Domyślne zdjęcie Legia.Net

Zero z tyłu po raz trzeci

Robert Balewski

Źródło:

30.10.2006 23:34

(akt. 24.12.2018 14:05)

Za nami klasyk polskiej ligi, czyli spotkanie Widzewa z Legią. Spotkanie z pewnością nie stało na wysokim poziomie, sytuacji było jak na lekarstwo, emocji za to sporo, choć głównie związanych z rozdawaniem kartek przez sędziego za pomocą losowych rzutów kostką lub monetą. Strzały częstsze były w nogi i w twarz rywala niż w bramkę (i to niekoniecznie z użyciem piłki), a zachwalane i wciskane Legii przed meczem milion euro bezproduktywnie snuło się po boisku bezskutecznie próbując znaleźć receptę na obronę stołecznego klubu, która nawiasem mówiąc w całości razem z bramkarzem kosztowała Legię mniej niż wyznaczona przez łódzkich działaczy suma za Grzelaka. Ponieważ ze wszystkich relacji z tego meczu można by już wydać mały tomik, warto się zająć rzadziej dostrzeganym aspektem tego spotkania – a właściwie kilku ostatnich spotkań. Jest to bowiem trzeci mecz z rzędu, w którym Legia nie traci gola, a taka seria Mistrzowi Polski w tym sezonie jeszcze się nie przytrafiła. Można wysnuć kilka teorii, dlaczego gra obronna stołecznej drużyny uległa tak radykalnej poprawie. Niektórzy wskazują tu na osobę Jana Muchy, który nigdy jeszcze w polskiej lidze nie puścił bramki i staje się talizmanem podobnym do funkcjonującego swego czasu mitu o „szczęśliwym” Veselinie Djokoviciu. Z pewnością gra Muchy ma spory wpływ na stołeczną obronę, należy jednak zwrócić uwagę, że w trzech ostatnich meczach słowacki bramkarz bardzo rzadko miał okazję do wykazywania swoich umiejętności – praktycznie nie więcej niż 2-3 razy w meczu z Pogonią, tyle samo z Widzewem, a z Górnikiem Łęczna jeszcze mniej. Można powiedzieć, że gra obronna Legii wróciła do zeszłorocznej normy i Mucha (tak jak w zeszłym sezonie Fabiański) musi wykazywać swój kunszt bardzo sporadycznie. Nie w osobie Jana Muchy więc – z całym szacunkiem dla jego niewątpliwie wysokich umiejętności – leży klucz do czystego konta w trzech ostatnich spotkaniach. Drugą przyczyną może być jakaś szczególna praca nad grą obronną wykonana przez drużynę w przerwie na mecze reprezentacji – jest to możliwe, jednak należy pamiętać, że jeden z członków formacji obronnej przebywał w tym czasie właśnie na zgrupowaniu kadry, co zgranie obrony akurat w trakcie tej przerwy znacznie by utrudniało. Warto więc rozejrzeć się za jeszcze inną przyczyną. Do składu w meczu z Pogonią po dwumiesięcznej przerwie wrócił pewien piłkarz, którego jeszcze trzy lata temu nie tylko nieustannie krytykowano, ale nawet niejednokrotnie obrzucano epitetami mało chwalebnymi, zwłaszcza dla wypowiadających je wtedy osób. Dziś jest to nie tylko piłkarz podstawowy, ale wręcz – jak pokazała ta runda – decydujący o sile drużyny (jak bardzo go brakowało, najlepiej pokazał mecz z ŁKS). Mowa oczywiście o Wojciechu Szali, najbardziej chyba niedocenianym piłkarzu Legii. Kibice kojarzą go przede wszystkim z twardej walki i słynnych łokci (nawiasem mówiąc, jak ktoś obejrzy kilka spotkań lig zachodnich, np. włoskiej, angielskiej czy szkockiej, to tam wcale nie gra się inaczej), ale warto kiedyś zadać sobie trud obejrzenia jakiegoś spotkania Legii właśnie pod kątem jego gry. Szczególnie widać jego kunszt przy próbach wyprowadzenia szybkiego ataku przez przeciwnika (np. po nieudanych rzutach rożnych) – Szala jest najlepiej ustawiającym się w takich sytuacjach w Legii piłkarzem i znakomicie przecina prawie wszystkie długie podania do skrzydłowych i napastników. Jeśli mu się to nie uda, twardo spycha rywala do linii i skutecznie opóźnia akcję na tyle, by zdążyła wrócić reszta kolegów. Z kolei przy wyprowadzaniu piłki do przodu ogromna większość jego podań, zwłaszcza wzdłuż linii, jest dokładnych i celnych. Atuty Szali widać też w ofensywie – potrafi włączyć się do akcji, celnie dośrodkować (asysty na wiosnę są tego najlepszym dowodem), a jego rajd i asysta w meczu z Lechem wiosną 2005 roku, to chyba najbardziej spektakularna akcja stopera (bo na takiej pozycji grał wówczas Szala) w ostatnich latach w polskiej lidze. Oczywiście zdarzają mu się także błędy czy straty, ale z całą pewnością ma ich mniej niż ogromna większość piłkarzy grających na jego pozycji w Orange Ekstraklasie (co polecam uwadze trenera Beenhakkera) – poza tym nawet w takich przypadkach Szala nie odpuszcza i stara się błąd naprawić. O waleczności i zaangażowaniu tego piłkarza nie ma się zresztą co rozpisywać – wystarczy przypomnieć sobie wiosenny występ w meczu z Zagłębiem Lubin i grę z poważną kontuzją i zaciśniętymi zębami w roli napastnika w ostatnich dziesięciu minutach. Trybuny na Łazienkowskiej (słusznie zresztą) regularnie skandują nazwiska Fabiańskiego, Radovicia i Choto, często też Edsona czy Rogera. Szkoda, że takich podziękowań za swoją znakomitą grę nie otrzymuje też Wojciech Szala. Z pewnością należą mu się one jak mało komu.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.