Wywiad na 100 - Rozmowa z Romanem Koseckim
27.02.2016 10:15
Słyszysz "Kosecki" - myślisz "Legia". Myślę, że tak to działa w Warszawie, a był pan tu tylko 3 lata.
- Jako piłkarz tak, ale kiedy byłem jeszcze w Gwardii czy w Ursusie, to po swoich treningach przyjeżdżałem na Łazienkowską oglądać zajęcia Legii. A jak byłem jeszcze dzieciakiem, to wujek przyprowadził mnie na stadion. Siedziałem obok Żylety i miałem przyjemność oglądać między innymi Deynę.
O swojej Legii mówi pan tak: "Bralismy piłkę i jechaliśmy do przodu, to była drużyna bez żadnej pokory". Efektem był chociażby półfinał Pucharu Zdobywców Pucharów. Obecnej Legii brakuje czegoś takiego?
- To była zupełnie inna piłka. Podczas okresów przygotowawczych przebiegliśmy wszystkie góry w Polsce i dzięki temu dawaliśmy radę z mocnymi zespołami. Pokonaliśmy Berlin, Barcelonę, kiedy już odszedłem, także Sampdorię czy graliśmy z Manchesterem jak równy z równym. Nie było ani jednego obcokrajowca, sami Polacy. Myślę też, że w głowach było zupełnie inaczej. "Chłopaki, z kim tam gramy? Z Barceloną? No dobra, to niech oni się nas boją, a nie my ich". Przed meczem to tylko papier, a to co faktyczne, trzeba wywalczyć na boisku. Uważam, że teraz to też byłaby odpowiednia dewiza dla chłopaków. Widać to powoli u chłopaków przy nowym trenerze. Pamiętajmy - przed meczem jest 0:0, z kimkolwiek się nie gra, zawsze jest 0:0.
Czemu nie zdobył pan mistrzostwa z Legią? To może trudne pytanie, ale w 89, 90 i 97 roku musiało czegoś zabraknąć.
- Wtedy wygrywały Ruch czy Górnik, bardzo mocne drużyny, My z nimi, tymi najlepszymi, wygrywaliśmy, a przegrywaliśmy na przykład w Wałbrzychu. Legia musi uważać sama na siebie. A wiadome jest, że każda drużyna specjalnie przygotowuje się na mecze z Legią. Tak jak Legia przygotowuje się na Barcelonę, tak samo podchodzą do niej zespoły w Polsce.
Niedawno ruszył plebiscyt na stulecie klubu. Jest tam kategoria "Największy rywal". Która drużyna nim jest?
- Na dzień dzisiejszy Lech Poznań, to zdecydowanie...
To na ten wiek. A ogólnie?
- Biorąc pod uwagę historię - Widzew, Ruch...
Właśnie na tę odpowiedź czekałem, więc panu przerwę. Widzew. W 1997 roku był pan bardzo bliski transferu do tego klubu. Był pan na miejscu, był pan na zdjęciach w koszulce Widzewa. A mówił pan, że jest wielkim "legionistą" i się z tym obnosił. Czemu chciał pan odejść do największego rywala?
- To było tak, że do końca czekałem na propozycję Legii, a ta nie mogła się zdecydować. Nie mogłem bezustannie czekać, przecież chciałem grać w piłkę! Trenowałem z Widzewem, odbyła się nawet konferencja, na której zostałem zaprezentowany. Wszystko było dograne. W nocy zadzwonił telefon i prezes Pietruszka oraz trener Jabłoński powiedzieli: przyjeżdżaj. Swoją rolę odegrali w tym kibice, bo wywarli sporą presję na zarządzie. Rano przyjechałem do Warszawy, spotkaliśmy się z prezesem w Parku Łazienkowskim na ławeczce. Nie chciał w klubie, bo bał się, że zobaczy nas na przykład jakiś dziennikarz. Za to w Łodzi, rano do hotelu przyjechał po mnie prezes Widzewa, a w recepcji powiedziano mu...że Kosecki wyjechał. Chciałem grać w Legii i tego dopiąłem. Takie życie.
Uważa się pan za legendę Legii?
- Nie, legenda to za duże słowo. Legendami są Brychczy, Deyna i być może jeszcze kilku zawodników. A ja wpadłem w pewnym momencie w oko kibicom i do teraz mnie pamiętają.
Nie żal było panu zostawić Legię, gdy ta była przed ćwierćfinałem Pucharu Zdobywców Pucharów?
- Wtedy był Wojtek Kowalczyk i wiedziałem, że on pociągnie drużynę.
Jeden dobry zawodnik, to nie dwóch.
- To jest kariera piłkarska, trzeba też pracować, żeby zarobić na swoje życie. Wcześniej miałem ofertę z Arsenalu, chcieli mnie wziąć do Londynu na tygodniowe testy. Ja odmówiłem, bo uważałem, że jeśli mnie chcą, to niech sami przyjadą i mnie stąd wezmą. Takie były wtedy sytuacje, odmawiało się Arsenalowi. A Turcy byli zdeterminowani, przyjechali po mnie i nie żałuję. Pamiętam lądowanie. Była trzecia w nocy, a na lotnisku witało mnie 10 tysięcy kibiców. Na mecze regularnie przychodziło 40-50 tysięcy osób, zdążyłem strzelić bramkę Toniemu Schumacherowi, legendzie piłki niemieckiej. A Legia chyba nie żałowała, bo awansowała beze mnie do półfinału. Nie ma ludzi niezastąpionych.
Czym skusili pana Turcy?
- Wcześniej grałem w kadrze z Turcją na wypełnionym stadionie Besiktasu, na którym była niesamowita atmosfera. No i przede wszystkim podobała mi się ich determinacja, to, jak bardzo mnie chcieli.
Pytam o to dlatego, bo Carlo Ancelotti, były trener Milanu, Chelsea czy Realu, był kuszony przez Turków dywanami, które co chwila przysyłali mu do domu.
- Latające?
Być może tak. (śmiech)
- Mam taki w domu. Latający dywan! (śmiech)
Jak wyglądało zatem życie w Turcji? Był pan królem życia?
- Rzeczywiście niczego nie brakowało. Trening, czasem dwa, potem odpoczynek z rodziną w domu. Ale nie oczekiwałem, żeby noszono mnie w lektyce. Normalne piłkarskie życie.
Normalne, ale z dolarami. Kiedyś dostał pan walizkę pieniędzy z złej walucie, bo w miejscowej, a nie w dolarach...
- Zarządałem wtedy dolarów, ale "uszczypnąłem" trochę i wychodząc na trening rzuciłem je kibicom. Następnego dnia przyszło ich dwa razy więcej, bo myśleli, że Kosecki znowu będzie rzucał. Ale Turcy przyjęli to bardzo oficjalnie, bo na drugi dzień przyjechała po mnie policja, która chciała mnie aresztować. Wszystko przez to, że na tureckich banknotach jest wizerunek Ataturka, ich słynnego dowódcy. Miałem przez to spore nieprzyjemności, ale nie zamknęli mnie, bo interweniowały władze klubu.
Wcześniej pytałem o legendę Legii, ale jeśli przy tym moze się pan wahać, to na pewno można nazwać pana ikoną polskiej piłki...
- (westchnięcie)
Nie?
- Nie wiem...myślę, że to za duże słowo.
Był pan ważny nie tylko na boisku, ale też w szatni. Więcej wywalczył pan dla kolegów na murawie czy w gabinecie prezesa, kiedy trzeba było się kłócić za drużynę?
- W pewnym momencie człowiek dojrzewa i staje się ważną postacią w drużynie. Wchodziłem do kadry jako młokos, a po chwili stałem się ważną postacią i koledzy zaczęli oczekiwać, że będę kapitanem i będę im w wielu kwestiach pomagał. Trzeba było dysktutować z prezesami i to robiłem. I to w sposób zdecydowany, bo skoro cały zespół czegoś oczekiwał, to musiałem walczyć i to różnymi sposobami.
Pana pożegnanie z reprezentacją w meczu ze Słowacja, czyli zdjęcie koszulki, gdy schodził pan z boiska, wtedy podbiegł do pana sędzia i wyciągnął drugą żółtą kartkę, wtedy pocałował pan orzełka i położył koszulkę na murawę. To stało się kultowe, smutne, ale kultowe. Przeszkadza to panu w życiorycie?
- To dziwna sytuacja. No ale się wydarzyła, kto nie grał w piłkę, ten nie wie jak jest. Emocje, zmęczenie, adrenalina... Wtedy był ciężki czas w kadrze, o wszystko musieliśmy się kłócić, ja miałem już z niektórymi "z góry" na pieńku i można powiedzieć, że w ten sposób im się podłożyłem i to był mój ostatni mecz. Mimo że potem grałem w bardzo dobrych klubach, a z nimi nawet w Lidze Mistrzów.
To był ostatni mecz dla pana, ale nie dla Koseckich w reprezentacji, bo Kuba zdążył już zedebiutować czy nawet strzelić bramkę. Nie spytam który z Koseckich jest lepszy, ale czy zazdrości mu pan mistrzostw? Pan nie ma ani jednego, Kuba ma dwa.
- Można powiedzieć, że się uzupełniamy (śmiech). Kuba zdobył dla Legii 2 mistrzostwa i 3 puchary, ja 2 puchary i superpuchar. W sumie...8 trofeów w Legii, jak na takich dwóch Koseckich, to niezły wynik. A ja wierzę, że Kuba nie powiedział przy Łazienkowskiej ostatniego słowa.
Ma pan podobne podejście, co fani brazylijczyka Ronaldo. Oni mówią: Cristiano Ronaldo? Kto to jest? Jest jeden Ronaldo - "El Fenomeno"! Pan mówi: Kamil Kosowski? Jakub Kosecki? Nie, to ja jestem "Kosa"!
- Tak, to jasna sprawa. Tamci mogą być nazywani kosiarkami, podkosami i tak dalej (śmiech). Usiądziemy z Kubą, gdy zakończy karierę i porozmawiamy o tym, kto był lepszy.
O panu mówiło się "talent na miarę Deyny", o Kubie niektórzy pisali "polski Messi". Deyna - Messi, słychać różnicę. Uważa Pan, że za bardzo zapatrzyliśmy się na zachód?
- No właśnie, sami siebie nie doceniamy! Nie jesteśmy od nikogo gorsi. Czy ten stadion (Legii - przyp. red.) jest gorszy od innych w Europie? Nie, jest lepszy! Pamiętam, jak rozmawialiśmy przed meczami z "Dziekanem", Piszem, Cyzio, Kowalczykiem, Szczęsnym. Nie miała dla nas znaczenia nazwa zespołu rywala. Bardzo często przyjeżdżały tu gwiazdy światowej piłki i czytały nasze nazwiskach na plecach, gdy gonili za piłką, którą mieliśmy przy nodze. Trzeba być pewnym siebie!
Oprócz Kuby ma pan córkę. Niektórzy piszą, że dwie. Co pan myśli, gdy czyta o swoim synu "Kuba Kosecka"?
- Powiem tak - oficjalnie mam dwójkę dzieci, nieoficjalnie nie wiem (śmiech). Takie mamy czasy. Internet, memy, hejterzy...nie denerwuję się tym. Okej, niech sobie piszą! Jest taka zasada - jeśli coś się dzieje i zaczniesz się tym interesować, to to się podwoi i będzie coraz mocniejsze, więc po co? Kiedyś ktoś powiedział do mnie "Kosa, zostaw", więc zostawiam.
(śmiech) Tam na dole (wskazanie na zejście z murawy do szatni - red.) też ktoś krzyczał "Kosa zostaw" w sytuacji z "naszą panią".
- No tak... Ostatnio czytałem wywiad z muzykiem Pablopavo, który mówił, że szkoda, że inni piłkarze nie poszli wtedy za Kubą. Teraz zawodnicy ze stadionu jadą jak najszybciej do domu, bo czeka na nich konsola. Zapominają, że to tujest główna arena, na murawie, a nie przed PlayStation.
Syn jest niepokorny, pan też taki był. Kuba chyba trochę bardziej to uzewnętrznia, chociaż pan np. nosił kolczyk. Jak reaguje pan na ubiór Kuby?
- Zawsze mówię: męskich nie było? (śmiech) Ale każdy ubiera co chce. Ja też nosiłem jakieś skórzane kurtki, miałem długie włosy i kolczyk. Do tego grałem w zespole muzykę reagge i punk. A teraz słucha się disco polo.
Niektórzy słuchają. Nie generalizujmy! (śmiech)
- Faktycznie. (śmiech)
Kuby już tu nie ma, być może wróci. Pytanie - nie ma go przez Henninga Berga?
- Trzeba było wybierać - wyjazd albo gra w 3 lidze w rezerwach. Mieliśmy propozycje z Polski, ale w ogóle na nie nie patrzeliśmy, uznaliśmy, że trzeba wyjechać. Nie chce nikogo oceniać, kiedyś się wypowiedziałem i Kuba powiedział wtedy: tato...
"Tato zostaw", tak? (śmiech)
- Właśnie tak. A ja do Kuby: synu, ale Ty mnie nie cenzuruj, będę mówił, co będę chciał. W ogóle nie rozumiem ludzi, którzy mają coś do kogoś, a rewanżują się np. na synu. Dla mnie taka osoba nie jest mężczyzną. Nie wiem, czy tak było czy nie było...
Nie pytałem o Berga przypadkowo, bo w swoim czasie wymyślił on ze swoimi ludźmi ćwiczenia dla piłkarzy, których efektem było to, że Kuba spalał sobie mięśnie. Nie tłuszcz, którego nie miał, tylko właśnie mięśnie.
- Świetnie, rzeczywiście! Z 66 kilogramów zejść do 59. Fantastycznie! Oni jedli jakąś papkę! Niech popatrzy pan na naszą ligę i nawet Legię, jakie konie tutaj biegają. Im przydałyby się takie papki, ale to nie jest dla każdego! Piłkarze mówią teraz przy Czerczesowie: "jak my ciężko pracujemy...", myślę wtedy: chłopaki, gdybyście widzieli nasze treningi i mieli pracować tak samo, to oddalibyście sprzęt i poszukali nowego zawodu. Dla mnie Berg jest takim trenerem, jakim ja mógłbym być w Norwegii. Też grałem w dobrych klubach, np. w Atletico Madryt. Przyszedłbym do jakiegoś norweskiego klubu, wprowadził swoje zasady, pracował według własnego "widzi mi się" i robił ekperymenty z piłkarzami. Wolę Janka Urbana od Berga. Bardzo podoba mi się Czerczesow. Jak jesteś przygotowany, to lepiej się czujesz, masz wyższą pewność siebie i po prostu lepiej grasz. Podoba mi się to i życzę Legii mistrzostwa.
Po zakończeniu kariery założył pan Kosę Konstancin. Jest pan tam właścicielem, prezesem, trenerem...
- Tak, a do tego koszę trawnik, maluję linie i jak muszę, to nawet sędziuję.
Mówi pan, że nie chce nawiązać współpracy z Legią, bo chce pracować po swojemu.
- Nie do końca. Rozmawialiśmy z prezesem o współpracy, być może do tego wrócimy. Chcę wybrać się do Madrytu, porozmawiać z Simeone i innymi ludźmi w Atletico i być może uda się nawiązać z nimi jakąś współpracę. Dobrze byłoby, gdyby młodzi Polacy mogli czasem pojechać tam na testy i się sprawdzić. Co do Legii, dodam, że moim piłkarze w Kosie marzą o Legii. Wszyscy!
Od lat prowadzi pan Kosę, ale nie ma efektów w postaci wychowanków w Ektraklasie.
- Z Kosy wyszli Kuba i Olek Wandzel. Wie pan, żeby zawodnik naprawdę się wybił, musi być rodzynkiem. Żeby ktoś grał w Legii, trzeba zebrać 2-3 tysiące najlepszych dzieciaków w Polsce i dopiero z nich wybrać tego jednego, który się nada. Młodzi dostają szanse, jeżdzą na zgrupowania. I tam musi sam się przebić i pokazać. Nikt nie da mu niczego za darmo. Kadra liczy 25 piłkarzy, gra 11. W Hiszpanii grałem w pierwszym składzie mimo limitu obcokrajowców. Mogło grać 3, a nas było 6. Tam dopiero działo się na treningach! Teraz można praktycznie złożyć cały skład z obcokrajowców.
Co zmieniło się w aspekcie szkolenia odkąd jest pan wiceprezesem PZPN?
- Przede wszystkim unifikacja. Wszyscy grają na takich samych boiskach, takimi samymi piłkami. Wcześniej był wielki bałagan. Pamiętajmy, że ważnym elementem w szkoleniu młodzieży jest szkolenie trenera. Na to stawiamy. Stworzyliśmy też narodowy model gry, który niedługo przedstawimy. Szkolimy także trenerów bramkarzy, kurs skończył m.in. Krzysztof Dowhań.
Co ciekawe, w Europie są dwie szkoły trenerów bramkarzy, jedna z nich w Polsce.
- Dokładnie. Mamy sporo pracy i projektów. Jak ktoś chce, to to widzi, a jak nie chce, to nie znajdzie.
W cyklu "Wywiad na 100" ruszamy także z "jedenastką stulecia" według każdego gościa. Oto drużyna Romana Koseckiego:
Bramkarz: Kazimierski
Obrońcy: Kubicki, Budka, Zieliński, Wdowczyk
Pomocnicy: J. Bąk, Pisz, Deyna, Dziekanowski
Napastnicy: Kowalczyk, Brychczy
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.