Domyślne zdjęcie Legia.Net

Wierzący, ale nie święty - opowieść Romana Koseckiego

Dariusz Wołowski(notował)

Źródło: Gazeta Wyborcza

12.10.2001 09:18

(akt. 01.01.2019 18:56)

To, co nam się nie udało, udało się tym chłopakom. Z Wałdochem, Świerczewskim, Koźmińskim, Juskowiakiem graliśmy kiedyś razem w kadrze. Teraz trener Engel poprowadził ich na mistrzostwa świata. Czy zazdroszczę? Raczej się cieszę - mówi 69-krotny reprezentant Polski.
Pochodzę z rodziny robotniczej - mama 35 lat pracowała w fabryce papieru w Konstancinie, ojciec był murarzem. Rozrywek było wtedy nie za wiele. Jak wszyscy latałem popołudniami za piłką. Decydujące były mistrzostwa świata w RFN. Byłem u cioci na wsi, oglądałem wszystkie mecze Orłów Górskiego, poza jednym - z Niemcami, kiedy pioruny zerwały linię elektryczną. Wtedy właśnie moje zainteresowanie piłką się ugruntowało. A Grzegorz Lato został pierwszym idolem.
Parasol
Kiedy miałem 11 lat, poszedłem do Mirkowa, mojego pierwszego klubu, którego już praktycznie nie ma. Trenowaliśmy dwa razy w tygodniu. Teraz to raczej trudne do pomyślenia. We Francji i wszędzie w Europie 11-latkowie mają zajęcia codziennie. U nas za to charakterystyczne jest co innego. Ostatnio jeden trener zwierzał się w prasie, że jego 14-letni chłopcy grają miesięcznie po 20 spotkań. Kiedy oni trenują? Już nie mówiąc o tym, kiedy się uczą. Czy to jest szkolenie?
Pamiętam, że kiedy zacząłem się wyróżniać wśród rówieśników, natychmiast trenerzy różnych reprezentacji zgłaszali się po mnie. Ja jak każdy chłopak - chciałem grać jak najwięcej, nie mogłem sobie nawet zdawać sprawy, czy jestem w stanie udźwignąć takie obciążenia. Liczyłem, że trenerzy czuwają nade mną. Aż któregoś dnia poczułem na boisku potworny ból. I nie mogłem zrobić więcej ani kroku.
Byłem wtedy piłkarzem Ursusa, ale już miałem iść do Legii. "Parasol nad Koseckim" - pisała o mojej sytuacji prasa. Parasol zniknął, kiedy tylko okazało się, że nie mogę grać. Zaczęły się wizyty w szpitalach, u kręgarzy, wróżek, chwytałem się każdej możliwości, ale nikt nie wiedział, co mi jest. Jedni lekarze leczyli nerki, inni kręgosłup. Liczba ludzi poklepujących mnie po plecach zrobiła się nagle bardzo mała. Ale nie wszyscy machnęli na mnie ręką. Dwóch kibiców Ursusa woziło mnie po całej Polsce, prezes klubu załatwiał kolejne szpitale. Wreszcie padł wyrok: koniec ze sportem.
Na początku byłem rozżalony, załamany, bez wiary. Potem uświadomiłem sobie, że jeśli się poddam, wyrok zostanie wykonany. Walczyłem pół roku. I nagle ból minął. Tak jak się pojawił - nie wiadomo dlaczego. I nigdy nie wrócił. Do dziś nie wiem, czy to były nerki, czy kręgosłup.
Jako człowiek wierzący, ufam, że nie jestem sam na świecie. To na pewno miało znaczenie. Może niebo pomogło. To wszystko było dla mnie dobrą lekcją. Każdy kolejny dzień spędzony na boisku traktowałem odtąd jak prezent od losu. Nie wybrzydzałem. To, co los dawał, i tak było sto razy lepsze od choroby.
Wróciłem na boisko. Ursus właśnie spadł do III ligi, postanowiłem odejść do Gwardii, gdzie odsłużyłem wojsko. Kiedy przyszedł czas na ekstraklasę, byłem w Olimpii Poznań, u Mariana Dziurowicza w GKS Katowice, wszędzie jeździłem z żoną, oglądaliśmy mieszkania, cały czas czekając na propozycję Legii - tej samej, która wypięła się na mnie podczas kontuzji. Dlaczego? Bo zawsze chciałem w niej grać. Legia to mój klub i paru działaczy, choćby nawet byli typami spod ciemnej gwiazdy - nie mogło tego zmienić. W końcu Legia - trochę pod naciskiem prasy - zdecydowała się na Koseckiego. W debiucie zdobyłem dwa gole.
Było wtedy w klubie wielu znanych piłkarzy. I skończyły się czasy "armii zaciężnej" przyjeżdżającej do Warszawy odsłużyć wojsko. A jednak nie zdobyliśmy mistrzostwa kraju. Dlaczego? Kilku z nas marzyło o grze w tym klubie i zrobiłoby dla niego wiele. Ale kilku nie. A kiedy w drużynie paru ciągnie w prawo, a paru w lewo, lub w ogóle nie ciągnie - o sukces trudno. Pamiętam sporo spotkań, po których nie wszyscy z nas schodzili z boiska zmęczeni.
Największą indywidualnością zespołu był wtedy Darek Dziekanowski. Czy rywalizowaliśmy? Tak, ale nigdy nie wykroczyło to poza walkę fair. Czy dużo się nauczyłem od niego? Pewnie. Niewielu jest geniuszy, którzy nie potrzebują podglądać innych, może Maradona, Romario, Ronaldo. Reszta musi kogoś naśladować. A ja do nauczycieli miałem szczęście.
Pistolet pod poduszką
Z Warszawy odchodziłem po awansie zespołu do 1/8 finału Pucharu Zdobywców Pucharów w 1990 roku. Po golu Krzyśka Iwanickiego wyeliminowaliśmy Aberdeen i w ćwierćfinale trafialiśmy na Sampdorię. Może mogłem zostać, kto wie, jak by było, byłem rzeczywiście w formie. Ale przypomniałem sobie, co było wcześniej po meczach z Barceloną. Legia, gdy pojawiła się oferta, żądała za mnie 3-4 mln dol. Gdybym dobrze zagrał z Sampdorią, pewnie byłoby to samo. Postanowiłem wyjechać wcześniej. Przekonała mnie determinacja Galatasaray. Oni naprawdę bardzo chcieli, żebym u nich grał. Nie było ględzenia: "przyjedź, to zobaczymy". Prezesi przylecieli po mnie do Polski swoim samolotem. Zrozumiałem, że nie będzie mi źle. Poza tym Turcy znają się na handlowaniu. Zarabiałem dziesięć razy lepiej niż w Legii. To pozwalało mi odetchnąć finansowo, myśleć spokojnie nie tylko o teraźniejszości. Tyle tylko że działacze jedni i drudzy tak zamącili przy moim kontrakcie, że jego tajemnice dziennikarze odkrywali jeszcze pół roku później. Do dziś pewnie nie wszystkie ujrzały światło dzienne. Ale ja nic o tym nie wiedziałem.
W Polsce pisano, że jadę do III ligi europejskiej. Ale już wtedy w tureckiej piłce było lepiej niż w Polsce. W tamtym czasie nad Bosfor zjeżdżali ze świata sławni piłkarze i trenerzy: Toni Schumacher, któremu strzeliłem nawet gola, czy Jupp Derwall. Skutki tego widać dzisiaj, gdzie Galatasaray to czołowy klub kontynentu, a reprezentacja Turcji była w ćwierćfinale Euro 2000. Doprowadził ją do tego Mustafa Denizli, z którym pracowałem w Galatasaray.
W Turcji obyłem się z atmosferą dużych stadionów - w Izmirze grałem przy 100 tysiącach fanatycznych kibiców. W Stambule trybuny były pełne na dwie godziny przed naszymi meczami. Po tym, co tam przeżyłem, żadne stadiony świata nie robiły na mnie wrażenia, nie paraliżowały. No może poza Camp Nou, czy Santiago Bernabeu - bo tam zawsze piłkarza przechodzą dreszcze.
Turcja to w świadomości Polaków kraj niepewny i obcy. Na początku ja katolik czułem się między meczetami trochę nieswojo. Dziwiły mnie zakwefione kobiety. Ale w sumie było mi dobrze. Nie uniknąłem jednak przygód. Kiedyś klub zalegał z pensjami, a potem zapłacił tylko niewielką ich część. Na oczach kibiców na znak protestu sypnąłem garścią pieniędzy. U nas pieniądze, to pieniądze, a dla nich... Na każdym banknocie jest podobizna Atatürka. Obrazili się, że rzuciłem na ziemię ich bohatera. Ale dali się przeprosić.
Tanju Colaka poznałem na meczu Polska - Turcja. Pokłóciliśmy się po jednym z fauli. "Poczekam na ciebie w Turcji" - zagroził ich najsłynniejszy piłkarz. Ale kiedy przyjechałem, zostaliśmy kumplami. Robił mi zawsze masę kawałów. Kiedyś na zgrupowaniu mieszkaliśmy w jednym pokoju. Położyłem się do łóżka i czuję pod głową coś twardego. Zajrzałem pod poduszkę, a tam leżał jego pistolet.
Życie jak w Madrycie
Z Turcji trafiłem do Hiszpanii. Jan Urban polecił mnie Osasunie. Miałem bardzo dobry sezon i pojawiły się propozycje: Valencia, Tenerife, Atletico Madryt, a Johan Cruyff powiedział, żebym został jeszcze rok w Osasunie i zobaczymy. Tylko że w prowadzonej przez niego Barcelonie był Laudrup, Koeman, Stoiczkow i Romario. Wolałem nie czekać, wybrałem Atletico.
W Madrycie spotkałem jednego z najdziwniejszych ludzi w życiu - Jesusa Gila. Potrafił wyrzucić z klubu w dwa sezony dwunastu trenerów - człowiek przychodził w poniedziałek, w piątek go nie było. Nikt nie mógł być pewny dnia ani godziny. Wszyscy czuliśmy, że może dziś przyjdzie i wskaże palcem na ciebie. Ale też Gil do nieprzytomności kocha swój klub. Kiedyś obiecał nam, że do pewnego dnia wypłaci pensje. Gdy nadszedł termin, sprzedał część swojego majątku i pieniądze dla nas się znalazły. Kiedyś był wściekły, bo przegrywaliśmy z Barceloną wysoko po pierwszej połowie. Romario strzelił nam trzy gole. Gil wpadł do szatni, ale zamiast grozić i wrzeszczeć, tak nas zmobilizował, że wróciliśmy na boisko i wygraliśmy.
Czasem zarzucano mi braki techniczne. Mówiono: "kopie i biega". No to proszę, znajdźcie kogoś, kto przy takiej szybkości prowadziłby piłkę nienagannie. I jeszcze mijał obrońców. Grałem w Turcji, Hiszpanii, Francji, tamte ligi są zdecydowanie dla technicznych. Na dodatek jestem ostatnim Polakiem, który w klubie ligi hiszpańskiej miał pewne miejsce w składzie. A tam nie wystarczy wyrobnictwo - solidność, odpowiedzialność i siła, jak w Bundeslidze. Do Hiszpanii kupuje się graczy kreatywnych, którzy oprócz umiejętności mają w sobie to coś, jakiś błysk. Pracują tam Latynosi albo piłkarze europejscy typu Figo czy Zidane.Oczywiście i Bundesliga, gdzie polskich piłkarzy jest dużo, i Primera Division, gdzie ich nie ma - to czołowe ligi świata, ale wymagania wobec graczy, zwłaszcza obcokrajowców, są inne. W Hiszpanii liczy się zwycięstwo, ale w równym stopniu spektakl. Tam są najlepsi kibice na świecie, tam kocha się grę ofensywną, nieskrępowaną. Mecz to musi być zabawa i pretekst do zabawy. Nawet we Francji futbol jest bardziej skrępowany, schematyczny i siłowy niż w Hiszpanii. W Primera Division na inwencję zawodnika miejsca jest najwięcej.
Gdybym miał mieszkać poza Polską, wybrałbym Hiszpanię. Moja żona do dziś mówi: "życie jak w Madrycie". Ale bardzo dobrze było nam i w Pampelunie.
Najlepiej wspominam mecze z Barceloną. Zaczęło się od gry z Legią na Camp Nou (1:1). Nie uznali mi wtedy prawidłowo strzelonej bramki. Nie uznali, więc się później mściłem. Miałem swój sposób na Ronalda Koemana. To był obrońca światowej klasy, ale miał kłopoty, gdy napastnik cały czas był blisko niego, nie zostawiał mu miejsca na rozpoczęcie akcji. Dzięki temu w meczach z Barcą strzelałem sporo bramek. I z Osasuną, i z Atletico.
Barcelonę dobrze wspominam i szanuję. Bez względu na to, czy ta drużyna gra dobrze, czy przegrywa, ma swój styl. Piłkarze przychodzą i odchodzą, ale myśl przewodnia pozostaje, czasem realizowana lepiej, czasem gorzej, ale jest. I za dziesięć lat będzie taka sama. A u nas? Który z polskich klubów ma jakiś styl? Zazwyczaj gra raz tak, raz siak, jak pozwala przeciwnik ...humor i pogoda.
W lidze hiszpańskiej miałem okazję grać przeciw Maradonie. Zremisowaliśmy w Sewilli 0:0. Było to moje drugie spotkanie przeciwko najlepszemu piłkarzowi świata. Wcześniej w meczu kadry Polski z reprezentacją ligi włoskiej było 2:2.
Kiedyś z Atletico Madryt spotkaliśmy się z reprezentacją Meksyku na Azteca przy 60 tys. widzów. Wygraliśmy 3:2, a dwa gole strzelił im Meksykanin Luis Garcia okrzyknięty potem zdrajcą. W pewnej chwili zostałem kopnięty powyżej kolan - jak mówiono potem, to był faul z gatunku tych, po których kończy się karierę. To sprowokowało bijatykę. Jorge Campos wybiegł ze swojej bramki i pobił się ze mną, a potem z naszym bramkarzem. Tak się poznaliśmy. Parę lat później graliśmy razem w Chicago Fire w MLS. Tam właśnie zdobyłem swój pierwszy i ostatni tytuł mistrza kraju.
Witamy mistrzów świata
Amerykanie są przyzwyczajeni, że mistrzowski zespół koszykarski z NBA, hokejowy z NHL, futbolowy z NFL czy baseballowy z NLB jest najlepszy na świecie. Kiedy zdobyliśmy mistrzostwo USA - wracaliśmy do Chicago z finału w Los Angeles. Weszliśmy do samolotu, a pilot mówi: "Witamy Chicago Fire - mistrzów świata w piłce nożnej". Razem z Piotrkiem Nowakiem i Jurkiem Podbrożnym parsknęliśmy śmiechem.
Ameryka to było doświadczenie, tak jak MLS. Ta liga traktowana jest jako całość, wspólny biznes, a nie jak gdzie indziej - każdy klub ciągnie w swoją stronę. Amerykanie mieli kiedyś fatalne doświadczenie z Cosmosem, gdzie budżet był wielki, grały gwiazdy, tylko ...nie mieli rywali. I liga musiała upaść. Dziś wszystkie kluby MLS mają takie same budżety, zyski dzieli się sprawiedliwie. Gdy drużyna jest za mocna, federacja może zabrać najlepszego gracza i przenieść do najsłabszego zespołu. Tak dba się o równowagę sił. No i organizacja jest amerykańska, oprawa meczów nie do porównania z Europą. Liga dba o indywidualności. Najzdolniejszych graczy amerykańskich wysyła się na staże w Milanie, Manchesterze czy innych wielkich klubach, czasem w przerwach w sezonie MLS piłkarze grają w niższych ligach europejskich.
Kiedy MLS startowała, jej prezes powiedział, że celem ligi jest, by w 2010 roku Amerykanie zdobyli mistrzostwo świata. Wszyscy się wtedy śmiali. Śmieją się zresztą do dziś. Ale Amerykanom zostało jeszcze dziewięć lat.
W USA szokiem był dla mnie tzw. shoot out. Kiedy spotkanie kończyło się remisem, trzeba było je rozstrzygnąć. Ustawiało się piłkę 35 metrów od bramki i ruszało sam na sam z golkiperem. Nigdy nie udało mi się tak zdobyć gola. Ale nie byłem rekordzistą. Lubos Kubik strzelał osiem razy bez powodzenia. Na szczęście nie często do takiego rozstrzygnięcia dopuszczaliśmy.
Nie pomagało nam szczęście
W reprezentacji Polski grałem 69 razy. Najgorzej wspominam oczywiście ten ostatni mecz w 1995 roku. W Bratysławie ze Słowacją rzuciłem koszulką, zobaczyłem czerwoną kartkę. Było 1:4 i kolejne eliminacje zostały przegrane. A ja i Piotrek Świerczewski, który też wyleciał z boiska, byliśmy głównymi winowajcami. Postąpiłem głupio, przeprosiłem. Ale nikt nie chciał słuchać. W prasie napisano nawet, że Kosecki, gdziekolwiek się pojawi, przynosi pecha. Przygoda z kadrą, która była dla mnie najważniejsza, została skończona. Cieszę się tylko, że Piotrek wrócił do reprezentacji i dziś w dniach sukcesu kadra nie może się bez niego obejść.
Po przegranych eliminacjach Euro '96 gazety pisały, że na zgrupowaniach u Henryka Apostela zajmowaliśmy się głównie balowaniem. Myślę, że to był skutek frustracji po porażce. Kibice są wściekli, więc łatwo przyjmą tłumaczenie, że piłkarze pili i wychodzili na boisko na kacu, słaniając się na nogach. Oczywiście nie będę nikomu wmawiał, że w kadrze był klasztor. Jestem wierzący, ale nie święty. Czasem spędzaliśmy wieczory przy piwie, tak jak piłkarze we wszystkich innych reprezentacjach. Dziś jest z pewnością podobnie, tyle że jest sukces, więc wszyscy są święci.
W piłce weryfikacją umiejętności są wyniki. Kiedyś w Barcelonie Romario zamieszkał w budynku, gdzie na ostatnim piętrze była dyskoteka. Często go w niej widywano, krytykowano, pomawiano. Ale on powtarzał, że potrzebuje zabawy, żeby rozładować stres. A później wychodził na mecz i strzelał gole. Problem byłby, kiedy by przestał strzelać, ale czy dyskoteka byłaby temu winna?
Była też inna teoria dotycząca naszej kadry, że piłkarze z zagranicznych klubów przyjeżdżali na zgrupowania z obowiązku i nie byli gotowi łamać sobie nóg dla drużyny. Byłem w reprezentacji kilka lat, byłem jej kapitanem i nikomu z kolegów nie mam nic do zarzucenia. Oni naprawdę chcieli. W meczach z Francją, Rumunią, Anglią kości trzeszczały. Zresztą z nimi inaczej nie można było grać.
Dlaczego tyle lat nie osiągnęliśmy sukcesu? Na pewno nie pomagało nam szczęście. Tacy rywale jak Holandia, Anglia, Francja, Rumunia, Włochy byli dla nas za silni. Może mielibyśmy jakieś szanse przy maksymalnym zaangażowaniu wszystkich. Tymczasem sport był jedną z dziedzin, która w czasach przemian została w Polsce najbardziej zaniedbana. Ludzie, którzy wtedy rządzili krajem, uznali, że są sprawy ważniejsze. Piłka miała sobie poradzić sama. I jak sobie poradziła? Reprezentacja przez półtorej dekady nie zagrała w mistrzostwach świata i Europy, kluby padały jak muchy, a ich nowi dobroczyńcy to głównie aferzyści. Nawet dla PZPN kadra nie była najważniejsza. Prezes Dziurowicz był bardziej działaczem niż człowiekiem piłki. Kadrowicze musieli się wtedy wykłócać o wszystko.
Jako jeden z pierwszych sportowców otwarcie popierałem "Solidarność". Jeszcze w milicyjnej Gwardii nosiłem długie włosy i opornik. Chodziłem na pielgrzymki, gdy Papież przyjeżdżał. Do dziś ludzie pochodzący z "Solidarności" są mi najbliżsi, ale innych nie traktuję z niechęcią. Prezydent Kwaśniewski był na moim pożegnalnym meczu, przy okazji zawodów olimpiad specjalnych rozmawiałem z jego żoną. I byłem za każdym razem pod wrażeniem. Mam znajomych w SLD, ludzi sportu. Umiem z nimi rozmawiać, choć poglądy mam inne.
Będę trenerem
Dziwią mnie stwierdzenia w stylu: "Zarobiłeś na piłce kasę, możesz leżeć do końca życia". To absurd. Ja sobie nieróbstwa nie mogę wyobrazić. Jeszcze kiedy grałem w piłkę, postanowiłem, że będę trenerem. Bez względu na to ile będę miał pieniędzy. Stworzyłem szkółkę piłkarską w Konstancinie, ćwiczy w niej 70 dzieci, dziewczynki też przychodzą. Idę do szkoły trenerów. Jako członek klubu wybitnego reprezentanta [co najmniej 60 meczów w kadrze - red.] mógłbym dostać od PZPN dokumenty uprawniające do pracy w I lidze, ale ja chcę skończyć szkołę, żeby ktoś nie mówił, że idę na skróty. Mam 36 lat i czas. Na razie staram się, żeby dzieci uczyły się grać w dobrych warunkach. Ale ogólnie w Polsce jest z tym źle. Jeśli nie mamy stadionu czy ośrodka szkoleniowego dla reprezentacji kraju, to co mówić o warunkach, w jakich uprawiają piłkę dzieci.
Zawsze ważna była dla mnie muzyka. Byłem samoukiem, zacząłem grać na gitarze w wieku 14 lat. Cztery lata miałem swój zespół, grupę przyjaciół, z którymi graliśmy i chodziliśmy na koncerty. To również pozwoliło mi przetrwać czas kontuzji. Wiedziałem, że jest życie poza boiskiem. Niedawno spotkałem Jana Borysewicza z Lady Pank. - Może kiedyś razem coś nagramy - zaproponował. Propozycja miła, ale ponad moje możliwości. Bo nigdy nie byłem jakimś specjalnym gitarzystą. To prasa zrobiła go ze mnie. Ja żartuję, że grałem na gitarze, dopóki nie wymyślili strun. Potem przestałem.
Jest mi żal, że Legia się mną nie interesuje - ale nie tylko mną. Przecież w tym klubie grali tak wybitni piłkarze jak Ćmikiewicz, Gadocha i wielu innych. Dlaczego nie ma dla nich dziś miejsca w klubie? Nie ma kawiarni, w której młodzi piłkarze mogliby się spotkać z byłymi, zetknąć z tradycją, historią klubu. Ci ludzie tworzyliby atmosferę Legii. Tak jest przecież wszędzie na świecie. Bo ściany atmosfery nie stworzą. To takie oczywiste. Jaka musi być bezmyślność prezesów naszych klubów, którzy tego nie widzą?
Po awansie reprezentacji na mundial czas na polski zespół w Champions League. Najbliższa jest Wisła, choć pechowo trafiła w eliminacjach na Barcelonę. Ale jeśli sponsor się nie zniechęci, jeśli wzmocni się drużynę, sukces przyjdzie. Trzeba by chyba jak w Dynamie Kijów - ściągnąć wszystkich najlepszych piłkarzy w kraju. Wtedy musi się udać.
"Kosa" o swoich sukcesach
Zdobyłem brązowy medal mistrzostw Europy juniorów. PZPN nie zgłosił nas do MŚ w Chile, na nasze miejsce pojechali Bułgarzy z Christo Stoiczkowem, których my ograliśmy. W Legii wywalczyłem: dwa Puchary Polski i Superpuchar, w Galatasaray Puchar i Superpuchar Turcji, w Nantes półfinał Ligi Mistrzów, z Chicago Fire mistrzostwo, puchar i superpuchar USA. 69 razy zagrałem w reprezentacji, strzeliłem 19 goli. Byłem wybrany na najlepszego polskiego piłkarza w 1995 roku, zająłem 14. miejsce w plebiscycie "Marki" na najlepszych graczy ligi hiszpańskiej. Grałem w meczu gwiazd MLS. Czy to dużo? Oby wszyscy polscy piłkarze osiągnęli tyle, co ja.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.