News: Wywiad na 100 - Rozmowa z Jackiem Magierą

Wywiad na 100 - Rozmowa z Jackiem Magierą

Samuel Szczygielski

Źródło: Legia.Net

20.03.2016 20:00

(akt. 07.12.2018 16:36)

W kolejnym "Wywiadzie na 100" gościmy Jacka Magierę. Były zawodnik i trener Legii wspomina osiemnaście lat spędzonych przy Łazienkowskiej, współpracy z trenerami z Łazienkowskiej, zaczynając od Stachurskiego, a kończąc na Bergu. Mówi też o wychowywaniu młodych piłkarzy, informatorach w warszawskich kasynach i o powiedzeniu Legii "do zobaczenia". Zapraszamy do lektury lub obejrzenia wywiadu w formie wideo.

 Zaczniemy od tematu, który najbardziej mnie nurtuje. Czemu nie widzimy pana w ekstraklasie?


- Ale mówisz jako o piłkarzu czy trenerze?


Na piłkarza to już niestety za późno.


- No, faktycznie jako piłkarz to już na pewno nie. Skończyłem wcześnie, bo w wieku 29 lat. Mój równolatek Łukasz Surma nadal gra i rozegrał niedawno swój 500. mecz w ekstraklasie. A ja 10 lat temu zawiesiłem buty na kołku, bo chciałem być trenerem. Miałem świadomość, że nie osiągnę więcej jako piłkarz, więc zacząłem uczyć się na szkoleniowca. A dlaczego nie ma mnie w ekstraklasie? Proste, nie miałem oferty. Po odejściu z Legii, przez te 8 miesięcy dostawałem oferty z pierwszej ligi, natomiast nie byłem jeszcze gotowy, żeby zajmować się inną drużyną, aniżeli Legią.


Tydzień temu Aleksandar Vuković mówił u nas, że myśli o zostaniu w przyszłości pierwszym trenerem Legii. Pan też myślał, marzył?


- Myśleć a marzyć to dwie różne sprawy. Może ktoś nie uwierzy, ale ja naprawdę nie mam na to ciśnienia. Wiele razy, np. jak odchodzili Maciej Skorża czy Jan Urban, mówiono, że to ja będę następcą. A ja nie wiem, jak bym się zachował, gdybym taką oficjalną propozycję dostał.


No, chyba by pan nie odrzucił.


- Nie wiem, tego nie wiem.


Naprawdę?


- Trudno powiedzieć, jakby to wyglądało wtedy, kiedy odchodził Jan Urban i drużynę obejmował Stefan Białas. Byłem jednym z kandydatów, żeby objąć Legię, w kuluarach odbywały się rozmowy. Zastanawiałem się, co zrobię, jeśli dostanę oficjalną propozycję. Ale jej nie dostałem.


Jeśli nie w dresie na treningu, to zazwyczaj widzimy pana w koszuli, 
swetrze, marynarce; elegancko, schludnie, z klasą. W szatni to nie przeszkadza?


- Od młodych zawodników trzeba dużo wymagać, ale przede wszystkim dawać przykłady. I tym przykładem powinno się być samym sobą. Nigdy nie zakładałem żadnej maski. Różne sytuacje się zdarzały. Czasem było spokojnie, a czasem trzeba było na kogoś krzyknąć czy być nawet wulgarnym.


Trudno wyobrazić to sobie w pana przypadku.


- Zdarzało się to bardzo rzadko, mało kto potrafił wyprowadzić mnie z równowagi, choć kilka razy sie zdarzyło. Ale wtedy mówiłem to, co miałem powiedzieć, reagowałem tak, jak zareagowałem, a potem o tym zapominałem. Nie było tak, że przez miesiąc chodziłem obrażony. Drażliwe sytuacje rozwiązuję "face to face", chociaż nie z każdym tak się da. Bywało, że zawstydzałem zawodnika przy innych i tylko to działało. Jeżeli będziemy go tylko głaskać, to może być problem. Czasem, gdy trener wchodzi do szatni po meczu lub nastepnego dnia, to drużyna nie wie, czego się po nim spodziewać. I to jest chyba najlepsze rozwiązanie, jakie tylko może być. Jeśli zawodnik idzie na odprawę i wie, że trener będzie mówił o tym i o tym, to jest to popadanie w marazm. A w drużynie powinno występować bodźcowanie. Tak jak powiedziałem - trzeba być sobą. Jeśli ktoś gra, zadziała to tylko na krótką metę.


Jaki okres teraz pan przechodzi? Bo mówi pan o szatni, ale teraz w niej nie jest, tylko, no właśnie, tylko gdzie?


- Intensywnie pracuję. Bo praca to nie tylko prowadzenie drużyny, mikrocykl treningowy i mecze. Dzisiaj praktycznie 24 godziny na dobę myślę o piłce. Wyjątkiem jest spacer z dziećmi. Czytam książki, jeżdżę na mecze, oglądam piłkarzy, komentuję mecze w telewizji. Obserwuję Motor Lubin i Legię, z którą też po części współpracuję. Okazuje się, że z boku nawet więcej widać. Nie musisz być w środku, żeby się rozwijać. Spojrzenie z boku może okazać się dobre, bo patrzy się trzeźwo na każdy problem. Odejście od trenerki było dla mnie trudnym momentem, tylko rodzina wie, jak bardzo to przeżywałem. Ale starałem się oceniać sytuację na chłodno i bo tylko dzięki takiemu spojrzeniu wiem, że dalej się rozwijam. Teraz mam taką sytuację, ale robię wszystko, żeby w przyszłości realizować się w pracy, którą kocham.


A dlaczego nie przyjął pan ofert z pierwszej ligi czy wcześniejszej propozycji z Widzewa?


- Bo wtedy byłem już dogadany z prezesem Leśnodorskim w sprawie objęcia rezerw Legii. Nie wyobrażałem sobie, że coś ustaliliśmy, a ja zerwę umowę. Jestem zbyt poważnym człowiekiem, a Legia jest dla mnie zbyt ważnym klubem, żeby coś takiego robić.


Był pan tutaj 18 lat, doszedł do legijnej pełnoletności. Sam wyprowadził się pan z domu, czy usłyszał: "tam są drzwi, teraz radź sobie sam"?


- Nigdy nie zostałem wygoniony z klubu. W żadnym wypadku nie usłyszałem od prezesa Leśnodorskiego, żebym radził sobie sam. Utrzymujemy stały kontakt i wiem, że mam możliwość powrotu i współpracy z klubem. Właściciele uznali, że na razie objęcie funkcji pierwszego trenera przez Jacka Magierę jest niemożliwa i szukali innych rozwiązać, a ja to jak najbardziej rozumiem, mieli do tego prawo. Uznałem, że kontynuowanie współpracy z pierwszą drużyną prowadzoną przez Henninga Berga, jest niewykonalne, bo wiele rzeczy widzieliśmy zupełnie inaczej. Rozumiałem, że wszystko trzeba było podporządkować pod pierwszy zespół, tak, jak widział to jej szkoleniowiec, czyli Berg. Ja to szanuję. Ale nie podobało mi się, jak się ze mną komunikował w sprawach drugiej drużyny, czy to, że prowadził rezerwy w meczu z Lechią Tomaszów [ Berg zesłał na ten mecz 10 zawodników z pierwszej drużyny i wraz ze swoimi asystentami poprowadził w nim rezerwy. Jacek Magiera siedział jedynie na ławce trenerskiej - przyp. red.]. Wtedy kotłowały się we mnie myśli, jak mam postąpić. Dzisiaj być może postąpiłbym inaczej, niż wtedy. Jednak uważałem, że przyjęcie tego na klatę i dalsza praca z chłopakami będzie najlepsza dla dobra klubu. To dla mnie bardzo duże doświadczenie. Nauczyłem się, że należy patrzeć z większym dystansem na to, co się robi. Nie ma sensu podchodzić do takich spraw emocjonalnie, skoro nie ma się na nie wpływu. Co z tego, że trzy dni nie spałem, chodziłem zdenerwowany, skoro i tak nie miało to znaczenia, a wynik poszedł w świat. Najlepszym, co można było zrobić w tym przypadku, to się podnieść i robić swoje. I tak właśnie staraliśmy się ze współpracownikami postąpić.


Zaczął mówić pan o Bergu. To był dobry trener? Albo inaczej - odpowiednio dobry na Legię?


- Tak, Berg był dobrym trenerem. Chociaż nasze stosunki nie były takie, jak powinny, to dużo się od niego nauczyłem i na koniec mu to powiedziałem. Ale nie będziemy przyjaciółmi. Trzeba rozdzielić sprawy prywatne od zawodowych. Kilka razy mieliśmy spotkania w sali konferencyjnej z nim oraz z "Paco" i przyznaję, że wyniosłem z nich dużo wiedzy. Uważam, że był przygotowany do prowadzenia tak dużego klubu jak Legia, natomiast nie mnie oceniać jego pracę.


Wiemy, jak wyglądał koniec jego pracy.

- Ale zawsze trener przegra. W większości przypadków przez rok czy półtora jest zauroczenie, później zaczynają się schody. I tak było też z Legią. W drugim sezonie pracy Berga Legia nie wygrała tego co musiała wygrać, czyli mistrzostwa Polski. Teraz wszystko wróciło do normy, lider jest w Warszawie i wszystko wskazuje na to, że mistrzostwo na koniec sezonu też będzie, czego życzę.


Jak prowadzi się drużynę, w której przez sezon przewija się astronomiczna liczba 63 zawodników?


- Nie robię z tego żadnej tragedii.


Ale był pan rozliczany z wyników, więc ta "tragedia" była robiona w mediach.


- Za bardzo bierzemy pod uwagę, co mówią media. Ja tak bardzo się tym nie przejmowałem. Powiedz mi, kto był trenerem Warty Sieradz w zeszłym sezonie?


Nie mam pojęcia.


- No właśnie. I tak samo jest z trenerem drugiej Legii.


Ale wie pan, Warta Sieradz, a Legia Warszawa... Poza tym, z całym szacunkiem dla trenera Warty, ktokolwiek nim jest, ale trener z Sieradza, a Jacek Magiera... Jest różnica w rozpoznawalności.


- Jest i to dla mnie zaszczyt, że tak się na mnie patrzy. Ale i tak najważniejsze jest to, jak moi wychowankowie radzą sobie w Legii czy w innych klubach, już w dorosłej piłce. Ale wracając do tych 63 zawodników - było to dużo, wszyscy o tym wiemy. Chciałbym mieć kadrę 24 graczy i rotować zespołem, kierując się formą zawodników, a nie grać tymi, którzy po prostu są aktualnie w drużynie. Zdarzało się, że długo przygotowywałem odprawę na mecz, a późnym wieczorem dowiadywałem się, że ktoś zejdzie, albo jednak ktoś nie zejdzie czy że ktoś będzie mi zabrany. Takie sytuacje miały miejsce. Zdarzało się, że mieliśmy treningi w 5-6, a też w 28. To normalne dla drugiej drużyny.


Zabrakło panu pożegnania za te 18 lat pracy?


- Dużo się o tym mówiło. Faktycznie pożegnania nie było, nie dostałem żadnych kwiatów czy koszulki. A dostawali je piłkarze będący  tu rok, dwa czy po rozegraniu czterech meczów. Ja podchodzę do tego inaczej. Dzięki Legii mam to, co najcenniejsze. Na jej stadionie poznałem moją żonę, z którą mam dwoje dzieci. Największe skarby mojego życia zyskałem właśnie dzięki Legii i dlatego będę miał sentyment do tego klubu do końca życia. Zrobiliśmy z Legią dużo dobrego dla siebie nawzajem. Wygrywałem tu puchary jako zawodnik, pomagałem jako trener i dawałem jej wszystko, co mogłem i potrafiłem. Niech to będzie puenta mojego pobytu tutaj.

Co do poznania żony, to bardzo ciekawa sytuacja.


- Bardzo ciekawa, zgadzam się. Poznaliśmy się na tym stadionie, a raczej nie na tym, tylko na starym stadionie Legii. Tam gdzie były baraki, przy basenach.


Zupełnie przypadkowo?


- Po dziesięciu latach od naszego pierwszego spotkania Madzia została moją żoną. Czy przypadkowo? W takich zdarzeniach chyba nigdy nie ma przypadku.


Więcej zrobił pan dla Legii jako piłkarz czy trener?


- Trudno to porównywać. Jako piłkarz wiele zdobyłem, ale to nie były tylko moje sukcesy. Pracowała na to cała drużyna i sztab. Wygrałem dwa tytuły mistrza Polski, Puchar Polski, Superpuchar Polski, Puchar Ligi, rozegrałem 232 mecze z "elką" na piersi, strzeliłem 16 goli. Jestem jednym z nielicznych, którzy wygrali z Legią wszystkie trofea możliwe do wygrania w Polsce. Potem jako trener byłem asystentem lub drugim trenerem u Dariusza Wdowczyka, Jacka Zielińskiego, Jana Urbana, Stefana Białasa, Macieja Skorży i znowu Jana Urbana. Byłem odpowiedzialny za wprowadzanie młodych zawodników pod względem piłkarskim, ale też życiowym. Kontrolowałem to, jak zachowują się poza boiskiem, bo uważam, że to bardzo ważne i nie można o tym zapominać. W każdym sztabie powinna być taka osoba. Wprowadziłem mnóstwo piłkarzy, począwszy od...


Chociażby od Rzeźniczaka.


- Z Rzeźnikiem najpierw byliśmy kolegami z drużyny, ale już wtedy mu pomagałem. Starałem się go wychowywać, trzymać na szelkach, żeby wyszedł na ludzi. I teraz jestem dumny, że jest, jaki jest. Nie potrafi być obojętny na ludzką tragedię, pomaga w akcjach charytatywnych, jest pierwszym zawodnikiem np. do wyjazdu do szpitala do chorych dzieci. Można powiedzieć, że przejął moją pałeczkę. Za moich czasów nie było to tak rozpowszechniane, teraz poprzez social media, gdziekolwiek człowiek się nie pojawi, to jest widoczny. Kiedyś było inaczej, nie było przy tym rozgłosu. Ale to nie jest ważne, chodzi o to, żeby dawać nadzieję tym ludziom. Po Kubie był Korzym, Rybus, Borysiuk, Wolski, Furman, Żyro, Szumski, Łukasik, Efir. Z żadnym z nich nie miałem problemów. Był taki Kamil Grosicki, który trochę za skórę zaszedł, ale z pozytywnym zakończeniem, także cieszę się z tego i mam satysfakcję oglądając go jako ważnego zawodnika reprezentacji Polski.


Wracając do pana kariery zawodniczej - ciekawie wyglądał sam transfer do Legii. Raków grał mecz na Legii, strzelił pan gola Grzegorzowi Szamotulskiemu i już w przerwie dostał propozycję transferu.


- Byłem wtedy obserwowany praktycznie cały czas, jako kapitan reprezentacji olimpijskiej. Znał mnie z niej Paweł Janas, który powiedział dyrektorowi Arturowi Mazurkowi o moim istnieniu. Miałem świetną rundę. Strzeliłem dla Rakowa chyba 6 bramek w 7 pierwszych meczach.


Podkreślmy - nie jako napastnik.


- Tak, na defensywnego pomocnika był to wynik znakomity. Przyjechaliśmy na Legię, to był chyba sierpień, strzeliłem gola i w przerwie podszedł do mnie kierownik Zawadzki z pytaniem, czy chcę grać w Legii. Oczywiście odpowiedziałem: tak.


To był szok, kiedy w przerwie meczu podchodzi ktoś z Legii i proponuje transfer?


- Szok był bardziej w autokarze, jak wracaliśmy do Częstochowy. Zacząłem myśleć o tym, że mogę zostać zawodnikiem Legii Warszawa. Właściwie jeszcze w szatni patrzyłem dookoła i wyobrażałem sobie siebie jako zawodnika Legii, robiłem sobie taką wizualizację. Potem coraz więcej się o tym pisało i 16 grudnia 1996 roku przyjechałem do Warszawy i podpisałem kontrakt. Na tamte czasy to był jeden z najdroższych transferów w Polsce. Nawet mam gdzieś wycinek z gazety, gdzie były dolary przedstawiające milion złotych wyłożone przez Legię na nowego zawodnika. Razem ze mną do klubu przyszedł Paweł Skrzypek, a z innych miejsc Piotrek Włodarczyk i Sylwek Czereszewski. Trenerem był wtedy Władysław Stachurski. Potem został on zastąpiony przez Mirosława Jabłońskiego.


Czemu wybrał pan wtedy Legię, a nie Amikę Wronki? Nie był pan legionistą od urodzenia.


- Nie byłem i nie będę opowiadał, że od dziecka miałem Legię w sercu. Pamiętam, jak oglądałem mecze jeszcze na czarno-białym telewizorze i Legia kojarzyła mi się właśnie z czarno-białymi strojami. To była drużyna z Sikorskim, Wdowczykiem, Kubickiem, Dziekanowskim, Kazimierskim, Gawarą, Iwanickim. Kojarzyłem ich z telewizji, ale w życiu nie przypuszczałbym, że będę grał w tym klubie i będzie on dla mnie tak ważny. Natomiast propozycji Amiki w ogóle nie rozpatrywałem. Działacze z Wronek dawali mi 5-6 razy więcej niż Legia, ale patrzyłem na to świadomie. Większe możliwości były w Warszawie i wiedziałem, że jak będę tu dobrze grał, zdobywał puchary, to pieniądze przyjdą same. Trafiłem do marki rozpoznawalnej w całej Polsce, do klubu, który albo się lubi albo nienawidzi. Na każdym meczu komplet, bo przyjechała Legia. Jak teraz przejeżdżam przez Warszawę i patrzę, jak miasto się zmieniło, to jest to niemożliwe. Kiedyś Warszawa była uboga, dzisiaj jest jednym z najpiękniejszych miast w Europie. To moje miejsce.


A Częstochowa?


- Zawsze będę o niej pamiętał, ale numerem jeden jest Warszawa. Na początku nie wyobrażałem sobie, że tu zostanę, a dziś mam w tym mieście całe ciepło rodzinne.


Kiedy już trochę pan tu pograł, czuł się pan sumieniem szatni?


- Czy sumieniem, nie wiem. Zawsze miałem zapędy wychowawcze, aby naprowadzać młodych, a właściwie starszych od siebie też, ludzi na właściwą drogę. Wielu mogło pokierować swoim życiem zupełnie inaczej, niż to zrobili. Ja często chodziłem pod prąd. Koledzy z szatni z tamtych lat na pewno to potwierdzą, jak ktoś szedł w lewo, to ja w prawo.

 


Z czego to wynikało?


- Myślałem indywidualnie, a nie jak wszyscy. Zazwyczaj ludzie idą pędem, tam gdzie tłum. A ja zawsze traktowałem swoje obowiązki bardzo profesjonalnie. Zabawa? Jakaś tam była, ale sporadyczna. Jak chciałem potańczyć, to szliśmy z Madzią do Pałacu Kultury na takie wieczorki, gdzie można było i potańczyć i nauczyć się tańczyć. Każdy wybiera własną drogę.


Zastanawia mnie pana nastawienie. Bo jeśli ktoś jest dziś profesjonalny, to we własnym zakresie, nie patrzy na zachowanie innych. A pan wychowywał kolegów, zbierał ich z klubów na mieście, żeby nie mieli problemów.


- To marnowanie życia, marnowanie kariery. Czytam książki piłkarzy, z którymi grałem, ostatnio "Przegranego". I jest tam takie zdanie, że nasza reprezentacja olimpijska była dobra, ale głupia. Tylko że oni odkrywają to teraz, jak mają po 40 lat, a ja zdawałem sobie z tego sprawę już wtedy. Trzeba iść inną drogą, żeby osiągnąć sukces. To najtrudniejsze - mieć 25 lat, a myśleć tak, jakby się miało 40. Ale da się, jeśli słucha się odpowiednich ludzi. Zazwyczaj młodzi idą na łatwiznę. Jeśli mają się o coś postarać, to nie, bo oni są niecierpliwi i już dzisiaj chcą czerpać z życia, a nie czekać. Ciężka praca w młodym wieku daje korzyści potem. A najczęściej, jak ludzie są młodzi to się bawią, a po latach budzą się ze snu i muszą ciężko pracować na życie.


Pod pewnym względem jest pan związany z Tomaszem Wieszczyckim. Wie pan o co mi chodzi?


- Pewnie o liczbę 99. Ja mam tyle spotkań w młodzieżowych reprezentacjach, a on ma 99 bramek, tak? Obaj nie zdołaliśmy dobić do 100. Jest jak jest, nic na to nie poradzę. Ale i tak mogę się tym chwalić.


Zdecydowanie tak, ale to niespotykane, żeby zawodnik przeszedł przez wszystkie szczeble juniorskich reprezentacji, zdobył młodzieżowe mistrzostwo Europy, tak jak pan, a nie zagrał w kadrze seniorskiej.


- To ewenement, ale niestety często zdarza się tak, że zawodnicy, którzy nagrali się w młodzieżówkach, nie mają potem szczęścia do gry w pierwszej drużynie. Moim szczęściem jest to, że może i nie zagrałem żadnego meczu w reprezentacji, ale grałem przez 9,5 sezonu w Legii Warszawa. A kiedyś wchodząc do szatni Legii, siedziało w niej około 10 reprezentantów. Mam poczucie, że w kadrze grali gorsi ode mnie, ale cóż, trenerzy mieli inną wizję, nic się już z tym nie zrobi.


Tacy zawodnicy jak Rybus czy Borysiuk debiutowali u trenera Urbana, ale to pan z nimi rozmawiał i przygotowywał do dorosłej piłki. Czuje się pan, nazywając to biurokracko, takim dyrektorem do spraw wychowanków w Legii? Ile zależało od pierwszego trenera, a ile od pana w tych kwestiach?


- Można to tak nazwać. Ale tu działa łańcuch. Pierwsze - wyszkolenie w klubach, z których przyszli, drugie - szansa od trenera, np. Urbana, a trzecie to moja rola, czyli dbanie o to, żeby nie zgłupieli. Bo wielu było takich, którzy zagrali mecz czy dwa, zarobili tysiąc złotych i odlecieli. Ja byłem hamulcowym. Miałem pokazywać im, w którym kierunku należy iść. Natomiast potem to sami zawodnicy powinni ocenić, czy wynieśli coś z naszej współpracy.


Każdy z nich powtarza, że tak. Mówią: Jacek Magiera - świetny trener i świetny człowiek. A gdzie miał pan wtyki? Bo w kasynach roiło się od pana znajomych. Ale nie dlatego, że pan tam przesiadywał, tylko dlatego że przesiadywali tam piłkarze.


- (śmiech) Wtyki to nieładna nazwa. Ja miałem informatorów. Zawsze wiedziałem, co i gdzie się dzieje. W ogóle mieliśmy z zawodnikami zasadę, że mówimy sobie prawdę, nieważne, co się dzieje.


Przestrzegali tego?


- Przestrzegali. Natomiast kilka razy się zdarzyło, że 3 dni wcześniej wiedziałem o czyimś przewinieniu i o tym, że ukaże się to w prasie. Nigdy nie byłem zaskoczony, że kupuję gazetę i widzę w niej któregoś ze swoich podopiecznych.


Co pan czuł, kiedy pana wychowanek znalazł się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwym czasie, no i przede wszystkim - w niewłaściwym stanie?


- Różnie się czułem. Każdy przypadek był zupełnie inny. Czasem czułem się zawiedziony, czasem czułem, że nasza współpraca nie idzie we właściwą stronę. Ale ja szkoliłem ich od podstaw. To znaczy, wymagałem małych rzeczy, począwszy od punktualności, dyscypliny. Potem było łatwiej z większymi sprawami.


Doświadczenie z wychowywania piłkarzy przydaje się w wychowywaniu dzieci - Jasia i Małgosi?


- Tu mamy do czynienia z dziećmi, które zna i wychowuje się od kołyski. A do mnie przychodzili chłopaki z różnych środowisk, z różnych domów. Nie da się tego porównać. Sam przekonasz się za jakiś czas, że wychowywania dzieci nie można z niczym porównać. Dzieci zmieniają człowieka. Swoje dzieci.


Na koniec ważna kwestia. Kiedy odchodził pan z Legii, prezes Leśnodorski powiedział, że nie mówi "żegnaj", tylko "do widzenia". Kiedy z powrotem zobaczymy trenera Jacka Magierę w Legii?


- Kiedy zobaczymy trenera jako trenera - nie wiem. Ale na Legii często można mnie spotkać. Przychodzę na mecze, spotykam się z ludźmi z klubu, raz na jakiś czas zjemy obiad z prezesem. Odpowiadam cały czas za zawodników, którzy są wypożyczeni z Legii do innych klubów. Przynajmniej, dopóki nie będę miał swojej pracy. Ja też nie mówię Legii "żegnaj", tylko "do zobaczenia".


"Jedenastka stulecia" według Jacka Magiery:


Bramkarz: 
Szczęsny


Obrońcy: 
Stachurski, Rzeźniczak, Zieliński, Wdowczyk


Pomocnicy:
 Michalski, Deyna, Brychczy


Napastnicy: 
Radović, Dziekanowski, Gadocha

Polecamy

Komentarze (22)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.