Domyślne zdjęcie Legia.Net

Złote głosy

Marek Ivan Mieszkowski

Źródło:

31.10.2004 00:00

(akt. 30.12.2018 14:26)

Polski kibic to jest taki, co jak będzie trzeba, to wytrzyma nawet transmisję prowadzoną przez drzwi od stodoły. Na szczęście nie musi. Rodzime dziennikarstwo sportowe poszczycić się może wieloma nazwiskami sprawozdawców radiowych i telewizyjnych, których głosy przeżyły ich samych. Złotymi głosami. Myślę tu o Janie Ciszewskim, Jacku Żemantowskim, Stefanie Rzeszocie. Są następcy. Autorami najzabawniejszego dictum, jakie ostatnio słyszałem w telewizji byli Andrzej Twarowski i Rafał Nahorny. Komentując spotkanie ligi angielskiej w sezonie 2002/03 pomiędzy Manchesterem United i Newcastle stwierdzili, że: „Wyglądało na to, iż Sroki rozdziobią Dia-bły, a tymczasem to Diabły zrobiły sobie rosołek na Srokach”. Tak trzymać. Miałem szczęście urodzić się w porę (nikogo nie chcę urazić!). Obleciały mnie prawie wszystkie sukcesy polskiego piłkarstwa. Jedyne, czego żałuję, to pamiętnego meczu Polska – ZSRR w Chorzowie. Sikałem jeszcze po spodniach. Często bywałem na stadionach, nie tylko w Polsce. Ale gdybym mógł mieć dzisiaj na koncie tyle stuzłotówek, ile transmisji w życiu widziałem, to komisja do spraw Orlenu przesłuchiwałaby mnie tuż przed Kulczykiem. Przyszło mi słuchać WIELKICH i Dużych. Przyszło mi słuchać mniejszych. Oto moja prywatna licentia poetica. Chłopak z Sosnowca Pojawił się w telewizji w latach sześćdziesiątych przy okazji transmisji z mistrzostw świata w hokeju na lodzie. Relacjonował też żużel. Na najbardziej eksponowanym wśród dziennikarzy sportowych stanowisku, komentatora piłkarskiego, zastąpił Witolda Dobrowolskiego. Pamiętam finałowy mecz o PZP z 1966 roku pomiędzy Borussią Dortmund a Liverpoolem. Jako bardzo młody kibic powoli przyzwyczajałem się go jego głosu. Był to bodaj pierwszy bezpośredni przekaz wydarzenia piłkarskiego na Zachodzie, na jaki zdecydowała się ówczesna TVP. Później przyszedł czas na futbolowe finały w Anglii oraz mecze Legii Warszawa i Gór-nika Zabrze w europejskich pucharach. Już wtedy zyskał ogromną popularność. Mowa o Janie Ciszewskim, chociaż nie Janie Kiepurze, to również o chłopaku z Sosnowca. Powiadano, że nie ma nogi, że choruje na buergera. Plotki mieszały się z rzeczywistością. W tych latach oznaczało to jednak zawodowe powodzenie, bo o kim się mówiło (nieważne jak), tego się szanowało. Pewnego razu telewizja pokazała Ciszewskiego w ruchu. W przerwie zawodów żużlowych przechadzał się blisko toru. Palił fajkę i utykał. Plotka o protezie nabrała więc jeszcze większej mocy. Prawda była inna. Późniejszy reporter Polskiego Radia w Katowicach i TVP, jako młody człowiek próbował szczęścia właśnie w speedwayu. W wyniku wypadku doznał skomplikowanego złamania nogi. Po operacji odzyskał władzę, ale zopero-wana kończyna była odtąd o kilkanaście centymetrów krótsza. Moneta rzucona! „Proszę państwa moneta rzucona!” – Chwila trudnej do wytrzymania ciszy, a potem: „Gór-nik, Górnik, Polska! A więc sprawiedliwości stało się zadość!!” – krzyczał do mikrofonu Ciszewski tuż po zakończeniu trzeciego meczu półfinałowego, rozegranego na neutralnym stadionie w Strasbourgu, pomiędzy Górnikiem Zabrze i AS Roma. Między Bogiem a prawdą nie było żadnej sprawiedliwości. Przy dzisiejszym regulaminie, liczącym podwójnie bramki strzelone na wyjeździe, zabrzanie nigdy nie awansowaliby do finału. W Rzymie było bowiem 1:1, w Strassbourgu takoż, a wcześniej na Stadionie Śląskim, 2:2. W 120. minucie chorzowskiego spotkania strzałem rozpaczy Huberta Kostkę zaskoczył, Cesare Scaratti. Ale kto o tym myślał! Liczył się fakt wyeliminowania podopiecznych legendarnego maga, argentyńskiego trenera Rzymian, Helenio Herrery. Triumfowała cała Polska, w równym stopniu cieszono się na Śląsku, co w Warszawie i pozostałych regionach. Wtedy największym fetyszem dla kibica i zawodników był polski hymn i biało-czerwona flaga. Takie czasy! Dzięki piłkarzom komentator sportowy, a zwłaszcza jego głos, stawał się narodowym symbolem. Z nim kojarzyło się powodzenie Polaków. Innych powodów do radości raczej brakowało. W trakcie wspominanej transmisji omal nie doszło do imperialistycznego spisku wobec przyjezdnych ze Wschodu. Otóż w czasie ofensywnej akcji zabrzan, na stadionie w Strassbourgu zgasły jupitery. Zapanowała złowroga ciemność. Mecz został przerwany. Zdenerwowany Jan Ciszewski krytykował braki organizacyjne gospodarzy. Ale każdy inteligentny kibic (inteligentny ówcześnie) wiedział, że równie dobrze może to być francusko-włoska stonka. Tym razem nie była... Płaszcz do pralni A piłkarze zaczęli nas niespodziewanie rozpieszczać. Na ten sam sezon, 1969/70, przypadły także sukcesy Legii Warszawa w PEMK (odpowiednik dzisiejszej Ligi Mistrzów). Po wyeliminowaniu rumuńskiego UT Arad (2:1 i 8:0), St. Etienne (2:1 i 1:0), Galatasaray Stambuł (1:1 i 2:0), przyszła kolej na Feyenoord Rotterdam. Był to w Polsce sezon mody na szyte z jak najjaśniejszego materiału prochowce. Stanowiły one novum, które obok sukcesów odnoszonych na boisku, rozbijało monochromatyczną szarość PRL-owskiej rzeczywistości. Właśnie w taki trencz ubrał się komentator spotkania Legii z Feyenoordem, Jacek Żemantowski. Był to człowiek bardziej zbliżony do szermierki aniżeli futbolu, ale naówczas bardzo popularny dziennikarz telewizyjny, głównie z powodu prowadzenia wcześniej studia olimpijskiego w roku 1968. Dwa lata później, 1 kwietnia, w War-szawie panowała fatalna pogoda. Padał deszcz. Zaimprowizowane ad hoc stanowisko komentatorskie znajdowało się tuż obok płyty. Nagle piłka kierowana na lewą flankę do pomocnika Wima van Hanegema dostała nieoczekiwanego poślizgu. Wyszła poza plac. Kobiety syknęły z przerażenia. „Płaszcz, płaszcz Żemantowskiego” - zdawało się słyszeć ogólny poszept. Istotnie: ogromna, błotnista plama majaczyła na śnieżno białej płaszczyźnie nowego prochowca. Ale Jacek Żemantowski nie stracił kontenansu „Co tam płaszcz” – krzyknął z uśmiechem – „on pójdzie do pralni. Najważniejsze, że Legia atakuje i nadal ma szansę na awans do finału”. Niestety, skończyło się na bezbramkowym remisie, zaś w rewanżu przegraliśmy 0:2. Jednak po tym dwumeczu zespół z Warszawy, którego trenerem był Edmund Zietara, a ojcami chrzestnymi Czech Jaroslav Vejvoda i pułkownik Potorejko, stał się już rozpoznawalny dla europejskich koneserów futbolu. I tak jest do dzisiaj. Natomiast Jacek Żematowski po jakimś czasie zaczął tracić czas antenowy. Potem poświęcił się pracy w strukturach PZS i PZSzach. Zmarł w czerwcu 2002 roku. No cóż ja państwu powiem? Trzydzieści lat wcześniej polski futbol święcił swój pierwszy poważny sukces. Podopieczni Kazimierza Górskiego pokonali w olimpijskim finale w Monachium swoich węgierskich bratanków 2:1. Obydwa gole dla biało-czerwonych zdobył legionista, Kazimierz Deyna. Zapanowała ponadczasowa euforia. „No i koniec meczu!” – krzyczał Jan Ciszewski. – „To był ostatni gwizdek sędziego! No mój Boże, no i cóż ja państwu powiem?! Dwadzieścia lat czekałem na ten moment! Polska reprezentacja piłkarzy mistrzem olimpijskim!” 130 tysięcy Jan Ciszewski był niezrównanym mistrzem nastroju. Wydawało się nawet, że posiada wpływ na stadionowe tłumy. 6 czerwca 1973 roku, po porażce z Walią w Cardiff, biało-czerwoni przystępowali do meczu „o wszystko” z podopiecznymi Alfa Ramseya. Anglicy lekceważyli Polaków. Opowiadali dziennikarzom bzdury o naszym żylastym mięsie i wstrętnej herbacie. No, może mieli w tym trochę racji. Przyjazd do Chorzowa traktowali, jako „konieczność profesjonalistów”. Jeden z nich, bodajże Allan Clarke, stwierdził na łamach miesięcznika Shoot: „Jeżeli są na świecie dwa miejsca, gdzie nigdy nie wybrałbym się na wakacje, to są nimi Polska i Czechosławacja”. W obydwu ekipach nastroje były bojowe. Wśród Polaków dominowało poczucie podrażnionej dumy narodowej. W takich przypadkach jesteśmy najlepsi. Ciszewski rozpoczął transmisję od kilku podobnych uwag, a potem stwierdził, że na Stadionie Śląskim zebrało się 130 tysięcy widzów. Nikt nie mógł tego sprawdzić. Ale rzucona liczba działała na wyobraźnię. Zagotowało się przed telewizorami, zagotowało na trybunach. I nagle, nikt się nie umawiał, ten wielki stutysięczny tłum zaśpiewał polski hymn. Język cofało go gardła. Był to pierwszy taki przypadek w Polsce, kiedy orkiestrze zawtórowała widownia. Wygraliśmy 2:0. W drugiej połowie groźnej kontuzji doznał Włodzimierz Lubański. Pęknięta łękotka wyłączyła go z uprawiania sportu na kilka lat. Przed końcowym gwizdkiem karetka zabrała Lubańskiego do szpitala. Ale Ciszewski nie byłby sobą, gdyby pozwolił kibicom martwić się w takim dniu. Według jego relacji Lubańskiemu na tyle się poprawiło, że wrócił na stadion. Jasiu kochany Ponoć żaden z dziennikarzy sportowych nie miał tak przyjacielskich relacji z piłkarzami, jak on. Po zwycięskim remisie na Wembley w październiku tego samego roku, Ciszewski prze-prowadzał wywiady z prawie wszystkimi członkami naszej ekipy. Całkowity live. Żadnych poślizgów. Głównym bohaterem był oczywiście Jan Tomaszewski. „Jasiu kochany, pozwól, że cię ucałuję” – wystrzelił znienacka chłopak z Sosnowca. Po latach telewizyjnego sztywniactwa podobne sytuacje zdają się być na wagę złota. Dopiero ostatnio dobre wrażenie zaczyna na mnie robić Jacek Kurowski. Tajemnicą poliszynela było, że Ciszewski ze wszystkimi graczami jest po imieniu. I dziś się to zdarza. Wtedy jednak cieszyli się tym faktem przede wszystkim piłkarze. Powiadają starzy Polacy Zmiennikiem Jana Ciszewskiego w hokejowych i piłkarskich transmisjach był Stefan Rzeszot. Właściwie to powinno być odwrotnie, bowiem Rzeszot, mimo, że o dwa lata młodszy, pojawił się w telewizji wcześniej. Jednak osobowość Ciszewskiego oraz jego zdolność do budowania nastroju, w ogólnym rachunku zawsze okazywały się być nie do przebicia. Nie do przebicia jest także dziennikarski lapsus, jaki stał się udziałem krakowianina. 6 paź-dziernika 1974 roku, Stefan Rzeszot prowadził relację z rewanżowego meczu o Superpuchar Europy pomiędzy Dynamem Kijów i Bayernem Monachium. Podopieczni Walerego Łobanowskiego stanowili wówczas trzon sbornej, i po wcześniejszym zwycięstwie w stolicy Bawarii 1:0, na Stadionie Centralnym w Kijowie uznawani byli za murowanego faworyta. Nikt zatem nie mógł zrozumieć, dlaczego wyrobiona ukraińska publiczność tak żywiołowo dopinguje zagrania Karla-Heiza Rummenigge i spółki, gwizdami zaś kwituje starania swoich chłopców. Nie podpadało to jedynie komentatorowi TVP, który konsekwentnie twierdził, że czarni to Dynamo, a biali Bayern. Padały nazwiska piłkarzy odpowiadające konkretnym numerom na koszulkach, krótkie oceny ich akcji, dłuższe komentarze. Kilka minut relacja na całego: „Błochin podaje do Oniszczenki, ten zagrywa do środka, Muntjan kąśliwie strzela spoza szesnastki, ale Sepp Maier doskonale broni.” Nie wiadomo czemu stadion gwiżdże, jak jasna cholera. „Teraz w natarciu goście, Beckenbauer długim podaniem uruchamia Schustera, zagranie do Rumenigge, strzał... minimalnie niecelny”. Stadion ryczy z zachwytu dla kontry przeciwnika. Czeski film. Nagle robi się przerwa w komentarzu. Całkiem długa, jakieś zgrzyty poza wizją, szmery. Wreszcie powraca komentator i mówi otwarcie: „Bardzo państwa przepraszam, ale powiadają starzy Polacy, że Bayern gra na czarno, a Dynamo na biało”. Stefan Rzeszot zmarł w 1987 roku. Należał do elity polskich sprawozdawców sportowych. Absolutnie słusznie. Niemal ukamienowany Mocnym uderzeniem wszedł na antenę Dariusz Szpakowski. Mocnym dosłownie. 7 grudnia 1980 roku przyszło mu komentować dla radia eliminacyjny mecz Malta – Polska z Valetty. W 77. minucie spotkania, przy stanie 2:0 dla biało-czerwonych, na boisko poleciały z widowni... kamienie. „We mnie nie rzucają” – zapewniał komentator. – „Dokąd tak się nie dzieje, mogę dla państwa pracować”. Jednak jugosłowiański sędzia Dusan Maksimović zawody przerwał. Młody sprawozdawca zyskał sobie wówczas wiele sympatii. Niebawem miał dołączyć do wyborowego grona mistrzów. Starał się jak mógł, aby im dorównać. Czegoś jednak brakowało. Pewnego razu, po latach, przywitał widzów słowami: „Dzień dobry, ze stadionu Wembley wita państwa Dariusz Ciszewski”. Skojarzenie poprawne, ale osobiście wątpię, żeby była to przypadkowa pomyłka. Ja się do dziś nie nabrałem. Niech żyje futbol Kiedy w 1982 roku, zwycięstwem Polski nad Francją 3:2 w finale B, kończył się hiszpański Mundial, wśród kibiców zapanowały szampańskie nastroje. Oto po raz drugi nasza reprezentacja wracała do kraju z medalami. Końcową relację prowadził chłopak z Sosnowca, Jan Ciszewski. On też był szczęśliwy, bardziej nawet niż zwykle. Długo dziękował wszystkim za obecność przed telewizorami, wychwalał pod niebiosa piłkarzy i trenera Piechniczka. Transmisję zakończył słowami, których nie zapomnę: „Niech żyje futbol”. W kilka tygodni później już nie żył. Od tamtej pory minęły 22 lata, a jego głos ciągle brzmi w moich uszach: „Proszę państwa, moneta rzucona...” Okulary Ukochanej drużynie, ulubionemu komentatorowi, kibic gotów jest wybaczyć każdą plamę. Śmiertelnicy są w końcu od tego, żeby czasami błądzić. Ale nie wybaczy kłamstwa. Można pomylić zawodnika (niekiedy całą drużynę), można nie dostrzec spalonego albo niepoprawnie wymawiać nazwisko. Wszystko dla ludzi. Gorzej już, kiedy się nie dostrzega, że piłkarz otrzymał czerwoną kartkę i od dawna nie ma go na boisku. Ale już zupełnie źle, gdy w dobie komputerowych powtórek, robi się z kibica durnia, z uporem godnym lepszej sprawy wmawiając mu, że białe jest czarne. Kto oglądał mistrzostwa świata w Meksyku, ten wie o co chodzi. Ma rację Andrzej Strejlau, że czasami nie wkłada okularów. Kiedy życie wbije mnie mocniej w ziemię, kiedy się mocniej posunę, w trakcie niektórych transmisji wyłączę po prostu słuchowy aparat. Nie każdy musi mieć złoty głos.

Polecamy

Komentarze (0)

Odśwież

Dodając komentarz zobowiązujesz się do przestrzegania

Komentarze osób niezalogowanych, a także zalogowanych, którzy zarejestrowali konto w ostatnich 3 dniach wymagają akceptacji administratora.