Wiktor Bołba

Wiktor Bołba. Legionista, pan od historii, kumpel, przyjaciel, mistrz żartu

Redaktor Adam Dawidziuk

Adam Dawidziuk

Źródło: Legia.Net

01.02.2022 06:00

(akt. 02.02.2022 18:41)

Żegnamy Wiktora Bołbę. Osobę bardzo ważną w historii Legii, kustosza Muzeum Legii. Dla jednych pana od historii klubu, dla innych kolegę, dla niewielkiego grona – przyjaciela. To kim był, jakim był, najlepiej oddadzą ci, którzy go znali. O to ich poprosiliśmy.

Bardzo ciężko jest kogoś żegnać, bo słowo „żegnam” oznacza, że już się nigdy nie zobaczymy. Środowisko związane z Legią straciło wielką postać. Kibica, kolegę, przyjaciela. Po prostu Witka, Wicia. Wiktora. W głowie jest wiele słów, jeszcze więcej wspomnień. Na policzkach łzy. Takie, które po prostu płyną, niezależnie, samoistnie. Choć z Wiciem zwykle było do śmiechu, a nie do płaczu. Myślę, że chciałby, aby tak go pamiętano. Wesołego pana, z mocnym głosem, łysą głową i uśmiechem połączonym z ciętym żartem. O sobie mówił: Jestem nieco krnąbrnym człowiekiem, lubię ludzi, którzy przez życie idą własną drogą. I szedł. 

A żart miał gruby. Siedzimy we wrześniu 2015 roku w samolocie z Herning. Tam Legia grała mecz Ligi Europy z Midtjylland (0:1). Może pamiętacie, ale nie udało się wtedy wylecieć. Lotnisko było połowę mniejsze, niż parking przy Ikei, ale nie ono okazało się problemem, a samolot, który potem został naprawiony przez jednego z kibiców.

Kiedy okazało się, że możemy nie wylecieć, albo jak wylecimy, to nie dolecieć, obsługa samolotu bagatelizowała sytuację, uspokajała, że na pewno odlecimy, ale coś trzeba sprawdzić. Ludzie, jak to ludzie, jedni się uśmiechali, inni byli przerażeni. Wiktorowi w to graj, bo nagle się odezwał tym swoim barytonem: „To może ja zadzwonię do Warszawy, aby w muzeum dobudowali antresolę, będzie miejsce na skrzydło!”. Jedni dostawali czkawki ze śmiechu, inni mieli strach w oczach. Taki właśnie był Witek. Nie brał jeńców, nigdy nie było z nim nudy. 

Swoje widział, swoje przeżył, swoje przeczytał, swoje też napisał. Najlepsza książka o Kazimierzu Deynie była jego. Jako jeden z niewielu potrafił przekonać pana Lucjana Brychczego, że warto czasem opowiadać o starych czasach, że ludzie chcą to czytać. To była moja ulubiona rubryka w Naszej Legii, w której później wspólnie pracowaliśmy. Bo patrząc z perspektywy lat, zacięcie do historii Legii, trudnej, momentami bardzo trudnej, miałem dzięki Wiciowi. Później, też dzięki niemu (i Robertowi Piątkowi), mogłem być w zespole dokumentującym 100-letnią historię klubu. 

Wiciu, na koniec jeszcze raz Cię przepraszam, że 2 lata odnosiłem Ci te dokumenty, które mi dałeś, jak pisaliśmy książkę. Ale przyznaj, że idealnie je przechowywałem. I uwielbiałem, jak za każdym razem, czyli co mecz u siebie, mówiłeś: Adaś, dokumenty masz? Następnym razem dostaniesz w dziąsło. 
Ile bym oddał, aby jeszcze raz to usłyszeć. A nawet w dziąsło dostać, oby nie za mocno. 

Adam Dawidziuk

KRZYSZTOF KOSEDOWSKI (były bokser Legii, przyjaciel Wiktora, brązowy medalista IO 1980 w Moskwie)

Witek. Kochana osoba. Ile razy się kłóciliśmy, jak brat z bratem oczywiście, zwykle o politykę, bo ja jestem z jednej strony, on z drugiej. Poszarpaliśmy się, a za chwilę ściskaliśmy i uśmiechaliśmy z pytaniem: po co my się tak nakręcamy? Długo, może nigdy, nie będę miał takiego kolegi i przyjaciela. Dwa lata temu straciłem bliską mi osobę, Andrzeja. On w tej polityce był po stronie Witka, we dwóch mnie atakowali, podpuszczali. Teraz nie ma żadnego z nich.

Zawsze mogłem do Witka zadzwonić, zwierzyć się z kłopotów, poprosić o radę. Gdyby była taka potrzeba, w dwie minuty byłby u mnie z pomocą. Nie tylko ja, cała moja rodzina jest pogrążona w wielkim smutku. Brakuje nam kochanego Witkora. Rozmów, uśmiechów, sobotnich treningów w LFC, poniedziałkowej kawki u Witka w kanciapie. 

Nie jest tak łatwo zostawić Witka już na całe życie. Był mi bardzo bliską osobą, mieliśmy swoje tajemnice, bliżej znaliśmy się jakieś 30 lat. Brakuje mi tych jego „konterek”, wierszyków wymyślanych na zawołanie. To był słodki facet, kochałem go jak brata. Straciłem kogoś bliskiego, przyszywanego brata. 

Całkiem niedawno powiedział: będę cię potrzebował. Miał pomysł, żeby napisać książkę o sekcji bokserskiej Legii w latach 1980-1990. Ja miałem opowiadać anegdoty, z treningów, z szatni, z meczów. I nie zdążyliśmy tego zrobić. Może na górze nam się kiedyś uda, ale najpierw urządzimy bal wszystkich świętych. A potem ja będę opowiadał, a Witek spisywał. 

Pan Bóg zabrał nam dobrego człowieka. Tak sobie myślę, że skoro tam na górze jest już wielu byłych znakomitych piłkarzy, to pomyślał, że trzeba stworzyć muzeum, a na dole jest osoba idealna do tego, bo nikt od Witka lepiej tego nie zrobi. To jest powód, że postanowił go zabrać. 

ALEKSANDAR VUKOVIĆ (trener Legii Warszawa)

Bardzo ciężko przyjąłem tę wiadomość. Jest mi bardzo smutno. Odszedł człowiek, którego traktuję, traktowałem i będę traktował jako przyjaciela. Ostatni raz rozmawialiśmy przed wylotem na zgrupowanie do Dubaju. Mieliśmy rozpracowane te kilka miesięcy, które są przed nami. Plany, których niestety nie zrealizujemy. Odszedł przyjaciel. Spokojnie mogę powiedzieć, że Wiktor był osobą, która była dla mnie najbardziej życzliwą ze wszystkich, które spotkałem w Warszawie. Zawsze mogłem na niego liczyć. Zawsze czułem z jego strony duże wsparcie. On też wiedział, że może na mnie liczyć.

Odszedł człowiek niezastąpiony jeśli chodzi o pracę, którą wykonywał w klubie. Jako wielki kibic, jako człowiek z całego serca przywiązany do Legii. Wiadomo, jak dużo zrobił dla powstania muzeum Legii z prawdziwego zdarzenia. Nazwałbym je Muzeum Legii imienia Wiktora Bołby. To dzięki niemu będzie ono dalej istniało, a bez niego by nie było, bez serca, które Wiktor w to włożył. Najszczersze wyrazy współczucia dla najbliższych. Jest mi bardzo, bardzo smutno, także dlatego, że w tym momencie, kiedy przyszła ta tragiczna wiadomość, byliśmy daleko od Warszawy. Wierzyłem, że po powrocie z Dubaju przyjdzie czas na spotkanie. Niestety, musimy je odłożyć w czasie. Niech spoczywa w spokoju. 

DARIUSZ MIODUSKI (właściciel Legii Warszawa)

Trudno mi mówić o Wiktorze w czasie przeszłym. Jeszcze przed chwilą był z nami, pełen życia, energii. Miał mnóstwo planów, pomysłów. I nie mam wątpliwości, że zrealizowałby je. Jak to Wiktor. Każdy kto go znał wie jak był uparty, w dobrym tego słowa znaczeniu. Jeśli chciał zdobyć jakiś legijny eksponat to niestrudzenie dążył do celu, pukał do każdych drzwi i nigdy się nie poddawał. Swoją wiedzą i pasją uczył nas wszystkich pokory, tego że jesteśmy powiernikami ponad 100 letniej tradycji, którą tworzyły tysiące ludzi, sportowców, kibiców. Każdego dnia przypominał nam, że przeszłość jest częścią tego kim jesteśmy, świadczy o naszej sile i wartościach. Tak też jest z Wiktorem, on sam poprzez swoje dzieło i pamięć o nim będzie z nami, na zawsze będzie częścią Legii. Ale dziś, tak po ludzku czuję przede wszystkim smutek i wiem, że będzie go bardzo brakować każdego dnia.

JAROSŁAW JANKOWSKI (członek rady nadzorczej piłkarskiej Legii, szef rady nadzorczej sekcji koszykówki)

Wiktor. Nie zdążymy już zrobić razem w Twoim Muzeum dodatkowej gabloty na pamiątki koszykarskiej Legii, o którą tak mnie męczyłeś, a to ja powinienem męczyć Ciebie. Taki właśnie byleś. Ty dbałeś o to, o co powinni dbać inni, Ty dbałeś o Legię, o jej historię jak nikt inny. Ja myślałem, ze zdążymy, bo przecież mamy czas, dzisiaj wiem że nie zdążyliśmy. Byłeś wielkim i wybitnym człowiekiem, któremu Legia zawdzięcza pamięć o swojej historii. „Naród, który nie szanuje swej przeszłości, nie zasługuje na szacunek teraźniejszości i nie ma prawa do przyszłości” Słowa powiedziane przez Marszałka Józefa Piłsudskiego patrona Legii, idealnie obrazują jak ważny na zawsze będziesz dla Legii, byłeś i dalej jesteś strażnikiem naszej historii za co chciałem Ci podziękować bo nigdy tego nie zrobiłem, bo uważałem ze zawsze mam na to jeszcze czas…

MACIEJ DOBROWOLSKI (kibic Legii, przyjaciel Wiktora, współpracownik w Muzeum Legii)

Wiktora poznałem w 1997 roku, jak rozpoczynał się projekt nowej Naszej Legii. Zaczęło się od zwykłej znajomości, szybko okazało się, że nadajemy na tych samych falach. Zaprzyjaźniliśmy się, jeździliśmy wspólnie na wyjazdy. I tak mijały lata, potem wiadomo, co się ze mną stało, nie mieliśmy kontaktu. Później łączyła nas także praca. Wiktor był kopalnią opowieści, anegdot i co najważniejsze, z tych wszystkich historii, które mi opowiedział, może 2-3 się powtórzyły. On wiedział wszystko, znał najskrytsze tajemnice sportowców, trenerów, aktorów, innych osób publicznych. Bo w czasach, kiedy dorastał, te wszystkie środowiska Warszawy się łączyły.

Jak się zapytać ludzi, z czym kojarzy im się Wiktor, to na pewno nie z samochodami, nie z imprezami, a odpowiedź będzie jedna: Legia Warszawa. To człowiek, który od rana do wieczora, codziennie, dbał o historię tego klubu. Nawet kawałek murawy ze starego stadionu trzymał u siebie w pokoju. A jak już się tam przyszło, normalnie, na herbatę, na 15 minut, to patrzyło się na zegarek, a mijały 4 godziny. A Wiciu opowiadał...

To on mnie poznał ze starszyzną kibiców Legii. Traktował jak syna. Dzwonił po każdym meczu, po każdej oprawie, po każdej akcji kibicowskiej – zawsze miał swoje zdanie. Rozmawialiśmy o piłkarzach, wiadomo, że nie każdego cenił, często krytykował, ale zawsze odnosił się z szacunkiem.

Jak dbał o Muzeum, najlepiej przekonał się Filip Mladenović. Był chyba po jednym z treningu, Wiktor zabrał mnie do szatni, przywitaliśmy się z Vuko. Wiktor podszedł do Mladena i mówi: Maciek tłumacz na angielski. Wskazał na buty i mówi: to jest moje! Przetłumaczyłem „this is mine”. Mladenović popatrzył, wystraszony, bo nagle wlazło dwóch gości, jeden łysy, i mówią, że coś, co ma na nogach, nie należy do niego. Wytłumaczyłem mu, że Witkowi chodzi o buta, którym strzeli gola, że ma go oddać do muzeum. Chyba mu ulżyło. 

Lata temu Wiktor miał urodziny. Spotkaliśmy się na mieście na małej imprezie z bliskimi mu osobami. Wiciu mówi po kilku godzinach: Panowie, nikogo nie ma u mnie w domu, przenosimy się! Jak powiedział tak zrobiliśmy. Siedzimy w domu, a Robert Piątek pyta: Wiktor, gdzie ty trzymasz te wszystkie pamiątki, które od lat zbierasz? Jak to gdzie! Siedzisz na nich! - odpowiedział Wiktor. Wstaliśmy z wersalki, otworzył ją, zaczął wyjmować. Marynarkę Kazia Deyny z Igrzysk Olimpijskich w Monachium, koszulkę Kazika. I mówi: Maciek, ja się w to nie zmieszczę, zakładaj! Założyłem, pasowało. Po imprezie poszliśmy spać, rano wstajemy, zostaliśmy we dwóch, lodówka pusta. Wiktor mówi: trzeba iść po jakieś śniadanie, jajka kupić. I poszliśmy. Ja w tej koszulce Deyny, Wiktor zmieścił się w marynarkę Deyny. I na zakupy. W sklepie spotkaliśmy jeszcze Darka Dziekanowskiego, musieliśmy wspaniale wyglądać. Ale zakupy zrobiliśmy. Na Deynę.

Wiktor uwielbiał Bal Mistrzów Sportu organizowany przez Przegląd Sportowy. Był stałym bywalcem, a ja z nim, chyba z 8 razy miałem przyjemność tam gościć. To były czasy, kiedy smartfonów jeszcze nie wynaleziono. Wiciu więc zawsze miał przy sobie aparat fotograficzny, uwielbiał się fotografować z największymi gwiazdami sportu z Ireną Szewińską i Kazimierzem Górskim na czele. A ja na tym korzystałem, bo mogłem ich poznać. Na jednym z nich Witek z nieodłącznym aparatem, polował na zdjęcia. „Choć poznam cię z Gadochą, z Michalczewskim” – mówił. I cykaliśmy te fotki. Pozowaliśmy z Michalczewskim, wystawialiśmy pięści. Cudne zdjęcia, pamiątka na całe życie. Na Balu zostawaliśmy do końca, do jajecznicy. Potem trzeba było odespać. Wróciliśmy, wstaliśmy, mówię do Wiktora: Wiciu, super te zdjęcia zorganizowałeś, nie mogę doczekać się, aż wywołasz. Wiktor patrzy na mnie i mówi: Maciek, kur…, kliszy nie włożyłem. 

Wiadomo, że nikt nie dbał tak o historię Legii, jak Wiktor. Kiedyś dzwoni i mówi: Maciek, potrzebuję pomocy, bądź jak możesz o 5 rano na Forcie Bema. Myślę sobie, co on chce ode mnie prawie w środku nocy, ale ok, będę. Przyjeżdżam, tam czeka samochód, jeszcze kilka osób. Okazuje się, że będziemy przewozić rzeźbę Dyskobola! Załadowaliśmy, chcemy odjeżdżać, a Wiktor mówi: Zaczekajcie! Jeszcze coś. Poszedł, patrzę, a on wyjmuje bramę! Bramę wjazdową z herbem Legii. Podjeżdża Straż Miejska, patrzy, pytają co robi. Wiktor dobrze ubrany, na złodzieja nie wyglądał, więc mówi, że brama jedzie do muzeum. Ok, pojechali, my zaraz także. Minął tydzień, Wiktora woła prezes Bogusław Leśnodorski. „Wiktor, bo tu jest zawiadomienie o kradzieży dyskobola i bramy. Normalnie poszło na policję”. Musieliśmy to szybko odkręcać, Wiktor miał wszystko udokumentowane na zdjęciach, dodatkowo wraz z przejęciem CWKS Legia przez koncern ITI, wszystkie pamiątki z Fortu Bema miały trafić na Legię. 

Wiktor dobry żart potrafił wymyślić w kilka sekund. Tak było całkiem niedawno, kiedy oprowadzał po Muzeum jednego z nowych pracowników wyższego szczebla. Zatrzymali się przy rzeźbie Dyskobola, Wiktor opowiedział historię, że to figura na cześć Edmunda Piątkowskiego, rekordzisty świata. Na tym nie zakończył opowieści. Puścił do mnie oko, już wiedziałem, co się kroi i mówi: Ten dyskobol rzucał tutaj, na starym stadionie. Był niesamowity. Jeden z jego rzutów był tak mocny, że przeleciał nad stadionem i wpadł do Wisły! - kontynuował. Słuchający nie mógł uwierzyć. Wiktor kontynuował: - Nawet chcieliśmy kiedyś zorganizować poszukiwania tego dysku, bo wiadomo, gdzie wpadł, ale to było tak dawno, że nie mieliśmy pewności, że tam jeszcze jest. Szkoda pieniędzy – mówił. Słuchacz tylko się zamyślił i odparł: Niesamowite, ale że aż do Wisły?!

ZOFIA KLEPACKA (brązowa medalistka olimpijska, przyjaciółka Wiktora)

Dla mnie osobiście, to był wielki zaszczyt poznać Wiktora i z nim się zaprzyjaźnić. On, chłopak z Grochowa, ja dziewczyna ze Śródmieścia. Od razu nadawaliśmy na wspólnych falach, łączyło nas coś więcej, Kazimierz Deyna. Mój idol od pieluchy tetrowej, bo pampersów wtedy jeszcze nie było. 

Wiktor… Ta wiedza, muzeum, bardzo lubiłam u niego przesiadywać i słuchać historii o Kaziu i innych sportowcach. 
Był otwartym człowiekiem, nie owijał w bawełnę, lubił żartować. Stworzył muzeum Legii, w którym czujesz ducha sportu. Będąc tam, można powiedzieć, że cofasz się w czasie i przeżywasz na nowo historie związane z Legią i jej legendami. 
Ostatni raz kiedy się widzieliśmy, jak się okazało na jego ostatnim meczu, przekazałam swój medal olimpijski na ręce Wiktora, do muzeum. Planowaliśmy to już rok wcześniej, ale cały czas coś nam wypadało. Udało się w końcu zrealizować. Jeszcze została sukienka z Igrzysk w Tokio, o którą prosił Wiktor. Z tym nie zdążyliśmy. 

Ciężko mi się z tym pogodzić, tym bardziej, że parę dni przed śmiercią napisał do mnie, że lepiej się czuje, ale nie wie, kiedy wyjdzie. Pomimo wielkiego bólu wierzę, że Wiktor będzie zawsze wśród nas. Bo nie umiera ten, kto trwa w pamięci żywych. Do zobaczenia Wiktor.

ROBERT PIĄTEK (dziennikarz Przeglądu Sportowego, przyjaciel Wiktora)

Co napisać na pożegnanie Wiktora? Wiele osób zna go tylko i aż jako kustosza muzeum, autora kilku książek i całego mnóstwa artykułów o Legii, jednak nie ma pojęcia, jakim był człowiekiem. Dla mnie natomiast to przede wszystkim przyjaciel. Przyjaciel, którego nie mogło zabraknąć przy żadnym z ważnych wydarzeń mojego życia, sprawdzony, a przy tym dusza towarzystwa, człowiek zawsze uśmiechnięty, po którym zostaną mi w pamięci niezliczone sekwencje przeróżnych zabawnych zdarzeń. Na ile go poznałem, na tyle mogę się domyślać, że nie chciałby, żeby wspominać go na smutno czy choćby na poważnie – wymieniać dokonania, opisywać, jak w mozole zbierał pamiątki do swoich zbiorów, które teraz są zbiorami muzealnymi, czy też informacje do tekstów czy książek. Wiktora trzeba wspomnieć na wesoło, zwłaszcza, jeśli się było w Jego otoczeniu. 

Dlatego przytoczę anegdotę sprzed niemal dwudziestu lat. Najbardziej zżyliśmy się na tym etapie naszych losów, kiedy regularnie jeździliśmy po Polsce i Europie – na mecze, sparingi, zgrupowania, wszędzie tam, gdzie była Legia. Wiktor był podczas takich wypraw Jednoosobowym Centrum Rozrywki dla wszystkich uczestników. Znaliśmy się jak łyse konie, a mimo to zawsze potrafił nas zaskoczyć nową opowieścią, powiedzonkiem, przyśpiewką, bądź wkrętem wycelowanym w kogoś z zewnątrz lub wewnątrz. 

I właśnie podczas jednej z naszych zagranicznych podróży, wtedy akurat na terenie Niemiec, zatrzymaliśmy się w przydrożnym barze, aby się nieco posilić. W kolejce do lady spotkaliśmy mężczyznę, którego wygląd, strój i zachowanie zdradzały ten szczególny typ polskiego biznesmena rekrutującego się z młodej emigracji i operującego po obu stronach granicy. Zajęci wyborem frankfurterek czy innych niemieckich specjałów, nie byliśmy zainteresowani nawiązaniem jakichkolwiek relacji. Jednak i my zwróciliśmy jego uwagę. Usłyszał polską mowę, więc zagaił, mówiąc z wyraźnie niemieckim akcentem. Rozmowa kleiła się średnio, to znaczy mówił głównie on, a my coś tam mruczeliśmy, mając nadzieję, że zaraz rozejdziemy się do różnych stolików, najlepiej stojących w znacznym oddaleniu i nie trzeba będzie go prosić, żeby dał nam spokój. Jednak Stefan – już wiedzieliśmy, że tak ma na imię, choć on wymawiał je, poczynając od głoski „sz” – jak na człowieka biznesu przystało, postanowił przejść do rzeczy. Wiadomo, w interesach trzeba działać szybko i konkretnie.
– Nie szukacie przypadkiem roboty w Reichu?
To był punkt zwrotny. Wiktorowi od razu zaświeciły się oczy, cały był jednym wielkim zainteresowaniem.
– Jasne, że szukamy. A możesz coś załatwić?
– Ha, oczywiście.
Teraz wszystko się zmieniło. Wiadomo było, że tę kolację, której status zmienił się dość nieoczekiwanie na biznesowy, zjemy razem. Ze strony Wiktora padały kolejne pytania, a nasz rozmówca nęcił coraz bardziej. Wszystko układało się w logiczną całość. On ma do zaoferowanie płatne zajęcie, my potrzebujemy kasy – jak tu nie wierzyć w przeznaczenie. Niemieckie kiełbaski znikały z talerzy, a my dopinaliśmy szczegóły. Raz czy dwa padło słowo „budowa”, ale Wiktor zdawał się nie kojarzyć jego związku z dyskusją. Musiała natomiast pojawić się kwestia naszych zarobków. I tak dowiedzieliśmy się, że Stefan jest w stanie zagwarantować nam stawkę godzinową wyrażoną w markach niemieckich, która na mających pracę mieszkańcach centralnej Polski raczej nie mogła zrobić wielkiego wrażenia. Mimo to Wiktor był nie tylko zainteresowany, ale wręcz zachwycony.

– Świetnie! To kiedy moglibyśmy zacząć?
– A kiedy tylko chcecie. Dla mnie, nawet od jutra.
– Kurczę, tyle pieniędzy. To ja sobie może na nowy samochód uskładam – rozmarzył się Wiktor. 

Ja wtrącałem się niewiele. Skoro doświadczony kolega uznał, że oferta jest świetna, to znaczy, że jest. Trzymałem przyjętą linię. Spójność w negocjacjach to ważna sprawa. Nawet nie zauważyliśmy, kiedy talerze opustoszały. Dopijaliśmy piwo. Czas naglił, bo koledzy niecierpliwie czekali w samochodzie. Trzeba było finalizować spotkanie oraz tak dobrze zaczętą znajomość, i Wiktor był tego świadomy.

– No dobra, ale co my właściwie mamy u ciebie robić, Stefan?
– Jak to co? Na budowie będziecie pracować. 
– Gdzie?!!!

Wiktor wybałuszył oczy, a Stefan wyraźnie się zawahał. To, co jemu wydawało się oczywiste, rozmówcę wręcz zszokowało, a on nie mógł się zorientować dlaczego

– No, na budowie – wyjaśnił niepewnym głosem.

Przyszła pora na wielki finał.

– Stefan!!! Czy ciebie zupełnie pogięło?! Ja mam na budowie pracować? My jesteśmy artystami, ja ci mogę zaśpiewać, zatańczyć, układ pokazać! Ale cegły do ręki nie wezmę – krzyczał z oburzeniem Wiktor, wymachując energicznie rękami.
Ani o jotę nie przesadził. Jeśli tylko Stefan działałby w show biznesie, z pewnością doceniłby występ, a może nawet zaproponował miejsce na scenie kabaretowej. Ale Stefan werbował rodaków do pracy w innej branży, na dodatek choć zapewne był dobry w tym, co robił, to raczej nie nadawał się do teleturnieju, w którym trzeba było szybko kojarzyć fakty. Zostawiliśmy go więc przy stoliku z szeroko otwartymi oczami i rozdziawioną gębą, nie mogącego wykrztusić ani słowa. 
Co innego działający w silnych emocjach Wiciu, którego nieadekwatna propozycja najwyraźniej szczerze obraziła. Poderwał się z krzesła jak rażony prądem i – z szelmowskim uśmiechem, zwróconym w moją stronę – szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia.

– Chodź, Robert, jedziemy. Stefan nas tu chciał wykiwać! 
I właśnie takiego zachowam Go w pamięci.

PIOTR KUCZA (fotoreporter, przyjaciel Wiktora)

Wiktor. Na Legii to imię zawsze wskazywało jedną osobę. Oczywiście Wiktora Bołbę, związanego z warszawskim klubem ponad pół wieku. Dokładnie 52 lata. Z kolei my znaliśmy się połowę tego czasu. Dokładnie 26 lat.
Była wiosna 1996 roku, kiedy los usadził nas w jednym autokarze, jadącym do Aten na ćwierćfinał Ligi Mistrzów. Trzy doby w jedną stronę, nocleg pod Akropolem i trzy doby powrotu. Takie to były wyjazdy. Ja motyl z włosami do ramion, nie znający nikogo i mający w kieszeni zaledwie 20 dolarów. Dwa rzędy obok dusza towarzystwa, 39-letni Wiktor i jego kompan śp. Piotrek Bożejko. Zaopiekowali się mną, przygarnęli do pokoju, nakarmili, no i napoili oczywiście też. Tak zrodziła się wielka przyjaźń. I nie boję się powiedzieć, że był to jednocześnie punkt zwrotny w moim życiu.

Pięć lat później bowiem, dzięki Wiktorowi, znalazłem się w legendarnym tygodniku Nasza Legia. Tam właśnie rozwinąłem się dziennikarsko i fotograficznie. Tam właśnie były podwaliny do miejsca, w którym jestem obecnie.
Z Wiktorem nigdy nie było smutno. W sumie to nie pamiętam go nie uśmiechniętego. Uwielbiał robić psikusy i wkręcać znajomych. Mną raz tak „zakręcił”, że nie pamiętam wyjazdowego meczu Legii we Wronkach, na którym... robiłem zdjęcia. Cały sektor gości śpiewał „Piotrek, Piotrek trzymaj się!”, a w przerwie obudził mnie, śpiącego na ławce rezerwowych, Dariusz Kubicki. Dzięki Wiktor!

Charakterny chłopak z Pragi, z Grenadierów. Do dziś mam w głowie historię, w której opowiadał jak z kumplami kupowali w miejscowym warzywniaku tylko rozklapciałe ogórki kiszone. Za każdym razem tylko takie. Sprzedawczyni w końcu nie wytrzymała.

- Chłopcy po co wam takie?
- Przekrajamy je na pół i od razu mamy kieliszki.
Proste, nie?

Wiktor przede wszystkim jednak był tym, który dbał o pamięć i historię Legii. Kiedy jeszcze klub mieścił się w barakach na tyłach Trybuny Otwartej, to ze śmietników wyciągał dokumenty i pamiątki wyrzucane przez bezmyślnych pracowników. W „NL” pisał o tym co było, o byłych piłkarzach. A ci stawali się jego kumplami, uwielbiali go. To on budował legendę swojego wielkiego idola - Kazimierza Deyny i to on opiekował się w ostatnich latach życia Kazimierzem Górskim. Przywoził go na Łazienkowską swoim Cinquecento i dzięki Wiktorowi mogłem jeden, jedyny raz uścisnąć dłoń Trenera Tysiąclecia.

No i muzeum. Dzieło życia Wiktora. Pierwsze prawdziwe klubowe muzeum w Polsce. Zawsze z chęcią oprowadzał mnie i znajomych po swoim królestwie. Albo podejmował herbatką w swoim legendarnym kantorku, w którym eksponatów jest chyba drugie tyle, co w samym muzeum. Kto się tym teraz zajmie? Kto tego będzie pilnować?
O tym, że Wiktor wylądował w szpitalu dowiedziałem się w połowie grudnia. Jego stan był bardzo ciężki. Pisałem do niego wiadomości, które odczytywał, ale nie miał siły odpisywać. W Wigilię odpisał. Podziękował za życzenia. W Sylwestra złożyliśmy sobie kolejne. 5 stycznia, po kolejnej wiadomości, oddzwonił. Rozmawialiśmy 17 minut i 8 sekund. Byłem przekonany, że najgorsze już za nim. Ostatni kontakt mieliśmy 9 stycznia, kiedy wysłałem mu zdjęcie z Robertem Piątkiem z Gali Mistrzów Sportu, że pijemy jego zdrowie...

O Wiktorze nie zapomnę nigdy. Żaden szanujący się kibic Legii nigdy nie może o nim zapomnieć. I nie zapomnę jak pisał, gdy chciał bym mu wysłał jakieś jego zdjęcie, a ja z racji natłoku pracy tradycyjnie się z tym spóźniałem. - Piotrek, bądź Polakiem. Wyślij zdjęcie!

Pamiętać i wspierać teraz należy także jego rodzinę (ciężko chorą żonę i wnuczkę). To jest nasz obowiązek.
Dominika, cieszę się, że miałem zaszczyt być przyjacielem Twojego Taty.

GRZEGORZ KALINOWSKI (pisarz, dziennikarz, historyk, współautor, wraz Wiktorem, biografii Lucjana Brychczego)

Kim był Wiktor? Warszawiakiem, który miał niepowtarzalną aurę charakternego faceta z Grochowa. Mowa, akcent, poczucie humoru, to wszystko stanowiło, że był archetypem mieszkańca Stolicy. W dokumentach był, bo duchem jest i będzie. Wiktor to człowiek, którego będzie się tak długo wspominać, jak długo będzie się żyć i rozmawiać. Postacie z moich powieści, starzy Warszawiacy, wiele mają z Wiktora. 

Kiedy wylądował na Stadionie Narodowym i było z nim źle, to i tak trzymał fason. Po swojemu odpisał mi „zabukowałem sobie miejscówkę z myślą o finale!”.  

Zawdzięczam mu nie tylko to, że Jego Osoba daje i dawać mi będzie punkt odniesienia dla tworzenia postaci Prawdziwych Warszawiaków, ale i to, że w ogóle piszę.  To z Nim wspólnie napisałem swoją pierwszą książkę, biografię Lucjana Brychczego. Bez Niego nie byłoby „Kiciego” nie byłoby kolejnych, które napisałem już sam, biografii Czesława Langa i trzynastu powieści. Zawsze będę o to pamiętał i pozostanę Mu wdzięczny. 

To oczywiste, że Wiktor jest częścią historii Legii, jednym z ludzi, którzy ją współtworzyli. Bo Klub, Wielki Klub, to nie tylko piłkarze, to także ludzie spoza boiska, bez których owszem, można pewnie „wykręcić wynik”,  ale nie ma tym wszystkim duszy. A Witek tę duszę współtworzył i zostawił Muzeum Klubowe Legii Warszawa, nie tylko ocalając bezcenne pamiątki, ale i pamięć po wielosekcyjnej, Wielkiej Legii. Nie tak dawno temu, wielosekcyjność była tylko niknącym wspomnieniem, dzisiaj znów jest faktem. Nie wszystkie sekcje wrócą, nie będą tak wielkie jak przed laty, ale pamięć o nich żyje w Klubowym Muzeum. Wiktor szczególną uwagę poświęcał dokonaniom  zapaśników i bokserów, nic dziwnego, że częstym gościem jego gabinetu-magazynu po trybuną był Krzysztof Kosedowski. Muzeum pozostanie, bo Wiktor postawił je na mocnych fundamentach, ale nie będzie już rozmów z nim, radości w jego oczach, kiedy ustawiał nowe eksponaty, Jego żartów i niepowtarzalnej atmosfery. My to pamiętamy i pamiętać będziemy, ale co z tymi którzy Go nie znali? Musimy pamięcią o Wiktorze dzielić się z tymi, którzy zaczynają życie z Legią i Łazienkowską. 

Na całym świecie Wielkie postaci klubowe upamiętnia się nazywając stadiony, trybuny i sektory, stawiając pomniki i wieszając tablice pamiątkowe, organizując turnieje i przyznając „nagrody imienia”.  Moim zdaniem Twórca i Kustosz Muzeum przy Łazienkowskiej 3 zasługuje na to, by stać się patronem tego wyjątkowego miejsca, by Jego żałoby portret, który stoi teraz w Muzeum został zastąpiony kolorowym zdjęciem. Kolorowym, bo Wiktor był barwną postacią i zasługuje na to, by witać gości Muzeum. Muzeum Klubowego Legii Warszawa imienia Wiktora Bołby. Dołączam się do apelu, który wystosował trener Aleksandar Vuković. 

JAKUB RZEŹNICZAK (były piłkarz Legii)

Witka zapamiętam jako zawsze uśmiechniętego, pozytywnego człowieka. Zawsze służył pomocą. Dzięki niemu w Muzeum Legii mam wspaniałą gablotę, jakiej nigdy w życiu bym się nie spodziewał, nie oczekiwał, że taka powstanie. 
Byłem na zgrupowaniu w Turcji kiedy przyszła wiadomość, że Witka nie ma już wśród nas, łezka zakręciła się w oku. Siedzieliśmy wtedy z Piotrkiem Kuczą, bo od niego się o tym dowiedziałem, i wspominaliśmy. Wspólne wyjazdy na mecze pucharowe, wspólne historie. I gdyby ktoś kazał mi powiedzieć coś negatywnego na temat Witka, to bym nie powiedział. Bo takiego czegoś po prostu nie było. To taka osoba, której po prostu nie da się zapomnieć. 
Ostatnio znalazłem w domu jeszcze jeden medal, za wicemistrzostwo Polski. Chciałem go przekazać do Muzeum, na ręce Witka. Niestety, nie będzie mi to dane. 

ŁUKASZ JURKOWSKI (były zawodnik MMA, komentator, spiker Legii Warszawa)

Znaliśmy się wiele lat przez pryzmat Legii. To była postać, którą bardzo podziwiałem i bardzo mocno się inspirowałem, jeśli chodzi o zaangażowanie i miłość do Legii. To człowiek-ikona pod tym względem. Bardzo lubiłem się z nim spotkać, pogadać. Mistrz żartu, mający wielki charakter, który był z nim do końca. Wielka strata dla całej legijnej rodziny. Ciężko będzie zastąpić Witka, nie tylko na stanowisku kustosza Muzeum Legii, ale przede wszystkim na trybunie. 

 

Polecamy

Komentarze (23)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.