Zofia Klepacka - Mistrzyni z warszawskiego podwórka
27.03.2017 12:35
- Wychowałam się na Marszałkowskiej, mieszkałam na odcinku między ulicami Piękną i Wilczą. Można powiedzieć, że pochodzę z samego serca Warszawy. Dorastałam na podwórkach, mam tam mnóstwo znajomych, na których do dziś zawsze mogę liczyć. Do wielu osób mogę przyjść z problemem nawet o północy i mam pewność, że mnie przyjmą. Takie przyjaźnie zostają do końca. Z dzieciństwa dobrze jest mi znane środowisko raperów czy hip-hopowców. Byli mi zawsze bliscy, dorastaliśmy w tych samych rejonach. Nie wstydzę się miejsca, skąd pochodzę, raczej jestem z niego dumna. Poza tym, mówiąc o tym mogę pokazać innym dzieciakom dorastającym w szarych murach, że można coś osiągnąć, zostać kimś. Mimo, że mam 400 km. nad morze, jestem mistrzynią świata w windsurfingu i zdobyłam medal igrzysk olimpijskich. Jeśli marzenia poprze się ciężką i systematyczną pracą, to mogą się ziścić.
Takie podwórkowe zasady, zaszczepione przez kolegów, zostają i funkcjonują w dorosłym życiu? Pomagają w sporcie?
- Myślę, że tak. W moim środowisku najważniejsze były takie zasady jak lojalność, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego oraz branie sprawy w swoje ręce. Rodzice też pielęgnowali we mnie te zasady, więc do dziś obowiązują w moim życiu. Podwórko ukształtowało mój charakter. Widziałam zło i dobro, wyciągałam wnioski i uczyłam się na błędach innych. W sporcie nigdy się nie poddaję, walczę do końca – to cecha wyniesiona z podwórka i często pomaga na zawodach. Miło wspominam spotkania zwartą ekipą, gdy przemierzaliśmy szlaki Warszawy dniem i nocą. Robiliśmy różne spontaniczne rzeczy, czasem mi tego brakuje (śmiech).
Czyli już wiemy, że jesteś twardzielką, nie użalasz się nad sobą i bierzesz sprawy w swoje ręce.
- Czasem po cichu w domu się użalam nad sobą, jak już jestem sama. Ale radzę sobie w życiu, tak rodzinnym, jak i zawodowym. Biorę też sprawy w swój ręce – liczę oczywiście na najbliższych, ale umiesz liczyć, licz na siebie.
I tak sobie dorastałaś w Warszawie, spędzałaś czas ze znajomi i… stałaś się żeglarką. To nie jest w naszym mieście zbyt popularny sport. Skąd się to wzięło?
- Tata jeszcze w latach 60-tych był zawodnikiem żeglarskiej sekcji Legii Warszawa. Posmakował tego sportu, ale później poszedł inną drogą. Kiedy urodziłam się ja, mój brat, zapisał nas na żeglarstwo, ale już nie na Legię, bo sekcja przestała istnieć, ale do Yacht Klubu – po drugiej stronie Wału Miedzeszyńskiego. Ten klub prowadził mój trener Witold Nerling. Człowiek z pasją, poświecą wiele czasu dzieciakom, wychowuje przyszłych mistrzów. Nie tylko mnie, są też Kamila Smektała czy Paweł Gardasiewicz, który miał szanse na medal olimpijski, ale nie pojechał bo się zatruł. Jest tam taka mała kuźnia talentów. Czasem na zgrupowania zabieram swojego trenera, bo daje mi właściwe wskazówki, skupia tylko na mnie. Wracając do pytania – na początku było ciężko, była to niszowa dyscyplina, sprzęt trzeba było sobie ogarniać samemu, rodzice musieli wszystko finansować – a było nas w domu szóstka rodzeństwa, więc naprawdę lekko nie było. Jakoś jednak wspólnymi siłami daliśmy radę. Pierwsze efekty przyszły szybko – już w wieku 14 lat zdobyłam tytuł mistrza świata juniorów. Za tym poszły jakieś dofinansowania z ministerstwa sportu i to odciążyło rodziców.
A co sprawiło że pokochałaś ten sport, co cię w nim fascynuje?
- Lubię wolność, kontakt z przyrodą. W żeglarstwie na każdym treningu mam kontakt z wodą, słońcem, wiatrem czy falami. Pogoda się zmienia w czasie jednych zawodów – od lekkiego wiatru, aż po sztorm. Codziennie jest więc inaczej, zmienia się akwen, otoczenie.
Patrząc z boku trudno powiedzieć, że taka drobna kobieta, lubi się mierzyć z żywiołami.
- Nie chcę się z nimi mierzyć, wolę współpracować. Jak zaczniesz z nimi współpracować, to będziesz daleko i szybko pływał.
Klucz do sukcesu młodego sportowca, żeglarza to?
- Dobry trener, który poświęca swoje życie prywatne podopiecznym, który nie odlicza czasu na trening, nie bawi się w komercję, ale zaraża swoją pasją do sportu i wpaja to, że można osiągnąć sukces. Jak miałam 10 lat, to trener przedstawiał mnie tak – Zosia Klepacka, przyszła mistrzyni świata. W końcu w to uwierzyłam. Do tego trzeba dodać systematyczną pracę, mocną psychikę i ten warszawski charakter (śmiech).
Były trudne momenty?
- Pewnie, czasem trzeba myć sprzęt, biegać za karę, zbierać ochrzan i to ostry. Pamiętam jak za kare musiałam w wieku 14 lat przebiec dystans maratonu, w butach piłkarskich. Koszmar, następnego dnia nie mogłam chodzić. Generalnie to jest sport ekstremalny, mamy przygotowania triathlonisty. Zawody trwają od 5 do 7 dni, żagiel ma 8,5 metra kwadratowego, wszystko odbywa się na dużej intensywności. Trzeba być dobrze przygotowanym fizycznie i taktycznie. Dlatego od jakiegoś czasu współpracuję z Pawłem Skrzeczem, srebrnym medalistą olimpijskim w boksie.
Wielu młodych ludzi Warszawa wciąga – są dyskoteki, alkohol, znajomi. Nie miałaś takich skłonności?
- Na pewno były takie momenty, młody człowiek nie ma łatwo, buntuje się. Koledzy chodzili na imprezy, mieli inne życie. Ja zaś miałam trening, przygotowania do zawodów. Niby się z nimi spotykałam wieczorem, ale to nie było to samo. Ja jednak jestem z Warszawy i do wszystkiego przywykłam. Gorzej gdy ktoś przyjeżdża z zewnątrz, dostanie niezły kontrakt, jakieś pieniądze i wtedy często pojawia się sodówka.
Jakbyś przekonała młodych warszawiaków do żeglarstwa, że warto poświęcić się temu?
- Na pewno mieliby lepszy start niż ja. Jak zaczynałam nie było sprzętu, a to oznaczało spory wydatek dla rodziców, czasem trzeba było szyć samemu żagiel, ściągać coś z innego kraju. Teraz jest inaczej, sprzęt jest, można skupić się tylko na treningach. Żeglarstwo poszerza horyzonty, poznaje się wielu ciekawych ludzi i sporo podróżuje. To powinno zachęcić, choć w dobie komputerów i wielu innych rozrywek, to może być za mało. Kiedyś był to duży argument. Na moim przykładzie widać, że warto, medalu olimpijskiego kupić nie można.
Ale akurat twój można było kupić.
- (Śmiech) to prawda. Byłam zaskoczona, że tak duży rozgłos miała moja akcja. Jadąc na igrzyska zadeklarowałam swojej małej sąsiadce Zuzi, że powalczę o medal dla niej. Sprzedam go i pozyskam fundusze na jej leczenie. Cierpi na mukowiscydozę, to śmiertelna choroba, a leki są naprawdę drogie 2-3 tys. miesięcznie. Zdobyłam medal, ludzie wpłacali pieniądze od przysłowiowej złotówki, po 40 tys., jakie ofiarował pan Jan Kulczyk. Wszystkie wpłaty były przekazywane na konto Zuzi, nie była to licytacja. Ta kasa kiedyś się skończy, ale póki co bardzo pomaga. Jest też szansa, że kiedyś wynajdą lek na tą chorobę. Szacun dla wszystkich ludzi, którzy potrafili włączyć się do akcji i pomóc.
Wzruszyłaś się, gdy dostałaś medal z powrotem?
- Tak i bardzo zaskoczona. Byłam przygotowana, że żegnam się z medalem, ale jak widać dobro wraca. Warto być dobrym człowiekiem i pomagać innym.
Udzielasz się też w fundacji, którą założyłaś razem z Pono. Skąd taki pomysł?
- Celem jest propagowanie sportowego stylu życia wśród dzieci i młodzieży. I tak to robiliśmy, ale chcieliśmy robić to bardziej formalnie. Spotykam się z dzieciakami, opowiadam o sobie i zachęcam do uprawiania sportu. Fajnie dać komuś taką zajawkę, może ktoś pójdzie w sport i też cos osiągnie. Staram się dowartościowywać dzieci, które mają trudniejszy start.
Treningi zimą w Warszawie to Zalew Zegrzyński?
- Najgorszy jest okres jesienny – od października do połowy grudnia. Najlepiej jak zalew zamarznie. Jeżdżenie na lodzie, na specjalnej, drewnianej konstrukcji jest odzwierciedleniem windsurfingu, to się nazywa ice board. To świetny trening dla młodych zawodników, ja muszę jednak swoje wypływać na wodzie. Wkrótce mam puchar świata w Brazylii, potem zawody w Miami. To też świetny trening przygotowujący do mistrzostwa świata czyli tej najważniejszej imprezy.
Poznaliśmy się przy okazji spotkania kibiców niepełnosprawnych Legii. Jesteś fanką zespołu z Łazienkowskiej. A ta pasja jak się rozpoczęła?
- Tata mnie wziął na stadion Legii, jak miałam 5 lat, musiałam brać poduszkę i na niej siadać by coś widzieć. Potem już chodziłam z bratem na Żyletę. Legia zawsze była w moim sercu. Takie kluby są potrzebne w dużych miastach, ludzie budują sobie przy nim swoją wspólnotę i tożsamość z Warszawą. Nad moim łóżkiem do dziś wisi plakat Kazimierza Deyny, który jest moim idolem. Jak mnie ktoś pyta o to, kto był najlepszym piłkarzem, odpowiadam Kazik Deyna. Mogę sobie wyobrazić, jak się czuł – niespełniony, nie pozwalano mu wyjechać z kraju – takie były czasy. Swoje jednak zrobił, w Polsce cieszy się szacunkiem, pamiętają go. Jak byłam w Argentynie, to też go znają. A swoja zajawkę na Legię przekazuję synowi – był już ze mną na Łazienkowskiej, chodził do tych legijnych przedszkoli. Chciałabym by był wielkim piłkarzem i grał dla Legii. To chyba takie moje małe marzenie!
Regulamin:
Punktacja rankingu:
Za każdy nowy komentarz użytkownik dostaje 1 punkt. Jednak, gdy narusza on nasze zasady i zostanie dezaktywowany, użytkownik straci 2 punkty. W przypadku częstych naruszeń zastrzegamy sobie możliwość nakładania wyższych kar punktowych, a nawet tymczasowych i permanentnych banów.