którą można sprowadzić wyłącznie do zwycięstw i porażek. Dlatego - jeśli pytacie o mądrości - to po pierwsze cierpliwość, a po drugie trzymanie się konsekwentnie własnych idei jeśli twoi najbliżsi współpracownicy potwierdzają twoją koncepcję. A jedną z tych zasad, czyli konsekwencję, wypraktykowaliśmy w holdingu ITI, który istnieje od ponad 20 lat. Chyba nie będę posądzony o megalomanię, jeśli stwierdzę, że we wszystkich rodzajach działalności jakie podejmowaliśmy ta konsekwencja prowadziła nas do sukcesu. Nawet jeśli chodziło o pierwsze w Polsce chipsy ziemniaczane (śmiech). Polska jako największy producent ziemniaków sprzedawała nieprzerobiony towar. Jan Wejchert przyszedł kiedyś i powiedział, że tak nie można. Że to bez sensu, że trzeba do ziemniaka dołożyć wartość dodaną i zrobić chipsy. Wydawało się, że to proste, ale tylko się wydawało. Wyprodukować ziemniaka o odpowiednim składzie i wymiarze było drogą przez mękę. Ale drogę, która w konsekwencji doprowadziła do tego, że w polskich sklepach pojawiły się pierwsze chipsy. Ta konsekwencja przydała się też potem, gdy wprowadzaliśmy na rynek sprzęt elektroniczny - Hitachi. I to również nam się udawało do czasu, kiedy pojawiła się ustawa o imporcie indywidualnym i oto przed naszymi licznymi sklepami pojawiali się panowie z teczuszkami oferując ten sam towar po niższych cenach. I tak położył się ten interes, ale i z tego potrafiliśmy wybrnąć. Czyli ta zasada konsekwencji jest dla nas święta, bo się sprawdziła. Popatrzmy na TVN, który wystartował jak biegacz z gipsowym obciążeniem, wytworzonym notabene przez prasę. Były olbrzymie oczekiwania wobec nas, wobec stacji. - Ale one zawsze panu towarzyszyły. - I chwała Bogu. Bo to oznacza, że były dowody, że Walter i Wejchert potrafią robić biznes. - To znaczy też, że umie pan grać pod presją. - Tylko i wyłącznie. Bez presji nie chce się rano wstawać. - Legia jakoś sobie ostatnio z nią gorzej radzi. - Na pewno popełniliśmy szereg błędów. Może nie w doborze ludzi, bo ja sobie nie wyobrażam sytuacji, że siedzę na trybunach z telefonem w ręku i dzwonię do trenera Kubickiego, Wdowczyka czy Urbana. Nie można żądać odpowiedzialności wtedy, kiedy ja mówię, że nie Mucha, a Skaba, że nie Szala, a Rzeźniczak. A wyobrażają sobie panowie Wdowczyka, czy tym bardziej Urbana, któremu mówię: O, tu mam karteczkę dla pana ze składem? To bardzo charakterny człowiek. Wystarczy na niego popatrzeć, na kilka zbliżeń w czasie meczu, od razu wiadomo, że ma się do czynienia z człowiekiem z charakterem. - Naprawdę pana nie korci, żeby podpowiedzieć? - Nie, bo to jest kolejna zasada. Wspominałem, że wiele czasu poświęcamy na personalia. I mnie całe życie opłaca się jedna zasada. Wokół mnie i Jana Wejcherta muszą być ludzie lepsi od nas, w pewnych segmentach. Specjaliści. Naszą zaletą jest to, że potrafimy te cząstkowe umiejętności scalić i wykorzystać, bo w dzisiejszym świecie nie ma omnibusów. W Legii ten proces integracji nie zawsze się udawał. Nie mogę powiedzieć, że były to nietrafne obsady. Ale widzę, że w tej dziedzinie działalności potrzebne jest coś więcej, aby te nasze zasady funkcjonowały. Podam pewien przykład. Zobaczyłem kiedyś na liście transferowej Mariusza Zganiacza, wypożyczonego do Świtu Nowy Dwór. Pytałem pion sportowy, czy wróci do klubu. Usłyszałem, że nie jest to zawodnik na Legię. Pojechałem na mecz, w którym grał. Wróciłem i powiedziałem, że moim zdaniem powinni to jeszcze przemyśleć. Odpowiedzieli - proszę nam uwierzyć. I koniec dyskusji. I co? Zganiacz dziś jest podstawowym zawodnikiem Kolportera. Przyznam, że niepokoiłem się o Kubę Rzeźniczaka i sygnalizowałem to trenerom. Ja go zobaczyłem, kiedy na samym początku naszej przygody z Legią, jak był odpowiedzialny za ograniczanie gry pana Macieja Żurawskiego. I ten sobie nawet nie kopnął. Tak Rzeźniczak wylądował u nas. Śledzę jego losy i to panowie piszecie, że będzie z niego bardzo porządny obrońca. On odżył przy Janie Urbanie. I liczę, że będzie kiedyś może drugim Zielińskim. Tego mu życzę. - Czyli cierpliwość to podstawa? - Proszę zapytać obecnego czy byłego prezesa, trenerów, czy kiedyś z naszej strony była jakaś spontaniczna reakcja, np. wzywanie na dywanik po przegranym meczu. Nigdy coś takiego nie miało miejsca, bo przestrzegamy swoich zasad. - A był taki moment, że mieliście dość Legii? Że zastanawialiście się, po co wam ten problem? - Nam Legia jest potrzebna. Tak, jak TVN 24, którego uruchamianie wszyscy nam odradzali. Ja wierzyłem w powodzenie tego przedsięwzięcia, a moi partnerzy biznesowi mi ufali, nawet wtedy, kiedy nam nie szło. I ta konsekwencja doprowadziła nas do miejsca, w którym teraz jesteśmy z TVN i TVN 24. I tak samo będzie z Legią, której potrzebujemy dla tzw. kontentu, dla treści, dla widowiska. I to mówię każdemu trenerowi, z którym podpisuję umowę o pracę. I do końca nie wiem, na czym bardziej mi zależy. Czy na pięknym widowisku, które można przegrać (oby nie kompromitująco, vide Puchar Polski w ubiegłym roku!), czy na bezbarwnym ciułaniu punktów. W tej chwili są dwie drużyny, które gwarantują dobre widowisko - Wisła i Kolporter. Legia te okresy też ma, czasem ręce same składają się do oklasków. Legia ma wzbogacać nasze możliwości pokazywania ludziom widowiska. Z całą pewnością o Legii będzie serial paradokumentalny, który niebawem zacznie się w kanale Nsport. Bo kibiców interesuje to, co jest w szatni, co w autobusie, a dlaczego ten gra, a tamten nie. - Czyli od początku myśleliście o Legii jako czymś, co można pokazywać w telewizji? - Tak. Kiedyś namówiliśmy Dariusza Wdowczyka, żeby zainteresował się Zawiszą Bydgoszcz, który grał w III lidze. To nie wypaliło. Potem Wdowczyk poszedł do Widzewa, z tym klubem prowadziliśmy już bardzo zaawansowane rozmowy. Do czasu, kiedy zaczęły z szafy wypadać trupy. I nagle przyszedł do mnie prezes Wejchert i zapytał: Co byś powiedział, jeśli mielibyśmy Legię? Odpowiedziałem: Pewnie bym nie spał z radości, a potem ze zmartwienia. I to się sprawdza, tak jest dokładnie (śmiech). Zadłużenie było jak załadowany masowiec, z którego na morzu widać tylko górną część burty. I wtedy już popełniliśmy pierwsze błędy. Podstawowym warunkiem miał być długoterminowy kontrakt z miastem na dzierżawę gruntów Legii. Ostatecznie podpisaliśmy akt kupna bez niej i bez gwarancji, że miasto zainwestuje w ten stadion. Dopiero niedawno udało się podpisać długoterminową umowę z miastem, a ostatnio ogłoszono przetarg na rozbudowę stadionu. Przychodząc do klubu powiedzieliśmy, że mamy trzy lata na zdobycie mistrzostwa Polski. Po tym terminie mieliśmy "po-szwendać" się po europejskich pucharach. I wtedy, jak zbudujemy szkielet zespołu, dokupimy zawodników nie po 200 czy 300 tys. euro, a po 1,5 czy 2 mln. Tymczasem ten sukces przyszedł zbyt szybko i na jego fali znaczna część zarządu i trener Wdowczyk, przyjęli całkiem inną strategię. Zapomnieli, że mają jeszcze czas na spokojne budowanie i nakupili. Były oczywiście dobre transfery, jak Edsona, Rogera czy Radovicia. Nabraliśmy do tego worka tyle, że się pod nim ugięliśmy. W rezultacie budżet transferowy się załamał, trzeba było dokładać pieniądze. Niektórych trzeba było się pozbyć, inni sami się miejsca w Legii pozbawili preferując... gry i zabawy ludu polskiego, choć nie byli Polakami. I wtedy popełniliśmy błąd. Oczywiście zainterweniowaliśmy, ale nie byliśmy do końca konsekwentni aby nie tylko powiedzieć stop, ale także zakazać dalszych transferów. - A kwestia kibiców? Relacje z nimi to chyba wielkie rozczarowanie dla właścicieli. - To szalenie przykre, jeśli słyszy pan wyzwiska pod swoim adresem w czasie meczu. Jeśli ktoś wpada na taki pomysł, to oznacza, że nie jest i nie może być partnerem do rozmowy. Ale nie wstaję, nie wychodzę. Jak krzyczą, żebym się pokazał, podnoszę rękę do góry, żeby widzieli. Ale z przedstawicielami takich "kibiców", nie zamierzamy rozmawiać. To nie jest mój, ani moich partnerów alfabet. Jeżeli urządzają "biegi narodowe" na trybunie kiedy ich drużyna przegrywa w sposób przykry, żeby nie powiedzieć kompromitujący, to każdy człowiek jeśli nie chce dopingować, to niech przynajmniej nie przeszkadza Ja znam te ich opowiadania, że im jest wszystko jedno, czy Legia będzie w I czy w III lidze. To bzdura. Trzeba to wszystko przetrzymać. Choć prawdą jest, że nie ma klubu bez kibiców. Bolesna jest zmiana atmosfery ze wspaniałej na taką, jaką mamy dzisiaj. A należy wiedzieć, że często dochody z biletów nie pokrywają kosztów organizacji i ochrony meczu. Że Legia nie miała praw do znaku, który przecież rozsławili piłkarze. Z powodów marketingowych musieliśmy go zmienić. Dziś gramy bez głównego sponsora na koszulkach. Dlatego, że nawet przy naszych osobistych znajomościach z bardzo wieloma firmami, nikt po haniebnych zdarzeniach w Wilnie, nie chce się kojarzyć z tą nazwą. Mimo tego, że jest to - wedle wszelkich badań -najlepiej rozpoznawana marka sportowa w Polsce. - Nie ma pan wrażenia, że walka z kibicami to walka o władzę? - Tak, oni chcieliby mieć wpływ na wszystko - na to jak ma wyglądać stadion, jakie ma być logo, kto ma grać, kto nie, co ma robić zarząd, ile mają kosztować bilety i tak dalej. To wszystko będzie za jakiś czas możliwe, ale pod jednym warunkiem - że będą udziałowcami. Legia nie zarzuciła pomysłu, że wejdziemy na giełdę. Wtedy można kupić sobie pakiet akcji i współdecydować. Ale nie dzisiaj. My wydaliśmy 100 mln zł. i zgodnie z naszymi zasadami, zmierzamy do sukcesu sportowego i - co najmniej - do zrównoważenia kosztów przez przychody. Bo co miesiąc dokładamy grubo ponad milion. A z czego mamy wpływy? Ze zrujnowanego stadionu? Z kiełbasek? To wszystko to kropla w morzu potrzeb. Próbowaliśmy różnych form dialogu z kibicami, ale co z tego, że rozmawialiśmy z kibicami, ale mimo tego miał pan dwa razy burdy w Wiedniu i Zurichu, pijany autobus wraz ze stewardami, Wilno itd. - Czyli nie ma odwrotu od obranej przez was drogi w walce z chuliganami? - Nie ma. Do czasu, kiedy nie rozwiążemy sprawy Wilna, co idzie bardzo opornie, bo wbrew pozorom panuje opieszałość, pasywność, brak zainteresowania wielu agend państwowych odpowiedzialnych za porządek na imprezach sportowych. Ale to też przezwyciężymy. Prawo w tym wypadku będzie nierychliwe, ale sprawiedliwe. Podszedł do mnie ostatnio kibic z "Żylety", bardzo spokojnie, grzecznie zaczął rozmawiać, że może lepiej byłoby ustąpić, bo wie pan, że są takie pomysły, że jeśli awansujecie do europejskich pucharów, dadzą warn zagrać, a potem pójdą race czy mała akcyjka i na pięć lat wysiądziecie z interesu, a wtedy zostawicie Legię. Cóż na to poradzę. - W relacjach z kibicami jednym z błędów z waszej strony była... - Było wiele błędów. - Tak, ale źle odebrano zapowiedź wymiany publiczności. - Najpierw próbowano nam wmówić, że chodzi nam nie o Legię, a o tereny. Nigdy nie było o tym mowy. Potem wymyślono, że wytransferowujemy pieniądze z Legii. Kretyństwo. Dokładamy, o czym już wspominałem, co miesiąc. Po trzecie, że chcemy tam mieć panie w kapeluszach i białe kołnierzyki Oczywiście, że chcemy. Ale wiemy, że taka publiczność nie stworzy takiej atmosfery, jaka jeszcze niedawno panowała na Legii. Ale bez prowodyrów, którzy realizując własne interesy, dawno stracili poczucie rzeczywistości My nie jesteśmy przeciwnikiem kibiców, my ich potrzebujemy. Musielibyśmy upaść na głowę, żeby nie doceniać dawnego dopingu na Legii Ta wojna jest tak naprawdę o nic, ale bardzo trudno z niej wyeliminować tych, którzy mają w niej interes. - Wróćmy do spraw piłkarskich. Czy dalej będzie realizowana "hiszpańska polityka"? - Tak, będzie spokojnie. Panowie Urban i Trzeciak dali nam poczucie pewnej wspólnoty myślenia o tym przedsięwzięciu. I na boisku, i w szatni i poza nią. Bardzo dobrze uzupełniają się z Jackiem Magierą i Antonio Vicuną. Oni swoje obowiązki spełniają nie z powodu umowy o pracę, ale taki mają już charakter. - Po wspaniałym początku tego sezonu, teraz Legia gra gorzej. - Ja sam zwalczam takie usprawiedliwienie, typu "to jest sport". To często słyszałem od poprzednich trenerów. Od Urbana i Trzeciaka jeszcze nie. Nie można było, przy całym moim szacunku dla Edwarda Sochy, przegrać z Odrą. Polegliśmy z Wisłą, która była drużyną lepszą. Pytanie, czy w ogóle, czy tylko tego dnia. Chyba na razie jest lepszą, nie gra już krakowskiej kiwki z sąsiadujących z Wisłą błoń. Grają nowoczesną piłkę, na którą miło popatrzeć. Nie wtedy kiedy grają z niami Był taki mecz Legii z Wisłą, kiedy Legia przegrywała, lał deszcz, błyskały pioruny. Ale wtedy legioniści gryźli ziemię. Wreszcie zobaczyłem tę Legię, której zachowania były tożsame z rozumieniem przeze mnie słowa Legia Żeby się Legii bali Takie "job twoju mać" (śmiech). - Długofalową politykę znamy. A ta bieżąca? Należy się spodziewać wielkich wzmocnień zimą? - Jeszcze nie. Na stadionie na którym mam nadzieję się spotkamy, musi wybiec drużyna, która będzie grała lepiej, niż dzisiejsza Wisła. Jest na to 2,5 roku. Tego nie można zmarnować. - Jest pan zadowolony z Jana Ubrana? - Ja chciałem z panem Urbanem kontrakt na dwa lata. On sam stwierdził - podpiszmy na rok, zobaczymy jak nam się pracuje, siądziemy, pogadamy. On chciał mniej, niż my chcieliśmy mu dać. Miesiąc temu już powiedziałem mu żeby zaczął kombinować kiedy ja zapytam, co dalej. - Chce zostać, widać po nim radość pracy? - Radość pracy tak, ale czy chce zostać, nie jestem taki pewien. Proszę pamiętać, że tacy bardzo silni mężczyźni, jak Urban i Trzeciak, są oderwani od swojej rodziny, to bardzo trudna psychicznie sytuacja. Ale wierzę, że z nami zostaną.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.